PUDEŁKO PO BUTACH

Chciałbym ciepło powitać na blogu Miłkę, która postanowiła od czasu do czasu publikować swoje teksty na naszym blogu. Z pewnością wierni Czytelnicy Drogi do prostego życia dobrze pamiętają jej przejmującą historię z wpisu Jak odwirtualizować prostotę. Dzisiaj Miłka prowadzi swój własny blog historiarzeczymalych, a jeden z jej wpisów możecie przeczytać poniżej.


Ktoś zamknął mnie w pudełku po butach. Skurczona przestrzeń. Nawyki zamiast myśli. Chaos włazi pod powieki albo chichocze za uchem. W zanadrzu rozpycha się łokciami jedna myśl. Uciec. Z pudełka po butach? Za bardzo tu pachnie absurdem. Nie mając niczego poza osaczającą mnie przestrzenią, zabieram się do partyzantki. Na początek oczyszczanie z odbierających jasność widzenia zwałów nagromadzonych przedmiotów. Zaczynam od ubrań. Z nienawiścią rozpruwam wnętrzności szafy. Włączam muzykę. Tom Waits kusi myśli Somewhere. Pognałam gościa i zaprosiłam Bacha. Niestrudzone Koncerty Branderburskie ogłupiają wściekłość. Wyłazi ze mnie i czai się po cichu w kącie. Ciskam w nią kobaltowym swetrem. Niebieski wycisza.

Postanawiam wbrew swojej naturze działać sprawnie i metodycznie. Szykuję zielone i granatowe worki. W zieleń pakuję rzeczy do oddania. W granat ciskam to, co poczeka na sypiące śniegiem granatowe kożuchy. Im więcej w worach tym większa lekkość w głowie. Stopy też robią się jakieś lżejsze. Uwolnione ze zbroi wełnianych skarpet ostrożnie wyciągają czułka, by wreszcie dotknąć cudownie zimnej, kamiennej podłogi. Zmieniam Koncerty Branderburskie na Boba Dylana. Tacham wory do garażu depcząc po drodze wilgotną, chłodną trawę.

Zapominam o operacji „szafa”. Zostaję na ogródku. Zapuszczony trawnik przygarnął bandę pokrzyw. Są całkiem ładne. Młode, ale już nie anemiczne. W sam raz na sałatkę. Nazbierałam spory pęczek. Stopy naszpikowane intensywnością doznań zapraszają mózg na endorfinowy koktajl. Spryciary oszukały ból.

Ściskam w ręku srebrny nóż, wydzierając się z Janis Joplin Try just a little bit harder. Pokrzywowy wiecheć pozwala bez szemrania się posiekać. Dodaję jajko i własnoręcznie zrobiony majonez. Całość posypuję kminkiem i świeżo wyhodowanym dystansem do samej siebie. Popijam sokiem z buraka i jabłek ze szczyptą zachwytu zmieszaną z łyżeczką dziegciu. Od czasu do czasu odrywam się od stołu, by z dumą rzucić okiem na bliki światła w oczyszczonych jelitach szafy. Dopiero po dziesiątym kęsie i jedenastym łyku zauważam, że pudełko po butach wcale nie jest zamknięte.



Autor: Miłka









Już niedługo, bo w lipcu, ukaże się w księgarniach książka Miłki „52 tygodnie”, której bohaterka zaczyna zmiany od... zamrożenia portfela na tydzień (co bardzo mi się spodobało). Jakiś czas temu dla Czytelników Drogi do prostego życia napisała: "To też po trosze historia rzeczy małych, mój prywatny traktat o szczęściu i o tym, że prosta codzienność jest w stanie zmienić trybik w mechanizmie koła zębatego w kochającą życie istotę. Mam nadzieję, że kiedyś znajdziecie 52 tygodnie na półce w księgarni i zajrzycie."

Dzieci w sieci




Ten wpis stanowi drugą, zamykającą, część postu Rodzice w sieci. Zacząłem od rodziców, gdyż dobry przykład jest wart dwa razy tyle, co dobra rada (: Jeśli dzieci widzą, że rodzice nie mogą odkleić się od komputera, niewielkie szanse, że nie pójdą w ich ślady.

Zastanawiam się, czy rzeczywiście, jak twierdzą niektórzy (np. akcja „laptop dla każdego ucznia”), nasze dzieci do prawidłowego rozwoju czy też edukacji potrzebują dostępu do komputerów (co jest praktycznie tożsame z dostępem do internetu), a nie "szerokopasmowego" dostępu do swoich rodziców czy ciekawej, dobrze zaopatrzonej biblioteczki. Nie łudźmy się - dzieci wchodząc do sieci nawet z dobrych pobudek zazwyczaj ulegną (= polegną) fascynacji tym, co kolorowe i krzykliwe, i bardzo szybko ich uwaga zjedzie w kierunku -dość płytkiej- rozrywki. Nie mają także rozeznania, gdzie może to ich zaprowadzić: spam z pewnego portalu randkowego przysłany z mailami od koleżanek Córki rozprzestrzeniał się błyskawicznie (chodziło o rozwiązanie testu psychologicznego, a wynik otrzymywało się po podaniu adresu i hasła, oczywiście po to, by opanować skrzynkę pocztową).
Wchodząc do internetu odczuwam coraz większe zniechęcenie, jeśli chodzi o treść, a także obawę, iż coraz trudniej chronić dziecięcą wrażliwość i niewinność.

Co do komputera warto, aby dzieci logowały się na specjalny profil chroniony programem kontroli rodzicielskiej. Nasze młodsze dzieci sporadycznie korzystają z komputera (nie korzystają przy tym same z internetu), zaś najstarsza Córka (13 lat) korzysta z komputera (w tym z internetu) maksymalnie przez 1 godzinę dziennie (zarówno na potrzeby naukowe, jak „prywatne” typu sprawdzenie poczty). Dzieci nie korzystają z komputera po kolacji.

Kupowanie dziecku własnego komputera nie jest -moim zdaniem- dobrym pomysłem: traktuje go i jego zawartość jako swoją strefę prywatności, a wydaje mi się to błędem - przynajmniej do pewnego wieku. Warto pamiętać, że dzieci często są technologicznie bardziej rozwinięte od rodziców: syn znajomych „nie miał dostępu do sieci” w domu, ale logował się poprzez wi-fi od sąsiada, który nie zabezpieczył dostępu hasłem.

Podobno 60 procent rodziców nie zagląda do komputerów i telefonów swoich dzieci. Czy to efekt zaufania czy braku czasu? Czy i kiedy ostatnio przeglądałeś zawartość maili czy dysku na komputerze Twojego dziecka? To samo pytanie dotyczy jego telefonu, który –w przypadku smartfonu- niczym nie różni się od komputera.

Poniżej przedstawiam niektóre z naszych z@s@d internetu. Może zainspirują Was do stworzenia własnych reguł dostępu do sieci?

Ograniczone zaufanie do internetu – wejście do internetu to jak wyjście z domu do wielkiego miasta: nie wchodzę do miejsc, które mogą przynieść mi szkodę.
Tak jak nie puszczamy małego dziecka samego do miasta, tak nie powinniśmy go zostawiać przed monitorem z nieograniczonym dostępem do wszystkich miejsc w sieci. Córka nieświadomie weszła kiedyś na strony poświęcone rysunkom baśniowych postaci, a na końcu (po przewinięciu strony) pojawiły się rysunki satanistyczne i nieprzyzwoite.

Zaufanie do rodziców – nie robię czegoś „po kryjomu” przed rodzicami.
Warto trzymać komputer w ogólnie dostępnym miejscu, aby od czasu do czasu zerknąć na to, co robi nasza pociecha, a i dobrze, gdy dziecko ma tego świadomość. Komputer w pokoju dziecka, to utrata kontroli nad tym, gdzie ono surfuje, a często próbę sprawdzenia tego, co ogląda, będzie odbierało jako ingerencję w jego prywatny świat. Dobrze, jeśli dziecko nie traktuje rodzica jako intruza, lecz opiekuna: gdy nasza Córka znajdzie jakąś interesującą ją stronę przeważnie pyta się nas czy nie mamy zastrzeżeń do umieszczonych na niej treści. Pytanie co robisz/co oglądasz? nie powinno budzić zaskoczenia.

Jawność - wprawdzie staramy się szanować prywatność naszych dzieci, jednak nie może to być zasada, która nie doznaje żadnych ograniczeń. Jako rodzice powinniśmy zachować prawo do kontroli miejsc, które w internecie odwiedzają nasze dzieci, a także przeglądania ich korespondencji mailowej lub portali społecznościowych (FB, Google+). Na ile respektować prywatność, to już kwestia zaufania do dziecka (i jego wieku), jednakże według mnie dobrze, jeśli rodzice znają hasło do skrzynki pocztowej swoich dzieci. Ta zasada może być dla niektórych kontrowersyjna, jakie jest wasze zdanie?
Oczywiście im dziecko starsze, tym rodzicielski nadzór powinien być bardziej dyskretny. Dużo zależy od naszego zaufania do dziecka i jego dojrzałości...

Poniżej jeszcze kilka uwag, które warto uświadomić dzieciom w trakcie korzystania z Internetu, co być może zaoszczędzi nam rozczarowań :

W Internecie utrzymuję kontakt wyłącznie z osobami znajomymi.


Nie udostępniam swoich danych i danych domowników, a także nie podaję nikomu adresu e-mail, ani tym bardziej hasła do konta pocztowego.

Nie loguję się do stron, które żądają rejestracji użytkownika lub akceptacji regulaminu – korzystam z tego, co jest ogólnodostępne – jeśli chcę się gdzieś zarejestrować pytam o zgodę rodziców i robimy to wspólnie.

Nie wchodzę na strony, które zawierają pytanie czy jestem osobą, która ukończyła 18 lat lub zawierają ostrzeżenie o treści dla osób pełnoletnich.

Nie instaluję aplikacji, programów, nie klikam w jakiekolwiek strzałki lub inne aktywne miejsca, jeśli nie wiem, dokąd prowadzą i jaki będzie tego efekt.

Nie wchodzę w maile od nieznanych użytkowników lub wysłanych anonimowo, nie wchodzę do nieznanych załączników (zwł. oferujących jaką rozrywkę, quiz, ankietę lub „coś” za darmo), jeśli otrzymuję niechcianą pocztę informuję o tym rodziców.

Jeśli jestem u koleżanki/kolegi, który ma dostęp do internetu bez ograniczeń, staram się przestrzegać ustalonych zasad i nie zgadzam się na wchodzenie w mojej obecności na strony, które kłócą się z moją wrażliwością. Do różnych polecanych „super miejsc” podchodzę z ostrożnością.



Moją refleksja po przeglądzie wpisów koleżanek Córki na Google+ jest dosyć gorzka. Wynajdują i wrzucają rzeczy naprawdę pozbawione gustu i jakiejkolwiek wartości. Portale społecznościowe na pewno nie są do niczego potrzebne dzieciom. Obecnie posiadanie konta pocztowego jest raczej nieuniknione, jednak nie wprowadzajmy ich przedwcześnie w świat portali oferujących najczęściej prymitywną, tabloidową rozrywkę. Bądźmy dobrymi przewodnikami swoich dzieci po internetowych witrynach: na pewno zdarzają się perełki, dlatego można co jakiś czas wspólnie z dzieckiem obejrzeć w sieci rzeczy, które wydają nam się naprawdę godne i warte obejrzenia. Niech to będzie jednak z naszej strony poddane wstępnej i krytycznej selekcji.

Nie chciałbym dawać gotowych rozwiązań, ale warto określić pewne zasady i ich przestrzegać. Niezależnie od tego, najważniejsze to rozmawiać z dzieckiem, jakie miejsca odwiedza. A przede wszystkim: spędzać z nim jak najwięcej wolnego czasu. Z dala od komputera!

Polecam także:
O komórce dla dziecka
Dzieciństwo w stanie oblężenia

Pułapki oszczędzania.

Witam! Dzisiaj przygotowałem dla Was post w formie audio dotyczący pułapek, które kryją się czasem pod hasłem "oszczędzanie". Niedawno był tutaj wpis Kolegi poruszający ten temat...

O OSZCZĘDZANIU... PRZEZ WYDAWANIE!

...jednakże ja, na swoją oszczędnościową modłę pragnę wrzucić swoje 3 grosze.

Pobierz mp3 klikając link: 

http://oszczedzanie.info.pl/?wpdmact=process&did=Ny5ob3RsaW5r

Nie da się ukryć, że "oszczędzanie" stało się bardzo modne. Pod tym szczytnym hasłem kryje się jednak często zwyczajna chęć sprzedaży towaru sygnowanego jako "ekonomiczny". Czasem niektóre z tych produktów rzeczywiście przynoszą nam korzyści, jednak jak poprawnie je wdrożyć i ustrzec się przed starą pieniędzy, czasu i niepotrzebnych nerwów. Zapraszam.

Remigiusz, autor bloga oszczedzanie.info.pl 

Pokolenie Zmiany - sprzedaż kolejnego idealnego świata?

Chciałbym serdecznie powitać Ewę - naszego nowego Autora na blogu! Ewa prowadzi pełen praktycznych porad, niezwykle inspirujący i zapewne Wam znany Zielony Zagonek, o którym sama pisze, że "jest historią przejścia z kultury konsumenckiej do odważnego świata samowystarczalności, choć nie tej utopijnej, lecz realnej. W głównej mierze chodzi o skupienie się na tym, co ważne, w naszych niepewnych czasach. Chodzi o powrót do zapomnianych umiejętności, przywracając mądrość starszych pokoleń, tworząc coś niesamowitego." Zapraszam do lektury!

W ostatnim numerze „Polityki” pojawił się artykuł Marty Sapały o wymownym tytule „Wyznawcy zmiany”, co w języku angielskim i krajach zachodnich jest nazywane „Generation Y”, czyli grupa, która zadaje pytania. Jednakże grupa ta chyba nie jest obecna w naszym kraju, sądząc po ilości pytań zadawanych przez społeczeństwo, a prędzej ich braku. Równocześnie, obserwując ową populację pytającą, wcale nie zauważyłam, aby byli oni w jakikolwiek sposób bardziej świadomi czy też dociekliwsi niż norma nakazuje. Osobiście nie cierpię jak po pierwsze przykleja mi się etykietkę, a po drugie sugeruje pewien rodzaj fanatyzmu. Jak zwykle w tego typu gazetach, prawdopodobnie chodzi o sklasyfikowanie grupy wyborczej, aby ta mogła się utożsamić z daną kampanią polityczną, tutaj Pani startującej na stołeczek w Warszawie.

Artykuł mówi o tym, że coraz więcej ludzi zainteresowanych jest prostotą, ekologią i oszczędnością. Autorka wskazuje grupę wiekową pomiędzy 20 a 30 lat jako pionierską, z czym się absolutnie zgodzić nie mogę. Mieszkam w 150 000 mieścinie, jednak wśród moich znajomych, tych bliższych jak i tych dalszych, nawet na horyzoncie nie widać reprezentantów tego ‘pokolenia’. Sugeruje ona, że chodzi o pokolenie Socrates Erasmus, które było na Zachodzie i które mogło doświadczyć mądrzejszej kultury Zachodu. Faktem jednak jest, że to obywatele Zachodu, poza wyjątkami, żyją na fali konsumpcjonizmu i oderwania od świata realnego. Facebook, I’ve got Talent i gwiazdki mediów, właśnie to nakręca Zachód. „Przewartościowane priorytety”… czy zgodzicie się z tym, że na Zachodzie przewartościowano priorytety? Autorka skrupulatnie pielęgnuje wizerunek Europy zachodniej mlekiem i miodem płynącej, dość stereotypowy i jak zwykle fałszywy przekaz. Jesteśmy w Polsce, kraju polityków żyjących we własnej egzaltowanej bajce, ale i ludzi, którzy w żaden sposób nie są gorsi od ludzi Zachodu. Pani Marta spogląda na temat przez palce, nie wiem tylko, czy specjalnie, czy nieświadomie. „... Inwestycja w tetrę, żeby nie dorzucać się do hałdy pieluchośmieci”. Przecież są pieluchy jednorazowe z etykietką ‘biodegradowalne’, a na dodatek nie chodzi tutaj o śmieci, a częściej o zdrowie dzieci.

Autorka twierdzi, że konsumpcjonizm stał się przereklamowany w krajach Zachodu. Może i w niektórych (chociaż nie przychodzą mi takie do głowy), ale czy we wszystkich? W moim przekonaniu kraje zachodnie wpadły tak głęboko w konsumpcjonizm, że sami go już nie dostrzegają. Wbrew rzeczywistości wmawiają sobie, jak to dobrze mieć go już za sobą. I jeżeli przekonacie mnie, że promocje świąteczne w sierpniu, tysiące ludzi stojących godzinami w kolejkach, żeby kupić najnowszy telefon, czy Ferrari przed dwupokojowym domem w szeregowcu nie są oznakami konsumpcjonizmu, to przyznam Wam otwarcie, że Zachód faktycznie dostał już biegunki i zadyszki z nadmiaru. Przez ostatnie lata żyliśmy pojeni przez media wszelkimi problemami obecnymi na świecie: głód, susza, wyzysk. Nie wiem, może jestem dziwna, ale mam dość tego. Owszem, nie chcę przykładać ręki do procederu wyzysku innych, ale uważam, że teraz czas, aby żyć w tej swojej lokalnej społeczności. Czasem mam wrażenie, że owszem, ważne jest to, co dzieje się na świecie, ale tak naprawdę czy mam na to wpływ? Większa liczba osób na pewno, jednak nie idealizujmy. Żyjemy w świecie korporacji i układów. Co z tego, że kupię spodnie od producenta, który niby jest ‘Fair trade’ jak tak naprawdę tego stwierdzić nikt nie może, chyba że pojadę do Tajwanu czy Indii i sprawdzę to empirycznie.

W całym artykule autorka wielokrotnie wymienia, że ludzie ‘zmiany’ stawiają na piedestale lokalną wspólnotę i proste oszczędniejsze rozwiązania, i tutaj się zgodzę. Czego brakuje w artykule to powodu, dlaczego wybieramy ludzi zza płotu, dlaczego nie chcemy zarabiać milionów złotych, dlaczego wolimy proste rozwiązania? Wiele osób rezygnuje z tego wyścigu nie po to, aby stanąć w kolejnym pseudo ekologicznym maratonie z koszulką ‘Jestem Zmianą’. Wydaje mi się, że chodzi tutaj o szczęście, o zdrowie, o życie tu i teraz, o władzę nad własnymi wyborami. Może tutaj jest pies pogrzebany, może politycy zaczynają się obawiać, że tak naprawdę rośnie grupa ludzi, która ma gdzieś cały ich ten system, dlatego należy nadać im etykietkę, która ich alienuje, dzieli i wskazuje?

Czy myślicie, że należycie do „Pokolenia Zmiany” i co sądzicie o tego typu artykułach?

Link do artykułu "Wyznawcy Zmiany" w archiwum Polityki tutaj (niestety za opłatą).

Autor: Ewa

Sekret drugi - poznawanie dziecka

Rozwinięcie wpisu nt. książki "7 sekretów efektywnych ojców".

Niby oczywista rzecz - znajomość najbliższych: dzieci, małżonka. Jednak autor poświęca mu drugi sekret, którym jest poznanie, a raczej nieustanne poznawanie i odkrywanie własnego dziecka. Umiejętność tą przyrównuje do ogrodnika znającego swój ogród i rośliny, które w nim pielęgnuje. Znajomość jest kluczowa w codziennej pracy, rozwoju czy też pomocy.

Poznawanie dziecka jako "skala znajomości swojego dziecka" według Kena obejmuje m.in. takie punkty:
  • świadomość możliwości i umiejętności dziecka w konkretnym wieku
  • świadomość potrzeb emocjonalnych fizjologicznych i intelektualnych oraz umiejętność ich zaspokajania
  • wiedza o indywidualnych zainteresowaniach
  • świadomość problemów, pytań i wątpliwości

Do skali znajomości dodane są profile ojca:
  • ojciec natrętny
  • ojciec dociekliwy
  • ojciec świadomy
  • ojciec mało zainteresowany
  • ojciec nieświadomy
Rozwinięcia każdego profilu można potraktować jako pracę domową :-).

Na koniec rady, które podaje Ken. Można je oczywiście modyfikować i dodawać swoje własne uwagi:
  • zadawanie pytań
  • ciągła nauka, wykorzystanie doświadczenia z kolejnym dzieckiem
  • towarzyszenie w codziennych czynnościach

Zachęcam do komentowania, podawania własnych "sposobów" na poznawanie dziecka.

Rodzinne fotografie

Idąc za ciosem (w poprzednim wpisie pisałem o naszym Niecodzienniku), chciałbym opowiedzieć Wam o naszym -myślę, że ciekawym- pomyśle na przechowywanie zdjęć.

Zdjęcia z wakacyjnych podróży, rodzinnych uroczystości, czy te zrobione bez specjalnej okazji. Większość z nas już dawno przestała panować nad domowym archiwum fotografii -liczonych w tysiące i zapełniających pamięć komputerów. Robione bez opamiętania (wszak każda chwila życia, a przynajmniej urlopu, warta jest uwiecznienia), czekają na przejrzenie i uporządkowanie. Tu z kolei tak trudno wybrać i usunąć, zostawić tylko te wyjątkowe. Jeszcze trudniej wspominać przed ekranem monitora. Niektórzy zaopatrują się w cyfrowe ramki do przeglądania fotografii. Przechowywanie zdjęć w plikach ma moim zdaniem tę wadę, że jest nietrwałe i nigdy nie dorówna zdjęciu wywołanemu na papierze. Do wyjątków należą Ci, którzy cyfrowe zdjęcia wywołują i przechowują, zwykle zafoliowane w albumie.

Jeden z naszych znajomych świadomie robi zdjęcia analogową lustrzanką. Uświadomił sobie, że kupno cyfrowego aparatu spowoduje, że nie będzie ich już wywoływał. Pewnie każdy z nas pamięta jak będąc dzieckiem lubił przeglądać pożółkłe rodzinne fotografie. Dzisiaj staliśmy się ofiarami nadmiaru wynikającego z łatwości i niskich kosztów zrobienia cyfrowego zdjęcia.

Nasza rodzina niestety nie należy do wspomnianych chlubnych wyjątków. W czasach, gdy robiliśmy analogowe fotografie na Zenicie, a potem Canonie, ręka drżała przy naciśnięciu każdej migawki. Zwykle jednak z 36 klatek większość zdjęć wychodziła udana. Fotografie robiło się oszczędnie - przykładowo dwie rolki starczały na całe wakacje.

Naszą specjalnością było samodzielne wykonywanie albumów: moim zadaniem było zrobienie okładki i kartek z brystolu i kolorowego papieru, natomiast Żona wklejała zdjęcia, zabawnie je opisując, często doklejając do postaci tzw. "dymki" z jakimś żartobliwym dialogiem/komentarzem. Mamy całą kolekcję takich albumów obejmujących okres ponad 10 lat. Świetna pamiątka dla nas i naszych Dzieci, które od czasu do czasu proszą o ściągnięcie albumów z półki.

Konwencjonalne robienie zdjęć miało wiele uroku i prostoty. Wymagało oszczędności materiałów, cierpliwości (na dobre ujęcie) i doświadczenia (przysłona, ostrość i takie tam). Sam moment odbierania zdjęć wywoływał dreszczyk emocji, a wklejanie ich do albumu, a potem oglądanie, dawało dużo satysfakcji i radości. Tych kilkanaście fotek, zamiast dzisiejszych kilkudziesięciu, a czasem kilkuset, doskonale potrafiło przywołać te najcenniejsze i warte zapamiętania chwile.

Wreszcie kupiliśmy aparat cyfrowy. I co się okazało? Przez jakiś czas wywoływaliśmy wybrane zdjęcia, ale bardzo szybko przestaliśmy to robić. Oczywiście brak czasu na przejrzenie zasobów, a także zwykła chęć zaoszczędzenia. I tak zaczęły one zapełniać komputer. Ten ostatni okres przypada niestety na czas, gdy przychodziły na świat nasze dzieci. Ostatnie kilka lat to już tylko bity zapisane w katalogach. Coraz większa góra zdjęć, których i tak pewnie nie będzie czasu obejrzeć. Nie mówiąc o tym, że łatwo można je utracić - komputerowe dyski nie są wieczne.

Może zatem pora na powrót do albumowej tradycji? Może - korzystając z okazji, że nasza cyfrówka nie wytrzymała kolejnego kontaktu z podłogą (czyżby dziecięcy spisek?) i odmówiła posłuszeństwa - przy zakupie aparatu wybrać klasyczną analogową lustrzankę?


Jakie jest, Waszym zdaniem, najlepsze rozwiązanie? Jak wygląda u Was fotoarchiwum? Czy wywołujecie jeszcze zdjęcia?


Nieco inne spojrzenie na fotografie znajdziecie we wpisie Z pudełka ze zdjęciami.

Nie-codziennik

Idea prowadzenia nie-codziennika pojawiła się zaraz po naszym ślubie. Każdy dzień odkrywany we dwoje - co oczywiste- był niezwykły i wart zapisania! Bilety z wyjścia do kina, zrobienie sernika na zimno, podział domowych obowiązków, bilet miesięczny ze śmiesznym zdjęciem z automatu, krótka relacja z wizyt przyjaciół, kartki świąteczne, recenzje, żarty, wycinki z gazet i... co nam tylko przychodziło do głowy. Mieliśmy tyle czasu! Pisanie nie-codziennika (i wiele innych rzeczy) zakończyło się mniej więcej z chwilą narodzin pierwszej Córki.

Potrzeba było "krótkiej" przerwy. Po dziesięciu latach stwierdziliśmy, że warto wrócić do pisania nie-codziennika, tym razem rodzinnego. Powstał więc (i nadal powstaje) nowy gruby zeszyt, do którego wklejamy laurki, serduszka, zakładki - seryjną produkcję naszych dzieci, bilety teatralne, karty wstępu, pocztówki, niekiedy zdjęcia, opisujemy rodzinne wydarzenia: wycieczki, pierwszy obiad ugotowany przez Córkę, program koncertu fortepianowego młodszych dzieci, mniejsze rysunki, rodzinne anegdoty (ostatnio nasz pięcioletni Syn stwierdził, że urzędnik zajmuje się urzędowaniem, czyli ustawianiem rzędów).

Prowadzimy go niesystematycznie, niespiesznie, bez ambicji utrwalenia wszystkiego. Od czasu do czasu zaglądamy do niego my sami lub dzieci albo pokazujemy Dziadkom, by dzielić się z nimi śladami naszego codziennego życia.



O cnotach i anty-cnotach

We wpisie Muszę to mieć napisałem o współczesnej dominacji namiętności i pożądań nad zdrowym rozsądkiem. Czy istnieją skuteczne narzędzia, za pomocą których możemy obronić się przed nieumiarkowaną konsumpcją, nadmiernym zadłużaniem się i materializmem? Narzędzami tymi są ugruntowane nawyki, które dostrzegali już starożytni. To nic innego jak cnoty, a więc sprawności naszego charakteru, o których Leonardo da Vinci powiedział, że są prawdziwym dobrem i prawdziwą nagrodą dla tego, kto je posiada.

Arystoteles mówił, że cnota to złoty środek między dwoma występkami. Ciekawe, że na blogu często pisałem o tym, że prostota jest złotym środkiem, znalezieniem punktu równowagi w zaspakajaniu potrzeb, równowagi między skąpstwem a rozrzutnością, którą przyrównać można do jazdy na rowerze (wpis Krzywa zadowolenia). We wpisie Oszczędność o smaku pomarańczy pisałem, że cnota oszczędności jest synonimem posiadania tego, co dokładnie tu i teraz jest mi niezbędne. Nie za dużo, nie za mało, w sam raz. Byłoby więc proste życie życiem cnotliwym, a więc opartym na praktykowaniu cnót? Dosyć ryzykowana to teza w świecie, który nie lubi wysiłku i pracy nad charakterem, delektuje się zaś tym, co łatwe i przyjemne (a na czym łatwo dajemy zarobić innym). Może zatem warto spróbować pójść tą zapomnianą drogą, tym bardziej, że jej przeciwieństwem jest szeroki gościniec anty-cnót (nazywanych kiedyś wadami).

Oto krótki niezbędnik cnót, dodam, że bez ambicji przedstawienia pełnego ich katalogu i naukowej precyzji (w kolejności dowolnej) - do ogólnego zastosowania:

Podróże przez Polskę B

Poniżej publikuję wpis, który powstał w czerwcu zeszłego roku. Kto wie, może powstanie z tego cykl postów turystycznych? Zobaczymy. Mam nadzieję, że ten i podobne wpisy będą dla Was inspiracją do rodzinnego podróżowania po Polsce, której piękno ciągle na nowo co roku odkrywamy. 




W czerwcu wybraliśmy się całą rodziną na krótki wakacyjny wyjazd po północno-wschodnich rejonach Polski - w okolice Suwałk, Augustowa, Białowieży i Janowa Podlaskiego. Nie będę opisywać szczegółów, ale podzielę się kilkoma luźnymi refleksjami:

Wschodnie rubieże Polski to ziemia wyjątkowa, w której czas stanął w miejscu. Drewniane, niewielkie domostwa, pasące się w zagrodach i na łąkach konie, spotykane od czasu do czasu cerkwie z niebieskimi kopułami. Tereny niedoinwestowane, z których uciekają młodzi ludzie. Wioski, w których nie biegają dzieci, a spotkać można jedynie osoby starsze. Tak zwana Polska B, która zauroczyła nas swoim malowniczym pięknem, ciszą i prostotą, a która -jeśli chodzi o tereny rolnicze- wymiera i pustoszeje.




W przeciwieństwie do Mazur, odwiedzone przez nas tereny nie są -zdaje się- oblegane przez turystów. Na lepszych kampingach spotykaliśmy głównie nowoczesne kampery Niemców i Austriaków w wieku emerytalnym. Taka jest gorzka prawda: przeciętni polscy emeryci nie mają pieniędzy i zdrowia na pogodną starość i podróżowanie. Choć zdarzały się i chlubne wyjątki: motorniczy pociągu z Nowego Sącza, który na swoim niewielkim skuterze samotnie przemierza Polskę w trzy tygodnie. Pasjonat i człowiek z wyobraźnią.

Baza turystyczna PTTK zatrzymała się na latach siedemdziesiątych (?). Nad cudownymi Wigrami walące się pole namiotowe. Za to ceny adekwatne do standardów: za dwa namioty zapłaciliśmy 25 zł za nocleg.

Trochę o podróżowaniu: samo miejsce wybraliśmy spontanicznie - dzień przed wyjazdem (!), nocowaliśmy z dziećmi pod namiotami, nie mieliśmy konkretnych planów i miejsc na nocleg, każdy dzień był niespodzianką i odkrywaniem. Jedzenie  przygotowywaliśmy pod chmurką na butli gazowej (choć nie stroniliśmy także od barów, dla których dzieci wymyślały zabawne nazwy).

Wspaniały czas dla naszej rodziny, choć nie pozbawiony trudów za sprawą ciągłego pakowania manatków, przejmujących chłodem nocy i kapryśnej pogody.

Myślę, że będziemy kontynuować ten sposób podróżowania, a "Polskę B" - wielokrotnie odwiedzać.




A może podzielicie się miejscami, które odwiedziliście w weekend majowy lub opowiecie o zakątkach, które warto zobaczyć?

Muszę to mieć

W czasie weekendu majowego natrafiliśmy na taką oto reklamę:


Podoba mi się jej –zapewne niezamierzone- przesłanie: zniżka jest tym większa, im bardziej klient jest pozbawiony zdrowego rozsądku i wolnej woli. Pokazuje to poszczególne etapy wzorcowej konsumpcji: niewinne "mam ochotę" przechodzi w kategoryczne "chcę", a kończy na "muszę to mieć", w którym zostajemy pozbawieni możliwości decydowania.

Sokrates nawoływał do poznania samego siebie. Dzisiejszy świat nawołuje do tego, byśmy niewiele myśląc po co żyjemy i dokąd zmierzamy, kierowali się swoimi namiętnościami i pożądaniami. Życie ma być przede wszystkim -jak w owej reklamie- „fun days”.

Dzisiaj wolność to nie umiejętność dokonywania wolnego wyboru, kierowania się własnym rozumem, odróżniania prawdziwych wartości od ich podróbek, ale swawola oderwana od zdrowego rozsądku i podporządkowana niskim emocjom: muszę to mieć. Wolna wola oderwana od rozumu błądzi i staje się niewolą (samowolą) pragnień, nierzadko wymagającą terapii uzależnień.

Platon przyrównywał rozum do woźnicy rydwanu powożącego końmi pożądania i emocji. Uczucia to dobre, rącze konie, ale potrzebują mocnej ręki i nadania im kierunku. Bez woźnicy i silnego ujęcia cugli nasz rozpędzony rydwan może rozbić się na lada zakręcie.