Minimalizm jako sposób radzenia sobie z rzeczywistością - cz. 1

Zapraszam na tekst będący kontynuacją mojego postu (tutaj). Na podstawie obserwacji, których wyniki opisałam w pracy magisterskiej, opowiem Wam dzisiaj o konsumpcji, konsumowaniu na pokaz, a także chorobie, która może być wynikiem stałego dążenia do zaspokajania potrzeb.

Czym jest konsumpcja?
To zbiór wszelkich zachowań, którymi kieruje potrzeba zaspokojenia pragnienia posiadania. Według Benjamina Barbera "Konsumpcja oznacza korzystanie z dóbr i usług, które oferuje gospodarka, oznacza udział w procesie zaspokajania potrzeb, określone zachowania i interakcje rynku"[1]. Stopień poddania się konsumpcji staje się coraz częściej miernikiem tego, w jaki sposób radzimy sobie z otaczającą nas rzeczywistością. Konsumujemy nie tylko towary, które są niezbędne do życia, ale i takie na które mamy ochotę[2]. Należy również skierować uwagę na to, że -jak pisze Ritzer- "Nowe środki konsumpcji ułatwiły nakłonienie nas, byśmy konsumowali daleko więcej niż kiedykolwiek wcześniej; zdążamy prostą drogą do konsumpcji"[3]. Istotny jest zatem umiar i kontrola własnych pragnień.

Brak tego umiaru może prowadzić do zachowań bliskich konsumpcji na pokaz. Thorstein Veblen w książce Teoria klasy próżniaczej, wydanej już w 1899 roku, opisał pojęcie konsumpcji ostentacyjnej, polegającej na demonstrowaniu nabytych dóbr w celu zdobycia prestiżu czy też odróżnienia się od innych. Skonstruował określenie "marnotrawstwa na pokaz"[4] w celu określenia wydatków i inwestycji, których bezpośrednim podłożem jest rywalizacja majątkowa i chęć zaprezentowania swoich zasobów finansowych. Obserwacje Veblena dotyczyły elity Stanów Zjednoczonych przełomu XIX i XX wieku. Klasę próżniaczą, nazywaną również klasą pasożytniczą, przeciwstawiał klasie pracującej. Konsumpcja na pokaz, jak pisał, była realizowana poprzez ostentacyjne obnoszenie się ze swoim majątkiem. Pomocne ku temu były sposoby spędzania wolnego czasu, inwestycje w garderobę żon, wystawne przyjęcia, swego rodzaju nonszalancja i demonstracyjny brak ograniczeń. A wszystko to w celu unaocznienia swojego majątku, bo -jak zauważa Veblen- ludzie kupują dobra, aby używać ich na pokaz.

Teoria Veblena ma jak najbardziej swoje odzwierciedlenie w dzisiejszych czasach, tym bardziej, że zaspokajanie potrzeb jest dużo łatwiejsze niż miało to miejsce do niedawna. Konsumpcja na pokaz jest bardziej przystępna, między innym na wskutek popularności ritzerowskich świątyń konsumpcji[5]. W obliczu takiej sytuacji pojawia się konsumpcjonizm, czyli nieuzasadnione zaspokajanie potrzeb, któremu przypisuje się dodatkowe wartości i postrzega się je jako wyznacznik jakości życia. Jest to "stan doświadczenia, przy którym konsumpcja staje się wartością autonomiczną i nadrzędną wobec wszystkich innych"[6]. Prowadzi do zwiększonej ilości i intensywności chęci zaspokojenia w rzeczywistości niepotrzebnych zachcianek.

Przemiana struktury społecznej, rozkwit technologii i ciągła zmienność stanowią, pośród również wielu innych czynników, przyczynę szybkiego rozwoju rzeczywistości. Potrzebą porządkującą i determinującą nasze zachowania stała się konieczność zaspokajania nie tylko potrzeb wynikających z konsumpcji autonomicznej (czyli konsumpcji, której realizacja zapewnia minimum potrzebnych dóbr do życia), ale i z konsumpcji dodatkowej (która zależna jest od wysokości dochodów i oznacza wydatki na dobra, które nie są nam niezbędne do życia). Realizacja potrzeb konsumpcji dodatkowej może prowadzić do wspomnianego konsumpcjonizmu, ale i - w ekstremalnych przypadkach - do zaraźliwego (przenoszonego ze społeczeństwa na społeczeństwo) stanu przesytu i marnotrawstwa, które wynikają z ciągłego dążenia do posiadania coraz większej ilości przedmiotów, czyli do choroby nazywanej affluenzą. Kluczowe uzewnętrznienia tej choroby to między innymi gromadzenie dóbr postrzegane jako cel sam w sobie, posiadanie w nadmiarze, przesadna koncentracja na gromadzeniu, a także ocenianie siebie i innych poprzez przedmioty materialne. Zdaje się, że choroba ta obecnie może być coraz częściej diagnozowana. W celu jej uniknięcia pozostaje nam zachować uważność, refleksyjność i dystans do ilości posiadanych potrzeb czy też przedmiotów.

Kult konsumpcji, który przytłacza i determinuje prawie wszystkie nasze wybory, doprowadził do sytuacji niemalże bez wyjścia. Stajemy się coraz bardziej podatni na wpływy mody i obowiązujące wzorce posiadania, wielokrotnie dążymy do konsumowania na pokaz. Warto w tym miejscu zastanowić się nad tym, kiedy nadmiar potrzeb, ale i nadmiar skumulowanych i niewykorzystanych dóbr, staje się ciężarem? W którym momencie - w obecnej kulturze konsumpcyjnej - należy zwrócić uwagę na przesadne rozmiary naszych pragnień?

Karla Kolumna

________________________________
[1] B. Barber, Dżihad kontra McŚwiat, s. 25.
[2] Na podstawie: G. Ritzer, Magiczny świat konsumpcji, s. 15.
[3] Ibidem, s. 8.
[4] T. Veblen, Teoria klasy próżniaczej, s.80.
[5] G. Ritzer, op. cit.
[6] O. Leszczak, Paradoksy konsumpcjonizmu. Typologia i lingwosemiotyka, "The Peculiarity of Man", 2012, nr 15, s. 12.

O naszej walce z długami

Jedną z form niezależności finansowej jest - obok akumulowania oszczędności (kapitału) - wolność od długów. Można powiedzieć, że spłata zadłużenia i gromadzenie oszczędności są do siebie łudząco podobne i polegają na tej samej czynności: odkładaniu. Zastanawiające, że zaoszczędzenie 10% naszych dochodów przychodzi nam z trudnością, podczas gdy lekką ręką zadłużamy się na 20, 30 a nawet 50% swoich dochodów. Obliczanie własnej zdolności kredytowej polega na określeniu, czy jesteś zdolny przez 20-30 lat odkładać pieniądze – tyle, że dla banku, a nie dla siebie samego czy rodziny.

Spłata zadłużenia i gromadzenie oszczędności to dwie strony tej samej monety, co oznacza mniej więcej tyle, że możemy patrzeć na orła lub na reszkę, ale nie na obie strony monety naraz. Prostą konsekwencją zadłużenia jest zazwyczaj brak środków na własne oszczędzanie.
Aktualnie mamy dwa długi (kredyt i pożyczka hipoteczne, niestety w CHF). Miesięczne obciążenia z tego tytułu zabierają do 20% naszych dochodów. Wynika z tego, że te 20% moglibyśmy odkładać jako oszczędności. Naszym priorytetem jest szybka spłata „najdroższego” długu, a następnie obniżenie kosztów zadłużenia do poziomu poniżej 10% dochodów.

Jeszcze kilka lat temu zadłużanie się traktowałem jako jedno z możliwych źródeł finansowania naszych potrzeb. Jego apogeum przypadało na 2008 r. kiedy to mieliśmy na głowie kredyt hipoteczny na zakup mieszkania na 30 lat, pożyczkę hipoteczną na cele konsumpcyjne na 20 lat (wykorzystaliśmy wysoką wartość mieszkania, ku naszemu zdziwieniu bank nie chciał nam pożyczyć dokładnie tyle, ile potrzebowaliśmy, tylko… kwotę dwukrotnie wyższą!!!), dwie pożyczki pracownicze (jedna na wykończenie mieszkania, druga – bo była taka możliwość!), karty kredytowe (z których co prawda nigdy nie korzystaliśmy) i jakieś zakupy na raty. Może nie rzuciliśmy się w wir konsumpcji, próbując inwestować nadwyżkę wspomnianej pożyczki w obligacje i fundusze (to temat na osobny wpis), jednak z mizernym skutkiem. Kurs franka zaczął gwałtownie rosnąć, a nasze zyski z inwestycji po 3 latach, z wyjątkiem niewielkiego dochodu z obligacji, wyniosły 0 zł!

Dzięki dobrowolnej prostocie i książce YMYL (przeczytanej zbyt późno, by uniknąć wpadek, ale na tyle wcześnie, by je naprawić) zmieniliśmy nasze podejście do długu. Postanowiliśmy wziąć sprawy w swoje ręce. Przełknęliśmy wszystkie „błędy i wypaczenia”, i postanowiliśmy spłacić swoje długi najszybciej jak tylko się da, zaczynając od tych, które powodowały, ze względu na wysokie oprocentowanie lub krótki okres kredytu (przekładający się na wysoką ratę), największe miesięczne obciążenia dla naszego budżetu.

Pierwszym krokiem była likwidacja kart kredytowych, co -wobec braku obciążeń- było działaniem czysto symbolicznym. Następnie wycofaliśmy wszystkie oszczędności z funduszy i przed czasem spłaciliśmy pożyczki pracownicze – byłem pierwszym takim przypadkiem u mojego pracodawcy. Spłaciliśmy wszelkie zakupy ratalne. Przede wszystkim jednak postanowiliśmy w ciągu trzech lat (zamiast pozostałych piętnastu) spłacić dług, którego szczególnie nie lubimy, to jest wspomnianą pożyczkę hipoteczną. Wiązało się to z koniecznością zaciśnięcia pasa i dokonywania systematycznej nadpłaty pożyczki z wygospodarowanych środków. Z drugiej strony w miarę możliwości poszukiwałem dodatkowego dochodu, który w całości był przeznaczany na spłatę. Dzięki ograniczeniu konsumpcji, co wymagało sporej determinacji, udało się spłacić jak dotąd 2/3 tego długu i mam nadzieję, że pożegnamy się z nim na początku przyszłego roku.

Obecnie naszym absolutnym minimum finansowego bezpieczeństwa jest życie w granicach uzyskiwanych dochodów, które ma być barierą przed popadaniem w coraz większe zadłużenie. Jeden ze sformułowanych przez mnie kroków w poście Jak osiągnąć prostotę brzmiał: Spłacaj długi i nie zadłużaj się, pozostając wolnym od obciążeń finansowych. Do sformułowania tej reguły, która może uczynić nasze życie znacznie prostszym, dochodziliśmy, jak widzicie, powoli, ucząc się na własnych błędach. Traktujemy je nie jako porażkę, ale wartościową lekcję, dzięki której zrozumieliśmy szereg mechanizmów, przed którymi tak trudno obronić osobistą wolność. Dzięki tej wiedzy możemy służyć pomocą innym. Wprawdzie nasza droga do pełnej wolności od długów jest ciągle przed nami, ale zdobywanie jej krok po kroku daje niesamowicie dużo satysfakcji i pozwala, choć trochę, poczuć smak ostatecznego zwycięstwa!



Zachęcam do przeczytania:
10 kroków do pozbycia się długów
Czym jest dla Ciebie wolność?
Pieniądze albo życie – Krok 1 Osobisty bilans aktywów i pasywów

Moja historia: ŻYJĘ PO SWOJEMU, CZYLI MINIMALIZM MIMOCHODEM

Kolejna odsłona naszego cyklu "Moja historia". Tym razem o swojej drodze do minimalizmu opowiada Iwona (autorka wpisu Przyjemności życia "po polsku"). Zapraszam!
 
Słowo „droga” zawsze oznaczało dla mnie jasno wyznaczoną trasę, coś bezpiecznego i określonego, ale ilekroć podejmowałam się wprowadzenia trwałej zmiany, to najpierw odczuwałam wielki entuzjazm, a potem kończyło się równią pochyłą. Dlatego w pewnym momencie mojego życia przestałam się już oszukiwać, że jakakolwiek zmiana, która miała zadatki na "trwałą", jest w moim przypadku możliwa. ALE zanim to nastąpiło…

Kocham naturę. Dlatego zmiana szamponu z „toksycznego”, czyli nienaturalnego, na wręcz przeciwny, była równie naturalnym wyborem. Przekonując samą siebie, że przecież nasze matki i babki nie znały żadnych >elsewów< i tym podobnych specyfików, każdy do innego włosa, zakupiłam szampon z pokrzywy. W tak prymitywnej butelce jak się tylko da. Pachniał pięknie. Umyłam włosy raz, drugi, trzeci, czując się wybawiona przynajmniej w tej jednej kwestii. Jednak za kolejnym i kolejnym myciem okazało się, że włosy niemiłosiernie mi się przesuszają - nie byłam w stanie w ogóle ich rozczesać. Trzeba było zatem sięgnąć do odżywki. Postanowiłam to jakoś przecierpieć, ale w końcu poddałam się. Kupiłam szampon dla dzieci. Tym razem włosy wręcz przetłuszczały mi się w oczach. Na nic to. Wróciłam do „normalnego” szamponu.

Pewnej niedzieli -a dzień pamiętam dokładnie tylko dlatego, że byłam na obiedzie u teściów- oglądałam zupełnie przypadkiem (jako że w domu nie posiadam) telewizję. A tam… naturalne kosmetyki! Znów urzeczona zieloną propagandą zabrałam się do wykonania pudru do twarzy z mąki ziemniaczanej i różu do policzków z kakao. Wszystko było świetnie przez dobę, kiedy to okazało się, że osypujące się kakao brudzi całą umywalkę i jasne ciuchy, a puder, który miał wchłaniać nadmiar tłuszczu i utrzymywać makijaż, zupełnie nie spełnia swojej roli. Wróciłam na stare „śmieci”.

Ponieważ minimalizm kojarzył mi się z ograniczeniem wszystkiego, zaczęłam od rzeczy najbardziej praktycznej dla mnie: jedzenia. Tak -postanowiłam- od dziś jem tylko wtedy, kiedy naprawdę będę głodna i małe porcje. Jedno z drugim niestety wykluczało się i tak siedząc nad talerzem, z kupką niemrawo patrzących na mnie warzyw i głodową porcją ryżu, z niejaką nienawiścią patrzyłam na chudego męża pochłaniającego pełen talerz. Przetrwałam tak dwa dni.

Na Zielonym Zagonku przeczytałam zdanie, które szalenie mi się spodobało. Nie pamiętam dokładnie całego, ale sens był taki, że mój dom jest nastawiony na wytwarzanie, nie na konsumpcję. Z tą myślą przetworzyliśmy z mężem z tonę jabłek „na zimę”. Po tej kilkugodzinnej harówie patrzyliśmy z zadowoleniem na litrowe słoje pełne startych jabłek, robiąc soczyste plany. Z chwilą, gdy chcieliśmy wcielić je w życie, okazało się, że jabłka w słoikach sfermentowały. Wszystkie. Wściekli, wyrzuciliśmy zawartość kurom. Jedyną pociechą był fakt, że jabłkami nacieszą się inne stworzenia.

Wytwarzanie własnych, zdrowych słodyczy -  to był kolejny punkt. Słodycze są moją wielką słabością – muszę wręcz stosować autosugestie, by o nich nie myśleć. No, ale i tu jest wyjście: zaczęliśmy robić ciasteczka - owsiane zlepki z rodzynkami, żurawiną i orzechami. Na szczęście i tym razem kury okazały się mało wybredne.

Dla kobiety nic nie odbija się tak minimalistycznym echem jak puste wnętrze szafy. Idąc nowym nurtem, a posiadając już trochę doświadczenia, postanowiłam zrobić eksperyment: zostawiłam sobie dokładnie tyle ubrań, ile radziła lata temu jakaś chrześcijanka z Kalifornii. Stwierdziła, że wszystkiego ma tylko po dwie sztuki i każdemu powinno to wystarczyć. Czyli: 2 podkoszulki, 2 bluzki z długim rękawem, 2 pary spodni, 1 sweter. Najwięcej czasu zajęło mi wybieranie co zostawić, a co spakować i tymczasowo schować do walizki. Trudno było mi wybrać jakiekolwiek ubranie. Kiedy to nastąpiło, zaczęłam funkcjonować w tym rytmie. Niestety, szybko przyszło otrzeźwienie, że południe Polski z południem USA ma niewiele wspólnego.

Zarzuciłam wszystkie te pomysły, zastanawiając się jak ten minimalizm ma niby wyglądać? W międzyczasie żyłam sobie po swojemu, wszędzie, lato czy zima, przemieszczając się na rowerze. Siałam kiełki rzodkiewki i rzeżuchy, dodając je do niemal każdej potrawy. Po 15 maja wysiewaliśmy do ziemi przyszłe plony. Od samego początku nie posiadaliśmy w domu firanek, zasłon, obrusów, serwetek, dywanów. Latem i jesienią żyliśmy głównie wegetariańsko, sukcesywnie spożywając warzywa i owoce z naszego ogrodu. Na bieżąco je również mroziłam. Nie marnowało się nic, bo albo zostawało na drugi dzień, albo korzystały wspomniane kury. Plonami dzieliliśmy się też w ramach wymiany z teściami, a babci zanosiliśmy to, czego nie miała. Wieczorami grywaliśmy często w gry planszowe, godzinami rozmawialiśmy albo godzinami milczeliśmy, siedząc w zupełnym mroku przy lesie na leżakach i obserwując nocny świat.

Z czasem, gdy otworzyłam tę samą szafę pełną ubrań, doszłam do wniosku, że chodzę w zaledwie kilku ulubionych ciuchach - połowę oddałam potrzebującym, zużyte wyrzuciłam, resztę schowałam. Da się żyć.

Mój największy i początkowo nieuświadomiony minimalizm nastąpił w sferze….informacyjnej. Odkąd nie mam telewizora, to jest od roku 2007, połowa problemu rozwiązała się sama. Plotki kompletnie mnie nie interesują, więc odpadła druga połowa z przeładowaniem informacjami. Mimo, że nie nazwałabym mojego stylu życia minimalistycznym, to ilekroć przychodzi ktoś „cywilizowany” i odkrywa, że nie mamy telewizji, mówi : Żyjecie tu jak w buszu!

Na hasło, że nie mamy kredytu hipotecznego i że NAPRAWDĘ wolimy mieszkać w jednym domu z teściami, ludzie nadziwić się nie mogą, sugerując tylko, żebyśmy mieli się na baczności, bo z teściami (teściową zwłaszcza) to różnie bywa.

Nie dążąc do wypełniania społecznych schematów (jak choćby ten z osobnym mieszkaniem, czyli kredytem, czy też byciem na bieżąco ze wszystkimi możliwymi informacjami) okazało się, że mam święty spokój :) Można to nazwać efektem ubocznym, a jednocześnie największym "dobrem", jakie zyskałam (a może wytworzyło się samo?) na mojej drodze do "minimalizmu".




 

Iwona

 

Więcej tekstów Iwony znajdziecie na jej blogu Motyw kobiety.
Inne teksty z tego cyklu:
Moja historia: POTRZEBUJĘ ŚWIADKÓW
Moja historia: ZIARNO MINIMALIZMU

Jałmużna

Tytułowa jałmużna wraz z postem i modlitwą tworzą "trójbój" do dobrego przeżycia Wielkiego Postu i przygotowania się na tajemnicę Wielkiej Nocy.
Bardzo często utożsamiana jest z dawaniem pieniędzy, niekiedy z dziesięciną

Ostatnio usłyszałem, by nie było to tylko i wyłącznie dawanie pieniędzy, i to najczęściej tych, których nam zbywa, ale dawanie siebie, poświęcenie uwagi komuś, poświęcenie czasu też sobie!
Nie zawsze pieniądze są ważne i konieczne. Może to będzie godzina w hospicjum, odwiedzenie kogoś samotnego, dodatkowy czas z rodziną? Niematerialna pomoc, nieprzeliczona na monety czy banknoty. Czas dla siebie, aby trochę zgłębić własną duszę....

"Hojnie siejesz, hojnie zbierasz" - łatwo zagłuszyć sumienie wrzuconą kwotą do puszki, ale czy to tylko o to chodzi?

 

Starość - wiek poprodukcyjny czy czwarty etap?

Krótki cytat z książki Marzeny Florkowskiej "Ojciec Piotr. Benedyktyn, kameduła, rekluz" - biografii ojca Piotra Roztworowskiego, uchodzącego za największą postać życia monastycznego w Europie końca XX w.:

"Lubił też [ojciec Piotr] powtarzać, że nasza cywilizacja chrześcijańska wydała taką koncepcję człowieka, która dzieli życie na przygotowanie do zawodu, zawód i emeryturę. Wiek przedprodukcyjny, produkcyjny i poprodukcyjny. 
Zdaniem ojca Piotra pod tym względem więcej mądrości wykazują hindusi, którzy dzielą życie ludzkie na cztery etapy. I etap - do dwudziestego drugiego roku życia - przygotowanie  do ofiary. II etap to jest ta właściwa ofiara, zaangażowanie w życie. A  potem III etap, kiedy się ujrzy twarz wnuka, około czterdziestego piątego roku życia, człowiek idzie do lasu, ażeby rozważyć swoje życie i IV etap - powrót do społeczności jako guru, czyli nauczyciel mądrości. 
Starość nie jest pojęta jako emerytura, jako odejście, jako wiek poprodukcyjny, ale jako dojrzałość wewnętrzna. I ojciec zwracał uwagę na to, że i my tak powinniśmy postrzegać nasze życie."

Dzisiejsza kultura to dyktatura i kult młodości. Aktorzy i celebryci, a w ślad za nimi zwykli zjadacze chleba (których na to stać) niwelują oznaki starzenia się farmakologią i operacjami plastycznymi, natomiast mentalnie odgrywają -na przykładzie płci męskiej- "dużych chłopców" w trampkach i T-shirtach. Starość jest passe i nie wypada o niej publicznie mówić, ani tym bardziej się do niej przyznawać. Wcześniej czy później (w zależności od wieku) warto wziąć sobie do serca słowa Desideraty: "Przyjmij spokojnie co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości".

Do osób starszych wiekiem (choć często młodych duchem) podchodzimy z pobłażaniem, ewentualnie traktujemy ich jako obciążenie systemu emerytalnego, względnie tanią (jeśli nie darmową, mam tu na myśli dziadków) siłę roboczą, jeśli chodzi o opiekę nad dziećmi (zapominając niekiedy zapytać, czy aby nie mają ciekawszych planów na jesień życia).

Zamiast myśleć o starości i emeryturze jako wieku poprodukcyjnym, swego rodzaju kulturalnym i społecznym getcie, bardziej odpowiada mi przytoczona wyżej koncepcja traktująca życie jako spójny, nieprzerwany proces, składający się z 4 (lub więcej) etapów na drodze zdobywania wewnętrznej dojrzałości. Nie oznacza to niemożności realizowania swoich życiowych pasji. Wręcz przeciwnie: "Ludzie, którzy przyjmują swoją starość, nie robiąc z niej problemu, są młodsi od tych, którzy chcą za wszelką cenę zachować swoją młodość" - pisał Antoni Kępiński. 

A na koniec, dla przełamania stereotypów na temat "starości", poniżej dwa piękne (choć jakże odmienne) przykłady jej przeżywania:


W wieku 67 lat Doba przepłynął samotnie kajakiem Atlantyk
bijąc rekord najdłuższej trasy kajakarskiej na otwartych wodach.







Dodano 25.02



Pranie w nowojorskim stylu

Niebawem minie 10 lat odkąd mieszkam bez stałego adresu. Przez ten cały czas nie posiadam własnej pralki. Czemu? Bo jest to sprzęt na tyle ciężki, że postrzegam go raczej jako raczej część wyposażenia domu niż osobistego dobytku... Nikt z moich często przeprowadzających się znajomych również pralki nie posiada. Zdają się potwierdzać moje spostrzeżenia.
W praktyce oznacza to jednak jeżdżenie z praniem do znajomych lub rodziny. Dźwiganie torby z praniem zimą to nie jest to, co tygryski lubią najbardziej, a dwa cykle prania zabierały mi praktycznie cały dzień.

źródło
Jako mała dziewczynka, niczym Jason Hunt, bardzo chciałam mieszkać w Nowym Jorku. Wyobrażałam sobie jak kupuję kawę tuż pod domem, a pranie robię w piwnicy w pralkach na żetony... Zanim dorosłam zdążyłam oczywiście zmienić zdanie. Jednak to właśnie nowojorczycy wielokrotnie inspirują mnie w zmniejszaniu mojego dobytku, gdyż dla nich częste przeprowadzki to również chleb powszedni.

Okazuje się, że te, widywane przez nas często w filmach, pralnie samoobsługowe nie są tak wygodne jak mogłoby się zdawać. Często mieszczą się nawet 10 minut od domu, nie są otwarte całą dobę i nierzadko trzeba pilnować w nich prania. Bywa, że nie ma gdzie usiąść, a koszt to często 3$. Skoro dla nowojorczyków to drogo, to czy powinnam z łatwością wydawać tyle w warszawskich pralniach?

źródło
Z powyższych powodów wiele osób w Nowym Yorku jest w stanie zapłacić dużo więcej za mieszkanie wyposażone w pralkę, szczególnie mając małe dzieci. Jest jednak jeszcze inne rozwiązanie... Ostatnimi czasy furorę robią tam tak zwane przenośne pralki.

Przyznaję, że najbardziej popularne modele wielkością przypominają konwencjonalne pralki, wiele osób jednak korzysta z ich mniejszych wersji opartych na tym samym mechanizmie. Dlaczego o tym wszystkim piszę?

Aktualnie pranie robię u właścicieli domu, który wynajmuję. Wystarczy, że przejdę na drugą stronę podwórka. Problem w tym, że mieszkam na wsi z krwi i kości, a sama jestem typowym mieszczuchem, czyli oni kładą się spać z kurami, a ja wtedy, gdy zamykają puby ;). Często zdumiewa mnie, że po godzinie 16-ej ulice są tu puste. Wspomnianych właścicieli zimą lepiej nie odwiedzać po godzinie 14-ej. W niedzielę prania robić nie wypada, a w sobotę ciężko wstać przed południem. Po kilku wcześniejszych pobudkach postanowiłam przetestować jeden z tych wynalazków...
źródło

Jak działa taka pralka? Prawie tak samo jak stara dobra Frania, czyli jest to wiaderko z mieszadełkiem na dnie, które zalewa się wodą z detergentem, wrzuca pranie i uruchamia. Kolejnym etapem jest spuszczenie wody za pomocą rurki zamontowanej z boku i ponowne zalanie wodą, by ubrania wypłukały się z detergentu. Na koniec należy przełożyć pranie do elementu odwirowującego, jako że modele marki Haier, które tej czynności nie wymagają, jeszcze do Polski nie dotarły... Konstrukcja wirówki przypomina... suszarkę do sałaty :) Każdy, kto kiedykolwiek ją testował, wie, ile wody to urządzonko potrafi wydobyć z pozoru odsączonej sałaty...
Jeden z właścicieli modelu marki laundry Alternative wrzuca do niego pranie nawet po odwirowaniu w konwencjonalnej pralce (i nie mam tu na myśli jakiegoś starego modelu), bo dzięki temu pozbywa się dodatkowej ilości wody.

Jak to maleństwo radzi sobie z praniem? Tu miałam największe obawy. Jako że należę do pokolenia, które Frani w akcji nie widziało na oczy, moje obawy rozwiał test przeprowadzony na ubraniach roboczych mechanika samochodowego. Podobno daje radę lepiej niż konwencjonalny automat...



Nawet gdybym miała łatwy dostęp do olbrzyma marki Haier czy Magic Chef, to jest on dla mnie zbyt duży, by się z nim przeprowadzać. Decydując się na wersję kompaktową liczę się z faktem, że większe gabarytowo rzeczy, jak kurtka zimowa czy śpiwór, będę musiała uprać gdzieś indziej. Jeżdżenie z takimi rzeczami dwa razy do roku jeszcze da się przeżyć.

Fajny jest przy tym aspekt ekologiczny. Ciepła woda w moim domu powstaje jako skutek uboczny ogrzewania i nie jest sporadycznie wykorzystywana. Mając możliwość użyć jej do prania nie muszę korzystać w ten sposób z energii elektrycznej. Trochę gorzej sprawa ma się w przypadku ilości zużywanej wody. Odkąd standardem na rynku stały się pralki bardzo oszczędne w tym zakresie, ich zasadnicza rola, czyli pranie, przestało być dla mnie zadowalające. Zdarzało mi się wyjmować ubrania niedoprane lub źle wypłukane nawet przy programie intensywnym. Zasadniczo standardem dla mnie jest uruchamianie dodatkowego trybu dla niemowląt/alergików. Pralka wirnikowa po prostu wymaga, by ubrania w niej pływały. W ten sposób wypełniacze stosowane w proszkach trafiają do kanalizacji, a nie zostają na ubraniach. Dla porównania proszki stosowane profesjonalnie dozuje się w ilości jednej łyżeczki na pranie. W wersji dla konsumentów reszta to rożnego rodzaju sole i chlorki. Wiele osób stosuje w tego typu pralkach płatki mydlane, co ponoć jest niebezpieczne dla automatów. Wiecie coś o tym? Spodziewam się także, że ubrania będą się mniej niszczyć. Tak na logikę mniej uszkodzeń powoduje swobodne pływanie w wodzie niż pocieranie o siebie mokrych tkanin...

Taka pralka jest lekka niczym plastikowe wiaderko i zajmuje podobną ilość miejsca. Zawsze można wykorzystać ją jako brudownik, dzięki czemu nie będzie tak bardzo zabierać przestrzeni.

Co o tym myślicie? Używaliście kiedyś czegoś takiego?

Przyjemności życia "po polsku"

Poniżej przedstawiam Wam pierwszy na Drodze wpis Iwony. Chciałem serdecznie powitać ją w gronie współautorów!
 
przyjemności życiowe,radość życia,cieszyć się życiem,codzienność,przyjemności dnia codziennego,rutyna,rozwój,rozwój osobisty,hobby,pasjePrzyjemności dnia codziennego nie powinny mieć narodowości, a ja specjalnie napisałam „po polsku”, bo obcując z ludźmi przeróżnych nacji zauważyłam, że my, Polacy, mamy wyjątkową tendencję do samobiczowania, rezygnowania z wszystkiego na rzecz pozornie wyższych celów.

Zarobiony jak Polak
Czy jako Polka/Polak potrafisz wyobrazić sobie, że zasiadasz w domu, w ciągu tygodnia do kolacji z bliską osobą, sączycie pomału wino, być może nawet w blasku wielu świec? Taka sceneria kojarzy się z rocznicą albo świętowaniem awansu, prawda? Tymczasem dla wielu Francuzów to … o ile nie codzienność, to sprawa naturalna, którą należy celebrować z okazji kolejnego, spokojnego wieczoru.
Czytając to niejeden z Was przewróci oczami, mając przed oczami swój napięty terminarz i listę wydatków. Skąd brać na te fanaberie czas i środki? Już tłumaczę:

Czas to kwestia umowna. Jeśli NAPRAWDĘ chcesz coś zrobić, co daje Ci radość, odprężenie, co jest Twoim hobby, znajdziesz czas.
Rzeczą, którą bardzo lubię robić, jest pisanie listów i e-maili do znajomych mi osób. Jest to również czytanie książek, robienie kartek okolicznościowych, uczenie się języków obcych, buszowanie po pobliskim lesie, słuchanie muzyki, oglądanie filmów, aktorstwo, pisanie książki, pisanie bloga. No i weź tu, człowieku, znajdź czas na to wszystko!

Czas goni nas
Jak to robię? Piątki zarezerwowałam na odpowiadanie na listy i e-maile. I część weekendu często też. To dla mnie prawdziwa przyjemność i mam czas, by się zastanowić nad tym, co wydarzyło się w ciągu tygodnia, o czym chciałabym napisać, przemyśleć wiadomości, które dostałam, ustosunkować się do nich : – )
Prawie codziennie wieczorem, najczęściej już w łóżku, czytam kilka/kilkanaście kartek książki. Dwa-trzy razy w tygodniu piszę książkę.
Aktorstwo…. Tu problem sam się rozwiązuje, bo dni i godziny prób są odgórnie narzucone. Po prostu zjawiam się i cieszę się tym czasem.
Kartki – zwykle zakładam, że wtorki i środy to dni na tę przyjemność.
Muzyka – wystarczy dosłownie 15 minut każdego dnia, by skutecznie poprawić (jak ja to mówię : podprawić, bo poprawiony mam cały czas) sobie nastrój.
Film – jeśli lubisz filmy tak jak ja, wyznacz sobie np. 1-2 dni w tygodniu (zakładam, że będzie to weekend…) i czekaj na ten seans!

Wszystko kosztuje!
Nie tak do końca. Z wielu rzeczy, które wymieniłam powyżej, nakład finansowy jest minimalny lub żaden. Prawda, że nie musisz iść do kina, zapłacić 30 zł za bilet + cola i popcorn?! Chyba, że właśnie jest to czymś, co uwielbiasz robić. Dla mnie taką inwestycją są zajęcia aktorskie.

Co ja z tego będę mieć?!
Tak się składa, że to moje aktorskie hobby często jest komentowane w ten sposób: Co ja z tego będę mieć?! Nie ukrywam, sama miałam większe wątpliwości z zapisaniem się na te zajęcia niż przy kupnie zestawu papieru kolorowego. Wtedy mój mąż zapytał „Chodziłabyś na nie, gdyby były za darmo?” Ja na to, że tak. On wtedy odparł: „To wyobraź sobie, że są za darmo”.
I sprawa załatwiona.

 Ale wiem, że o wiele więcej osób chodziłoby na nie, gdyby się przedwcześnie nie zestarzeli. Nie chodziło o pieniądze, ani o czas! Chodziło o to, że wiek 28-35 lat + zajęcia aktorskie brzmiały zbyt niepoważnie, by ci ludzie zdecydowali się spełnić swoje marzenie, które przez lata gdzieś tam z tyłu głowy mieli. W końcu szef im za to podwyżki nie da (chociaż uważam, że w przypadku np. przedstawiciela handlowego, umiejętności aktorskie przyniosłyby niewymierne korzyści! : -D), więc wolą wybrać się na kurs języka chińskiego czy NLP, to znaczy coś PRAKTYCZNEGO, dzięki czemu firma, dla której pracują, zarobi jeszcze więcej, a oni samą będą jeszcze wydajniejsi dla swojej firmy.

Liczy się rozwój
Czasem wymiotować mi się chce, gdy raz po raz słyszę to określenie, że trzeba się rozwijać, że rozwój, że coś tam. I wcale nie zbierałoby mi się na wymioty, gdyby hasło „rozwój” nie kryło w sobie tagów: praca, firma, EFE-KTY-WNOŚĆ! Ludzie, rozwój nie działa jedynie na polu zawodowym!

Rozwój to cała Twoja osoba, to Twoje marzenia, higiena duchowa.
Zdaje się, że człowiek żyje takim rozwojem do wieku około 20 lat, później przechodzi na tryb przydatności zawodowej czy rodzicielskiej i niczego poza tym. Żyje dla nieznajomych i często nielubianych przez niego osób (np. szef), a to, co go tak naprawdę tworzy (pasje, hobby, wartości życiowe, pozytywne cechy charakteru, mocne strony w życiu społecznym), wywala, zakopuje, grzebie.

Już nawet określamy się przez pryzmat pracy. Staram się tego unikać.
Zauważyłeś? Na hasło „Powiedz coś o sobie”, człowiek mówi: „Nazywam się Monika, mam 28 lat, jestem księgową”. I tyle. Praca zaczęła określać człowieka w 100%.
Ja często mówię: „Nazywam się Iwona, moją pasją jest pisanie….” – czasem trzeba się przełamać. Ale spróbuj najpierw powiedzieć to do lustra, albo do kogoś bliskiego : – )
Tak, odsłaniasz siebie. Ale jeśli masz zasłaniać prawdę o sobie, to chyba najlepiej już dziś położyć się do trumny i czekać na śmierć.

Znajdź czas dla siebie i dla swojego życia wewnętrznego. To JEST WAŻNE.  Tym jesteś.
Zostałeś stworzony przez Kreatywistę tak oryginalnego, że szkoda, byś odszedł z tego świata jako kolejna kopia.

Iwona


 

Między wyprzedażami a Wielkim Postem



Janusz Kofta w wierszu „Milczenie” pisał m.in:

Gdzie mam się schronić
W jakiej osobności
W tym świecie bujnym w błahe zachwycenia
Więcej
Milczenia
Milczenia
Milczenia
Tylko ta mowa przystoi miłości

Jutro rozpoczyna się Wielki Post, który potrwa 40 dni. To dobra sposobność do wejścia w przestrzeń milczenia, które jest „mową miłości” zagłuszaną przez dźwięk karnawałowych piszczałek i bębnów.

W piosence – komentarzu do powyższego obrazu Pietera Bruegla „Wojna postu z karnawałem” Jacek Kaczmarski śpiewał:

Praca stała się zabawą, a zabawa - pracą:                                 
Toczą się po ziemi kości, z kart się sypią wióry,   
Nic nie znaczy ten, kto nie gra, ci co grają - tracą
Ale nie odróżnić w ciżbie który z nich jest który.

Oszalało miasto całe,
Nie wie starzec ni wyrostek
Czy to post jest karnawałem,
Czy karnawał - postem!

Zabawa stała się w dzisiejszym świecie przymusową pracą. Krążymy w karnawale wyprzedaży i medialnego spektaklu, który w rzeczywistości jest monotonną i jałową pustynią, na której usychamy z pragnienia. Za H. Thoreau możemy powiedzieć, że wszyscy zostaliśmy „zatrudnieni pozornie przez los powszechnie zwany koniecznością i gromadzimy skarby, które zostaną pożarte przez mole albo rdzę lub ukradzione przez złodziei”.

Znacie z pewnością książkę „Tajemniczy ogród” Frances Hodgson Burnett, ew. jej filmową adaptację w reżyserii Agnieszki Holland. Aby wejść do ogrodu, który może być piękną metaforą naszego serca, potrzebujemy odnaleźć klucz i furtkę zarośniętą żywopłotem. Być może to miejsce leży odłogiem, bowiem na zewnątrz żyjemy w kulturze krzykliwej i kolorowej, bujnej w „błahe zachwycenia”, ale duchowo płaskiej jak naleśnik. Słodkiej słodkością waty cukrowej, która oblepia zmysły i rozum.

Może zatem nadchodzący okres to dobra pora, aby zakończyć okres karnawału i wyprzedaży? Myślę, że każdy z nas -nawet osoba niewierząca- potrzebuje czasem wielkiego (lub choćby małego) postu. Potrzebujemy "więcej milczenia", z dala od gwaru i zgiełku "oszalałego miasta", które nadal będzie próbowało wciągnąć nas w swój barwny korowód. Świadomego wejścia w rzeczywistość braku, nabrania większego dystansu, spojrzenia na własne życie -niczym malarz na swój obraz- z dalszej perspektywy.

Ja sam postanowiłem chwilowo „schronić się w osobności”, dlatego na blogu będę pojawiał się zdecydowanie rzadziej (a nawet może wcale, co nie oznacza, że nie pojawią się wpisy innych autorów).

Jeżeli traficie na jakieś ciekawe rekolekcje lub rozważania internetowe (a także książki) dajcie o nich znać w komentarzu. Może dla kogoś staną się dobrym, duchowym drogowskazem...

Ze swojej strony gorąco zachęcam Was do czytania codziennych rozważań współczesnego eremity (który na szczęście korzysta z internetu):



"Autor tekstów jest eremitą i kapłanem w diecezji łowickiej (Polska). Mieszkając na stałe w Eremie, eremita prowadzi życie pustelnicze jako konsekrowany pustelnik diecezjalny. Strona Eremu jest owocem trwania w pustelniczej ciszy i samotności. Każdego dnia publikowany jest jeden tekst, w którym eremita posłusznie głosowi sumienia dzieli się owocem swego życiowego poszukiwania, inspirując się codziennym Słowem Bożym. Obrazowo mówiąc, napisany tekst zostaje umieszczony na "tablicy przed Eremem", każdy może podejść i przeczytać, zaś eremita, ukryty za pustelniczymi murami, trwa w ciszy samotności, modląc się i pracując na chwałę Boga i dla zbawienia ludzi. Każdego dnia eremita powierza Bogu czcigodnych czytelników."

Święto cukierni, a może by inaczej?

Tak, dzisiaj Tłusty Czwartek...

"Przyszły do sklepu zajączki.
Podobno tutaj są pączki.
Chcemy zobaczyć, czy świeże.
Proszę, niech zając wybierze.
Zając się złapał za głowę.
Dlaczego takie brązowe?
Pączki są przecież zielone.
Wziął braciszka na stronę
i szepnął: zostawmy je lepiej,
nie warto kupować w sklepie!
Jest wiosna, sok w pączkach
dojrzewa, najświeższe zjemy
wprost z drzewa."*

*niestety, nie znam autora



Nie piętnuję "uświęconej" tradycji jedzenia pączków, ale polecam Waszej uwadze ciekawą akcję Wyślij pączka do Afryki.


Organizatorzy akcji zachęcają, by w Tłusty Czwartek przekazać pieniądze potrzebującym w Afryce. Można to zrobić na kilka sposobów. Odwiedzić w Tłusty Czwartek cukiernię, która bierze udział w akcji (będzie oznaczona plakatem) i kupić pączki lub samodzielnie je upiec, poczęstować nimi swoją rodzinę czy kolegów w pracy i zebrać od nich datki. Misjonarzom można też pomóc bez wychodzenia z domu – kupując e-pączka (to chyba najzdrowiej) za pośrednictwem strony: www.paczek.kapucyni.pl.
 
Zachęcam do umiaru w jedzeniu (ja akurat na przekór postanowiłem nie zjeść pączka) i wsparcia tej akcji!

 Ile e-pączków zjedliście?
 
Bon appetit!

Podsumowanie konkursu, ale nie jego koniec

Drodzy Czytelnicy i Autorzy bloga!

Blisko miesiąc temu zgłosiłem Drogę do prostego życia do konkursu na blog roku, a od tygodnia mogliście oddawać na nią głosy.

Wprawdzie nie zakwalifikowaliśmy się do kolejnego etapu, w którym o zwycięzcach w danej kategorii decydować będzie jednoosobowe jury, jednak z punktu widzenia idei dobrowolnej prostoty - wygraliśmy!

Do pierwszej, zwycięskiej dziesiątki zakwalifikował się minimalistyczny blog Simplicite i mam nadzieję, że zostanie doceniony przez jurorów.

Dzięki Waszym głosom Droga do prostego życia w kategorii "Lifestyle", w której startowało ponad 300 blogów, uzyskała dobre, 27 miejsce. Mówi się, że udział w konkursie jest sprawdzianem "siły" bloga w blogosferze. Wypadliśmy zdecydowanie bardzo dobrze jak na poruszaną przez blog, w sumie mało popularną w mainstreamie, tematykę. Dziękuję za każdy Wasz głos!

Udział w konkursie zdecydowanie przebudził nas z zimowego snu. Zamieściliśmy przez ten miesiąc rywalizacji ponad 20 wpisów o bardzo różnorodnej tematyce. Dziękuję w tym miejscu wszystkim Autorom, których niekiedy natarczywie mobilizowałem do pracy. Wiem jak trudno wydrzeć innym sprawom czas na pisanie. Myślę, że Wasz trud się opłacił...

Zamieszanie konkursowe niewątpliwe przyczyniło się do popularyzacji samej idei, jak i bloga. Wielu naszych znajomych i członków rodziny usłyszało o nim po raz pierwszy, choć czasem były miłe informacje zwrotne: od dawna już was czytamy (:

Dziękuję Żonie i Dzieciom, które wykazały się wyrozumiałością i cierpliwością przez ostatni tydzień, w którym stałem się managerem, korektorem, redaktorem, specem od public relations i zarządzania kryzysami. To było zdecydowanie zbyt duże tempo...

Dziękuję także głosom poparcia i sympatii, jakich nie zabrało ze strony osób obecnych w blogosferze, szczególnie zaś Ani z Prostego bloga, Tofalarii i Marcie Sapale. Nasłuchaliśmy się tylu krzepiących słów na nasz temat, że nie pozostaje nam nic innego jak starać się jeszcze bardziej.

Jeszcze raz wszystkim Wam serdecznie dziękuję i zapraszam do aktywnego tworzenia Drogi do prostego życia!!!


Zapraszam do dalszego śledzenia konkursu na blog roku tutaj. Dnia 23 lutego kapituła konkursu ogłosi po trzy blogi nominowane w każdej z kategorii.

Edukacja domowa – rozdział drugi


Czas zaktualizować dane: od kilku miesięcy nasze dwie starsze córki (4 kl. SP i 1 kl. gm.) chodzą do szkoły. Trzecia córka (2 kl. SP) po 3 miesiącach nauki w szkole wróciła do nauki w domu. Syn (zerówka) uczy się razem z nią.


Trochę na tym blogu pisaliśmy o naszych wyborach związanych z edukacją dzieci, uznaliśmy więc, że w związku z radykalną zmianą i zakończeniem rozdziału pierwszego należą się wam wyjaśnienia.

Gdy latem minionego roku podejmowaliśmy decyzję o powrocie dzieci do systemu szkolnego, niektórzy pytali: czy przyznajecie się do porażki? czy tak was już to zmęczyło, że się poddajecie? a może dostrzegliście coś, co edukację domową deprecjonuje?
  
Faktem jest, że prowadzenie edukacji domowej ma niewiele wspólnego z poczuciem błogości czy komfortem. „Obiecuję wam krew, znój, łzy i pot” – mówił Churchill Brytyjczykom w ważnej dziejowej chwili. Nie mówił tego o edukacji domowej, ale w zasadzie wszystko pasuje. Codzienne zmaganie z poczuciem słabości, z własnymi ograniczeniami - intelektualnymi i emocjonalnymi, codzienne staranie o to, by rozbudzać dziecięcą kreatywność, niezależność, wrażliwość; zderzanie się z wadami, które paraliżują wolę i uniemożliwiają realizację ambitnych pomysłów; czasem bezsilność, czasem pustka w głowie, czasem poczucie przygniecenia.

Czy więc nie warto podejmować wyzwania? Wprost przeciwnie!

Trzem latom edukacji domowej zawdzięczamy moc doświadczeń, które ukształtowały nas – zarówno jako rodzinę, jak i każdego z osobna – w sposób nieporównanie silniejszy niż zwyczajne, „szeregowe” życie beneficjentów zorganizowanej edukacji dzieci. Oto wręczono nam ster, który w przypadku większości Rodziców dzierżą nauczyciele dzieci, i pozwolono samodzielnie decydować, w jakie rejony wiedzy i życia, i przy użyciu jakich metod pożeglujemy. Rzecz bezcenna!

Od początku naszej przygody z edukacją domową przeczuwaliśmy jednak, że decyzję o ED warto podejmować wspólnie z dzieckiem, i że trzeba ją każdego roku „waloryzować” – spojrzeć na siebie, swoją kondycję, możliwości, chęci; usłyszeć wrażenia i oczekiwania dziecka. Przez trzy pierwsze lata robiony przez nas wspólnie bilans zysków i strat ostatecznie wychodził na korzyść edukacji domowej. Jednak w ostatnim roku pojawiły się „jaskółki” zmian: po pierwsze, potrzeba większej niezależności i potrzeba częstszego kontaktu z autorytetami zewnętrznymi u najstarszej Córki; po drugie, moja potrzeba odpoczynku. Koordynowanie edukacji czwórki dzieci na czterech rożnych poziomach w połączeniu z prowadzeniem domu w dużej rodzinie - w pewnym momencie stało się to dla mnie zbyt trudne do ogarnięcia. Uznaliśmy, że chcemy spróbować zmiany. Po rozeznaniu gimnazjalistce zaproponowaliśmy szkołę niepubliczną  (gimnazjum klasyczne), a czwartoklasistce – państwową szkołę rejonową. Do tej ostatniej dołączyła spragniona szkolnych doświadczeń drugoklasistka, która jednak po 3 miesiącach brania codziennie zimnego prysznicu w swojej klasie, zdecydowanie opowiedziała się za powrotem do edukacji domowej. W jej przypadku szkoła „zapewniała” tyle negatywnych doświadczeń, że nie warto było łudzić się, że coś pozytywnego z tego wyniknie.
  
Dziś więc jesteśmy w takiej konfiguracji edukacyjnej. Obowiązek szkolny na pewno wymusił na nas dużo zmian. Dzieciom przybyło spraw pilnych, „na już”, zaczęły liczyć się oceny. Ubyło czasu na kreatywne lenistwo. Z żalem obserwuję, że – zwłaszcza w podstawówce – jest sporo „zapchajdziur”, treści lub aktywności o małej wartości, marnowania czasu. Szkolne doświadczenie czasem nas rozczarowuje, złości i męczy, wyzwala niepięcia. Wybrana przez nas droga do życia prostszego, skromnego pod względem materialnym, ale bogatszego duchowo – jest poddawana próbie. Ale widzę, że nasze życie nie traci na spójności. Ważne rzeczy są nadal ważne i nie brakuje nam na nie czasu.

To szkolne doświadczenie niesie też ze sobą konkretne dobro. Jest polem, na którym wykorzystujemy aktywnie to, czego nauczyliśmy się – my i dzieci – przez lata edukacji domowej. Przybyło więc rozmów o wartościach i pozostawaniu sobą wobec nacisków. Przybyło rozmów o trudnych doświadczeniach związanych z czyimiś przykrymi emocjami. Jemy wspólnie kolację, w czasie której omawiamy na bieżąco nasze sprawy. Mam wrażenie, że córki wnoszą w swoje środowisko powiew optymizmu i niezależności. Jest oczywiście też moja korzyść – mam obecnie tylko dwoje „studentów” w zbliżonym wieku, co znacznie upraszcza moje wybory.

Tyle szkolnych aktualności. Gdzie będziemy za rok? Sama jestem ciekawa…

Magda  



Wcześniejsze  wątki edukacji domowej znajdziecie tutaj

Dokąd biegniesz, człowieku?

Nie da się zaprzeczyć, że żyjemy w świecie, gdzie pieniądze są wszystkim dla bardzo wielu z nas. Wartość nominalna, a raczej wyolbrzymianie tejże wartości, jest szczególnie widoczna w naszym narodzie. Lata powojenne i komunizm sprawiły, iż co najmniej dwóm, a nawet i trzem, pokoleniom wpajano obraz „zamożnego”, opływającego w pieniądze świata Zachodu. Świata kolorowego i sztucznie szczęśliwego, gdzie ludzie chodzili uśmiechnięci, bo mieli więcej niż oni wtedy. Z perspektywy czasu może wydawać się to celowym zabiegiem, ponieważ jedynie w ten sposób można było przekonywać ludzi do przepracowywania coraz to większej liczby godzin. W końcu życie współczesnego człowieka klasy średniej i niższej to głównie praca. Każdego dnia spędza on minimum 8 godzin z dala od domu, od rodziny, od własnego życia. Nierzadko latami tkwi w miejscu, w którym tak naprawdę nie chce się znajdować. System wpoił w takie jednostki bierność względem własnego życia i pozbawił wiary we własne możliwości. Wmówił człowiekowi współczesnemu, że to normalne pracować całe życie i czerpać z pracy wyłącznie korzyści majątkowe.

Człowiek z natury chce być pod przewodnictwem kogoś mądrego, kto zapewni mu bezpieczeństwo, lecz w tym wypadku Państwo i rządzący wcale takimi nie są, pokazali jedynie swoją przebiegłość, kształtując naród ignorantów.

Dawno, dawno temu w małych społecznościach silnemu i inteligentnemu wodzowi zależało, aby mieć za sprzymierzeńców silnych i mądrych wojowników, którzy w razie kryzysu mogli pomóc i wesprzeć. Obecnie ci sami mądrzy i silni ludzie są zagrożeniem dla skretyniałych i słabych rządzących i tak długo jak cywilizacja u szczebla władzy zatrudniać będzie ludzi, którzy tak naprawdę nie posiadają żadnych wartości poza "wiarą" w pieniądze, tak długo ten stan rzeczy będzie trwał.

Należy w tym momencie nadmienić, że praca nie jest niczym złym, jeśli nas kształci, jeśli jest motywacją i daje chęć doskonalenia się i osiągnięcia harmonii ze sobą i życiem, i nie odbywa się to kosztem naszych bliskich i nas samych. Należy jednak zaznaczyć, że bardzo ciężko jest wyznaczyć tą granicę, ponieważ często praca, która jest dla nas pasją, staje się obsesją do bycia większym.

Z drugiej strony, tak jak już wspomniałam, bardzo często jedynym powodem pracowania jest zarabianie pieniędzy, aby móc utrzymać swój status społeczny. Pracujemy, aby wydawać, pracujemy aby posiadać rzeczy, pracujemy, by rzeczy posiadały nas. Pracujemy, aby mieć duży dom (z hipoteką), pracujemy, aby nasz samochód mógł nie tylko jeździć, ale również "wyglądać", pracujemy, aby opłacić abonament za nowego smartphone’a. Można teraz powiedzieć, że przecież trzeba z czegoś żyć, jednak czy faktycznie trzeba żyć w biegu za tym na co nas nie stać? Czy nie można jakoś pogodzić życia ze starszymi członkami rodziny, w domach które budowali z myślą o nas? Czy faktycznie do sklepu za rogiem trzeba jechać samochodem i czy faktycznie każdy domownik musi posiadać telefon?

Czasy się zmieniły, starsze pokolenie nie jest tak otwarte na pomysły młodych i na odwrót, jednak czy nie idziemy w kierunku ślepego zaułku, czy nie nadszedł czas, aby zjednoczyć rodzinę?
Człowiek od zarania dziejów, wraz z rozwojem grup myśliwsko-łowieckich, posiadał naturalną predyspozycję do zbierania i kolekcjonowania, taka jest nasza natura. W pewnym momencie dochodzono do wniosku, że to, co jest już w moim bagażu, wystarczy. Kiedyś ludzie wiedzieli, kiedy powiedzieć koniec. Obecnie jesteśmy podjudzani marzeniem o wielkości, o władzy, każdego dnia przez media i otaczających nas, indoktrynowanych w ten sposób, ludzi.

Złudzenie w postaci pensji sprawia, że mit o bogactwie staje się osiągalny, życie staje się obsesją posiadania, podsycaną przez bogatą „normalność” serwowaną każdego dnia w programach telewizyjnych. Przeciętny Kowalski wpaja swoim dzieciom: pracujcie ciężko i zarabiajcie pieniądze, a będzie wam lepiej, będzie łatwiej. Zapominając, że da się żyć inaczej.

Gdyby spytać się przeciętnego Kowalskiego, co myśli o życiu, ten tak naprawdę nie umiałby chyba na to pytanie w pełni odpowiedzieć, lecz zapewne z jego ust wypadłoby beznamiętne „jakoś leci” lub „mogłoby być lepiej”.  Zapatrzeni  w seriale, w prasę chcemy być częścią świata, w którym jedynie pieniędzmi jesteśmy w stanie zapłacić za swoje wspomnienia.

Dokąd biegniesz człowieku z tą całą pracą, co zrobisz z zarobionymi pieniędzmi na łożu śmierci? Gdzie Twoje życie, zabiegany człowieku?

Autor: Ewa Kozioł - Zielony Zagonek

Moja historia: POTRZEBUJĘ ŚWIADKÓW

Zachęcam do przeczytania krótkiego, ale mocnego, świadectwa w ramach naszego nowego cyklu "Moja historia" (poprzedni post z cyklu znajdziecie tutaj):


Od jakiegoś czasu zaglądałam do Waszego bloga, jak i kilku pokrewnych, ponieważ narasta we mnie potrzeba uporządkowania życia.
Dlaczego do Was piszę? Ponieważ potrzebuję mieć świadków i dopingu przy planowanych zmianach. Często zastanawiałam się, dlaczego ludzie właściwie piszą blogi i myślę, że jedna z przyczyn jest właśnie taka - potrzeba świadków, potrzeba ujawnienia wewnętrznej narracji.

Moja droga do decyzji oczyszczenia życia i eliminacji artefaktów może brzmieć znajomo dla części osób:

Jestem mieszkanką dużego miasta, należę do klasy średniej. Bardzo dużo pracuję i dobrze zarabiam. Ciągła praca, późne powroty do domu, liczne obowiązki. W ramach rekompensaty - wieczorne drinki i kompulsywne zakupy. Nigdy co prawda nie posuwałam się do tego, żeby pić w ciągu dnia lub zadłużać w związku z zakupami, więc z zewnątrz cała sytuacja mogłaby wydawać się normalna, ale ja zrozumiałam już jakiś czas temu, że zaczynam stąpać po kruchym lodzie. Że to nie jest życie, jakie chcę prowadzić, i że odeszłam, nie wiem kiedy, od własnych planów z przeszłości. Zrozumiałam, że rozmieniam się na drobne i sprzedaję swoje życie za jakieś ułudy, że rozmijam się z moimi celami.

Oczywiście mogłabym teraz napisać, że od jutra rzucam pracę lub pracuję o połowę mniej i zajmuję się produkcją eko-żywności ;-), ale nie jest to realne, więc zaczynam od drobnych kroków...

1. Od pół roku trzymam się zasady, że nie piję alkoholu w ciągu tygodnia i w dni wolne przed dniem pracującym (niedziela). Zdarza mi się pić wino lub drinka w piątek wieczorem i sobotę - i myślę, że jest to zdrowa sytuacja.

2. Stosunkowo mało czasu spędzam z własnymi dziećmi (opiekunka, mąż) - ale czas z nimi mam zamiar poświęcić właśnie im - bez poczytywania książek na boku i bez zaglądania do komputera.

3. Ograniczenie zakupów - zakupy wg listy, głównie robi je mąż. Nie chodzę do galerii sama, ani z dziećmi - zawsze ulegam ich zachciankom w ramach rekompensaty wiecznej nieobecności :-(.

Tak więc na razie skromnie. W planach - przyjrzenie się zasobom domowym.

Pozdrawiam Was, R.


Bardzo dziękuję za szczere podzielenie się ważnymi życiowymi decyzjami. Zachęcam innych do dzielenia się swoimi, czasem z pozoru drobnymi, historiami, które innym mogą pomóc w dokonaniu zmian! 

Kolejny wpis z cyklu "Moja historia" - tutaj.

Wesprzyj nasz głos swoim głosem!

Kilka dni temu (tutaj) zachęcałem Was do głosowania na Drogę..., dzieląc się wizją, jaka mi osobiście towarzyszyła przy tworzeniu Drogi do prostego życia.

W tym wpisie poprosiłem znanych Wam dobrze Autorów innych blogów piszących na temat minimalizmu i prostoty, aby zechcieli opowiedzieć, za co cenią Drogę do prostego życia:



Anna Mularczyk-Meyer, czyli Ajka z Prostego bloga, autorka "Minimalizmu po polsku":

"Droga do prostego życia" nie przestaje ujmować mnie szczerością, uczciwością i otwartością ludzi, którzy go tworzą. To miejsce żywe, gościnne i pełne życzliwości i ciepła, stworzone po to, by dzielić się dobrem i mądrością. W czasach, gdy z blogów często robi się maszynki do zarabiania pieniędzy, blog tworzony przez Konrada i osoby, które wokół siebie skupia, od razu rzuca się w oczy jako platforma wymiany myśli i doświadczeń oraz zachęta do refleksji. Tu nikt niczego nie udaje, nie tworzy jakiejś wirtualnej plastikowej rzeczywistości na pokaz, nie mającej nic wspólnego z prawdziwym życiem prowadzącego. To opowieść o realnych wyzwaniach, problemach i pomysłach na ich rozwiązanie.

Mnie osobiście "Droga..." wielokrotnie dawała do myślenia, pokazywała inny wymiar prostoty, rozszerzała horyzonty. Mam nadzieję, że będzie nadal tak pięknie się rozwijać, wspierana przez rosnące rzesze zwolenników dobrowolnej prostoty. 





Marta Sapała autorka "Mniej. Intymny portret zakupowy Polaków", w blogosferze obecna na blogu nie kupuję. obserwuję.:

Gdybym miała wskazać blogowy sposób pisania i myślenia, który zdecydowanie wpłynął na mnie podczas pracy nad "Mniej", to byłby to sposób reprezentowany przez Konrada Mielcarka z bloga wystarczy-mniej.blogspot.com.

W tekstach Konrada, ukazujących się na "Drodze do prostego życia", jest wszystko to co lubię najbardziej: wyważenie, spokój, bogactwo informacji, spójność i zero ideologicznego zacietrzewienia.




Z pewnością znacie niezwykle ciekawy blog Opowieści Tofalarii. Tofalaria napisała:


W blogosferze dotyczącej szeroko pojętego minimalizmu i prostego życia bardzo cenię różnorodność. Mogło by się wydawać, że z Konradem, założycielem bloga "Droga do prostego życia" mamy niewiele wspólnego. Różni nas sytuacja rodzinna i zakres poruszanych tematów. Jednak dążenie do szczęścia jest naszą wspólną, uniwersalną ludzką cechą. I okazuje się, że mimo różnic rodzinnych i światopoglądowych znajdujemy wiele podobnych narzędzi - refleksję nad sobą, wartościami, swoją rolą jako konsumenta, codzienne wybory różnego kalibru, dzielenie się z innymi, proszenie o pomoc. To jest piękne - spotykamy się na wspólnej drodze - drodze do prostego życia!

Wielkim atutem bloga jest to, że jest on obecnie tworzony przez wielu różnych Autorów, których Konrad zaprosił do współpracy. To pokazuje rozmaite drogi, którymi można iść w tę samą stronę - stronę dobrowolnej prostoty i minimalizmu.



Bardzo Wam dziękuję za tak ciepłe słowa. Cieszę, że na drodze do prostego życia mogę spotkać tak wielu wspaniałych, twórczych i inspirujących dla mnie samego ludzi!!!


Zakończę słowami Tofalarii z jej ostatniego wpisu:

Myślę, że warto poprzeć ten blog, by temat prostego życia mógł zatoczyć jeszcze większe koło... Jak wielu ludzi wokół potrzebuje inspiracji i wiedzy!
Serdecznie polecam - czas na nas, czytelników i miłośników prostoty. Głosowanie jest płatne, ale pieniądze idą na cel charytatywny, więc chyba można odżałować te parę złotych. :)


[przypominam: głosowanie zakończyło się 10 lutego!!!]

Pociągnięcia pędzlem

Kontynuacja pudełka ze zdjęciami...

Na równi z fotografią pociągało mnie kiedyś malarstwo, które, jeszcze bardziej niż robienie zdjęć, jest nauką uważności, coraz bardziej zapomnianym (w dobie pośpiechu i elektronicznych gadżetów) językiem wyobraźni, wymagającym skupienia, cierpliwości, kontaktu z samym sobą, oczywiście umiejętności.

Znakiem czasów jest zaniedbanie u starszych dzieci, nie mówiąc już o dorosłych, tego, co w dzieciństwie, z językiem na brodzie, robiliśmy z taką pasją, trzymając w ręku kredki czy pędzelek. Podziwiamy rysunki, prace plastyczne, a potem gubimy gdzieś po drodze (przez pośpiech?) potrzebę twórczej ekspresji.

Ta historia pokazuje, że nigdy nie jest za późno.

Z pudełka ze zdjęciami

Zwykłe pudełko ze zdjęciami jest chyba lepszą metaforą pamięci niż uporządkowany album. Pamięć na zawołanie wyciąga obrazy z przeszłości niczym z wirtualnej chmury danych. Obca jej jest chronologia i klasyfikacja. 

Nasze najstarsze fotografie nadal czekają na uporządkowanie w takim pudełku. Cały urok w wyciąganiu na chybił trafił: czarno białych wymieszanych z kolorowymi, różnopokoleniowych, tych artystycznych, robionych na Zenicie, i tych pstrykanych na zwykłej idiotenkamerze. Może nie warto ich porządkować, dzielić na ważniejsze i nieistotne, technicznie udane i żałośnie dyletanckie? 


Wyciągnijmy kilka zdjęć z pudełka... szukając źródeł prostoty.

Mamy problem

Spójrzmy na problem jako następującą definicję:
"Nieakceptowalna różnica pomiędzy stanem obecnym a pożądanym".  
Kilka przykładów:

  • ważę 75 kg, a powinienem 68 kg (uwzględniając indeks BMI)
  • dojazd do pracy zajmuje mi 60 min., a zakładałem podczas zmiany pracy 35 min.
  • na rozrywkę średnio w miesiącu wydajemy 100 zł, a budżet przewidywał 85 zł
  • itp...
Co taka formuła nam daje? Przede wszystkim "ucina" wszelkie "oczywiste oczywistości" i "smutne życiowe konieczności", którymi codziennie tłumaczymy nasze problemy, takie jak pogoda (znów pada), kurs franka (wysoka rata), korki (znów się spóźniłem). Na powyższe nie mamy wpływu - chyba, że zmienimy strefę klimatyczną, przewalutujemy kredyt ....

Wyrażenie problemu jako coś, co możemy zrobić, na co mamy wpływ, pozwala nam wziąć sprawy w swoje ręce, chyba że narzekaniem usprawiedliwiamy naszą niechęć do zmiany.
Stwierdzenie "jestem gruby" nic nie wnosi tak długo, jak nam z tym dobrze/niedobrze, jednak jak podamy stan obecny - ważę 75 kg - oraz stan pożądany - 68 kg, dajemy sobie automatycznie pole do poprawy, rozwiązania mojego problemu.  

Nie wrzucajmy wszystkiego do jednego worka, łatwo usprawiedliwiając otaczającą nas rzeczywistość. Oczywiście, że czasami musi wygrać serce, a nie rozum, ale jasne postawienie sprawy, co chcę zmienić, zaczynając od wyznaczenia stanu obecnego (dziś jestem tutaj) oraz przyszłego (chcę być tam za miesiąc), pozwoli nam działać, a nie trwać w letargu.

Co sądzicie o takim podejściu? Czy warto definiować problemy?
 

O ozdobach choinkowych

Wprawdzie święta Bożego Narodzenia już dawno za nami, o czym przypominają nam tylko choinki "zalesiające" osiedlowe śmietniki, ale chciałbym podzielić się jeszcze z Wami krótką, poświąteczną refleksją (może przyda się w tym roku).

Od kilkunastu już lat czas świąt to istne żniwa w wielu branżach. Konsumenci głębiej sięgają do portfela..., a nawet jeśli nic tam nie ma, zawsze można zaciągnąć korzystną pożyczkę "na wszystko czego zapragniesz". Sprzedaż artykułów "choinkowych" rozpoczyna się dokładnie dzień po Wszystkich Świętych. Kolorowe pisma informują jak "modnie ubrać tegoroczną choinkę" i jakie kolory ozdób są w tym roku "na topie". 

Większość z nas takie informacje traktuje z przymrużeniem oka, ale paczka ozdób "made in China" dość łatwo może wylądować w naszym sklepowym koszyku, bo "to tylko 9,99 zł". Ozdoby są często tak słabo wykonane, że starczają na jeden sezon, a gdy ktoś ma w domu kota lub psa albo małe dzieci..., to i nawet na jeden sezon potrafią nie wystarczyć. :) Zapominamy, iż ozdoby choinkowe możemy wykonać samodzielnie, podobnie jak czynili to nasi pradziadkowie - dekorując bożonarodzeniowe drzewko tym, co mieli pod ręką. Dziś mamy co prawda nieco inne rzeczy pod ręką niż nasi pradziadkowie, ale idea pozostała ta sama. 

Tak też było i  tym roku w naszym domu. Co prawda nie udało się kupić wystarczająco "żywej" choinki, by przeżyła Boże Narodzenia (potrzebna była druga), ale w kwestii ozdób... daliśmy radę! Na choince pojawiły się suszone cytrusy - pomarańcze i grapefruity, suszone papryczki chili, oraz pierniczki - a la ludziki ze Shreka! Wszystko za cenę kilku dodatkowych artykułów spożywczych podczas cotygodniowych zakupów. 


Efekt ostateczny:





Dziś... pierniczki zjedzone (mniam...!), a papryczki czekają na przetarcie w moździerzu na przyprawę. Tylko z suszonymi owocami jest problem...  :) 

 

Konkurs na blog roku - kolej na Ciebie!

Od dzisiaj rozpoczął się kolejny etap konkursu na blog roku 2014  (potrwa do 10 lutego), polegający na głosowaniu Czytelników. Ten krok konkursu oddajemy zatem w Wasze ręce!

W kategorii "Lifestyle" w szranki stanęły 293 blogi, do kolejnego etapu zakwalifikuje się jedynie 10.

Dobrze pamiętam moment, kiedy zakładałem Drogę do prostego życia. Było to dokładnie w lutym, cztery lata temu. Przez 10 lat czytania na temat voluntary simplicity na stronach angielskojęzycznych zastanawiałem się, dlaczego nie ma podobnych treści w języku polskim? Czy nie ma w Polsce ludzi zainteresowanych dobrowolną prostotą?

Owszem, trafiłem na pierwsze blogi minimalistyczne, inspirowane zapewne Zenhabits Leo Babauty, ale szukałem czegoś innego: z jednej strony ideę dobrowolnej prostoty rozumiałem zdecydowanie szerzej niż minimalizm (wówczas koncentrujący się zasadniczo na ograniczaniu liczby posiadanych rzeczy), z drugiej marzyła mi się szeroka platforma służąca wymianie różnych punktów widzenia na wielorakie kwestie wchodzące w zakres dobrowolnej prostoty. Wbrew najśmielszym oczekiwaniom cel, jaki na początku nieśmiało sobie stawiałem, został w dużej mierze osiągnięty: Droga do prostego życia jest właśnie taką stroną, której sam bezskutecznie niegdyś szukałem...

Blog, jak głosi podtytuł, jest "współtworzony przez miłośników dobrowolnej prostoty". Każdy z Was, poprzez komentarze i możliwość publikacji własnych postów, współtworzy atmosferę tego miejsca, w którym można odkryć tak wiele, ujmowanych z różnej perspektywy, tematów. Klimat ten tworzyła i tworzy bardzo otwarta, i dzięki temu wyjątkowa, formuła Drogi.

Zależy nam, jako autorom, aby przesłanie prostego życia docierało do możliwie szerokiego grona.Okazję ku temu daje udział w konkursie.


Jeżeli nasz blog kiedykolwiek Cię zainspirował, skłonił do zmian...

Jeżeli trafiłeś na niego dopiero teraz i coś ci podpowiada, że dobrze trafiłeś...

Jeżeli chcesz współtworzyć klimat dobrowolnej prostoty nie tylko w internecie, ale i w realnym życiu...

zagłosuj na Drogę...

Aby to zrobić trzeba wysłać SMS na numer 7122 o treści B11137

Koszt SMS-a to 1,23 zł. Dochód z SMS-ów zostanie przekazany Fundacji Dzieci Niczyje, a więc przy okazji wspieracie wartościową inicjatywę.

Za wszystkie głosy poparcia (i SMS-y!) bardzo Wam dziękuję!!!
My ze swojej strony dołożymy starań, aby Droga do prostego życia była jeszcze ciekawszym miejscem! 






[ przypominam: głosowanie zakończyło się 10 lutego!]

"Minimalizm jako sposób radzenia sobie z rzeczywistością" - kilka słów o pracy magisterskiej

Nie tak dawno, bo zaledwie w zeszłym roku, ukończyłam studia obroną pracy magisterskiej, którą w całości poświęciłam minimalizmowi. Etnologia i antropologia kulturowa nauczyły mnie patrzeć na rzeczywistość w sposób otwarty, ale podejrzliwy, analityczny, ale niewartościujący.

Polską blogosferę obserwuję od 7 lat. Z początku były to blogi szafiarskie, które ewoluowały, a ich granice tematyczne mocno się zatarły. Z czasem byłam zmęczona ilością informacji - zaczęłam więc wybierać tylko wartościowe dla mnie teksty. Natknęłam się na zagadnienia dotyczące ograniczania potrzeb, a minimalistyczne refleksje wręcz niezauważalnie zaczęły towarzyszyć mi w codziennym życiu. Starałam się jednak nie dokonywać radykalnych zmian w moim otoczeniu tak, aby nadal móc pełnić rolę obserwatora. Nie podjęłam się nigdy próby prowadzenia własnego bloga, zatem ten post jest moim debiutem w blogosferze. W tym miejscu pragnę serdecznie podziękować Konradowi za stworzenie mi takiej możliwości, a także za nieocenioną pomoc i zainteresowanie moją pracą.

O tym, jaką rolę odgrywa minimalizm w moim życiu, napiszę w ostatnim poście, natomiast w najbliższych opowiem o moich obserwacjach i najważniejszych zagadnieniach, które stanowiły podstawę pracy.

Zastanawiałam się nad tym, czy minimalizm można postrzegać jako styl życia. Okazało się, że tak. Zwracałam również uwagę na to, że traktowany jest po prostu jako narzędzie, za pomocą którego można uprościć swoją codzienność i wnikałam w to, w jaki sposób się tego dokonuje.

Na początku pracy opowiedziałam o tym, czym jest kultura współczesna, a czym styl życia i czy jego świadomy wybór może być sposobem na radzenie sobie z rzeczywistością. Następnie przedstawiłam minimalizm jako propozycję umiarkowania. Zwróciłam uwagę na to, że jest świadomym wyborem, zastanawiałam się nad jego początkami i nad tym, jak odróżnić go od inspiracji, z których czerpie.

Kolejny rozdział wymienia główne pojęcia i zasady porządkujące życie w prostocie. Opisałam różnicę pomiędzy minimalizmem a skromnym życiem oraz postawiłam go w opozycji do zbieractwa. Później przedstawiłam swoje obserwacje dotyczące różnych dziedzin życia, które obejmuje minimalizm, i codzienności osób żyjących w ten sposób. Nie zabrakło rozdziału poświęconego internetowi - to właśnie blogi stanowią główną przestrzeń prezentowania dobrowolnej prostoty. Na sam koniec podjęłam się oceny minimalizmu - opisałam wady i zalety wymieniane przez jego zwolenników, wskazałam obraz minimalizmu, jaki kształtuje się w społeczeństwie i jego wizerunek ukazywany w mediach.

W kolejnym poście opowiem o wnioskach wynikających z pierwszego rozdziału: o tu i teraz oraz o tym, co obecnie naznacza naszą codzienność. Opiszę współczesny kult konsumpcji oraz przedstawię T. Veblen'a i jego "Teorię klasy próżniaczej". Serdecznie zapraszam!

Karla Kolumna