Wracam na blog po urlopie. Niewiele okazało się takim, jakie miało być, choćby za sprawą wypadku, jaki miałem dwa tygodnie temu. W ułamku sekundy samochód, który prowadziłem, zamienił się w powyginaną, sprasowaną masę. Auto wzięło na siebie siłę czołowego uderzenia, zadziałały pasy i poduszka powietrzna, dzięki czemu nie odniosłem prawie żadnych obrażeń, a przede wszystkim - przeżyłem. Na szczęście jechałem sam, w drugim samochodzie także nikomu nic się nie stało.
Zostaliśmy więc bez samochodu – ale za to z pożyczką, który wzięliśmy na tenże samochód. Sama pożyczka to duży błąd z czasów, kiedy zaciągnięcie długu wydawało mi się jedynym, a przy tym mało bolesnym rozwiązaniem, o czym chętnie opowiem innym razem (tutaj). Od dwóch lat staramy się ją jak najszybciej spłacić, gdyż czujemy się z nią źle, nie mówiąc już o obciążeniach finansowych.
Dość niezwykłe było to, że niedługo po uczuciu żalu z powodu straty ważnego dla nas sprzętu bardzo szybko oboje poczuliśmy… ulgę! Trochę to dziwne? Otóż od początku posiadania tego samochodu (od 6 lat) mieliśmy świadomość, jak dużą ilość pieniędzy z rodzinnego budżetu, a więc naszej energii życiowej, pochłaniało utrzymanie i użytkowanie samochodu (nie licząc pieniędzy potrzebnych na jego nabycie). Ta świadomość była bolesna, lecz nie widzieliśmy wyjścia: przy naszym trybie życia posiadanie auta wydawało się warunkiem niezbędnym do tego, by żyć i realizować nasze życiowe cele. Teraz, wobec nagłej straty samochodu, zostaliśmy przymusowo postawieni przed koniecznością obycia się bez auta (aktem desperacji byłoby zaciąganie kolejnej pożyczki na następny samochód). Wcześniej takiej opcji nie mieliśmy odwagi rozważyć. Przyzwyczajeni do utartych, komfortowych, szybkich rozwiązań nie czuliśmy chęci, by spróbować czegoś innego, nieznanego, mniej wygodnego.