Moja historia: ZIARNO MINIMALIZMU

Zachęcam do lektury wpisu Iwony, która postanowiła opowiedzieć Czytelnikom bloga o swojej drodze (a właściwie pierwszych krokach) do prostego życia. Kto wie, może będzie to początek cyklu? "Moja historia" to zatem miejsce, gdzie możecie opowiedzieć o Waszej przygodzie z minimalizmem/dobrowolną prostotą. Serdecznie zapraszam!



Właściwie wiem od czego to wszystko się zaczęło. Od wolnej przestrzeni do zagospodarowania. Mieszkam w mieszkaniu o całkiem słusznych gabarytach, w tym samym miejscu ponad dwadzieścia lat. Moją największą pasją są książki. Każdą chciałabym przeczytać, a najlepiej przeczytać i mieć. Zainteresowania mam (tu chyba trzeba by powiedzieć: niestety) bardzo szerokie, więc książki opanowały mieszkanie bez reszty. Nie tylko zresztą książki...

Czy jestem zakupoholikiem? Myślę, że nie. Właściwie to nie lubię zakupów. Wyjątkiem jest wizyta w księgarni. To kocham i zawsze tam coś dla siebie znajdę. Nienawidzę centrów handlowych. NIENAWIDZĘ!!! Wielka przestrzeń, setki sklepów, miliony towarów, nachalna reklama, śmierdzące żarcie, tłumy ludzi polujących na "promocje". W mieście, gdzie mieszkam, jest kilka wielkich galerii handlowych. Rzadko tam zaglądam, w niektórych w ogóle nie byłam i nie zamierzam. Wpadam wtedy, gdy jestem przyparta do muru, bo z powodu likwidacji małych sklepików nie sposób znaleźć niektórych rzeczy poza galerią, lub przy okazji spotkań (niestety moi znajomi ze względów czysto komunikacyjnych lubią się tam spotykać). Wtedy rzucam okiem. Zniesmaczają mnie zwłaszcza kobiety grzebiące beznamiętnie w ciuchach, ubrania walające się pod wieszakami, głupie slogany.

Od zawsze robiłam zakupy wtedy, gdy na manekinie na wystawie zobaczyłam coś ładnego. Wtedy wchodziłam do sklepu, pytałam o mój rozmiar i już. Jeśli coś potrzebowałam, to katowałam się zakupami raz: wyjście na miasto, kupienie kilku/kilkunastu rzeczy i zapominanie o sklepach na dłuższy czas. Nie poluję na żadne wyprzedaże, w zdecydowanej większości to ściema do kwadratu. Choć, uczciwie przyznam, zdarza mi się skorzystać z posezonowych przecen, czasem z premedytacją, czasem przez przypadek. Zmuszają mnie do tego moje fundusze i brutalne realia polskiego rynku.

Czy więc taka osoba jak ja może posądzać siebie o konsumpcjonizm? No, cóż. Trzeba to przemyśleć.

Moje mieszkanie stało się od pewnego, dłuższego już czasu zdecydowanie wygodniejsze dla rzeczy, które posiadam, niż dla mnie samej. Codzienna, kobieca frustracja z nieodzownym pytaniem "Co ja mam na siebie włożyć?" towarzyszyła mi wręcz nieustannie. Postanowiłam rozwiązać ten problem.

Kupiłam (jak mogłoby być inaczej) książkę dla eleganckiej kobiety (przecież to właśnie dla mnie) Moniki Jurczyk pod pięknym tytułem Bądź boska. Osobista stylistka radzi. Co mi się w niej spodobało najbardziej? DONG!!! Niespodzianka!!! Rozdział o wyrzucaniu rzeczy!!! Autorka, w słowach tyleż satyrycznych co dosadnych, rozprawiła się z zawartością szafy przeciętnej Polki. Postanowiłam wdrożyć w życie wszystkie przedstawione przez nią postulaty. Przejrzałam swoje szafy i kipiące z nich ciuchy oraz pawlacze, na których upchnięta jest reszta ubrań. Wskazówkę autorki: NIE MA LITOŚCI  DLA NIEUŻYWANYCH SZMAT potraktowałam bardzo serio. Efekt: siedem wielkich, czarnych worów odesłanych do Caritasu. Czujecie to!?! Siedem worów !!! Masakra!!! I pierwsze olśnienie - Boże, czy ja kiedyś wyrzucałam jakieś ciuchy? Drugie olśnienie: w szafach nareszcie luźniej. Trzecie i najważniejsze: BOŻE, JAK MI DOBRZE, BABA Z WOZU KONIOM LŻEJ!!!

Jeszcze raz wróciłam do wspomnianej lektury i tam przeczytałam zdanie: im mniej, tym lepiej. To właśnie tam, po raz pierwszy, padło słowo minimalizm. W zupełnie innym, "modowym" kontekście: przy doborze kolorów, ilości biżuterii, liczbie ciuchów, wykorzystaniu modnych w danych sezonie elementów stroju. Przejrzałam także inne książki dotyczące tematyki mody i, o dziwo, wszędzie to samo - im mniej, tym lepiej, minimalizm w czystej postaci, żadnych szaf pękających w szwach od nadmiaru.

Ziarno minimalizmu zostało rzucone. Co więcej, wykiełkowało i poczułam słodycz pierwszych efektów. Postanowiłam pójść dalej. Ukochana księgarnia i  kilka pozycji dotyczących minimalizmu - zakupy bynajmniej nie minimalne (kupiłam wszystko co dotyczyło tematu). No i lektura. I moje piękne, długie blond włosy, które stawały dęba po kolejnych rozdziałach.

Pierwsza na tapetę poszła pozycja Leo Babauty Książeczka minimalisty. Prosty przewodnik szczęśliwego człowieka. Klasyka. Krótko, na temat. Męskie, rzeczowe podejście. Ze względu na niewielką objętość łyknęłam jak tabletkę. Zapragnęłam więcej. Kolejna lektura: Dominique Loreau Sztuka minimalizmu. Tu było już z przykładami i zgoła babskim wyczuciem problemu. Narastał we mnie bunt. Dlaczego mam wszystko wyrzucić? Siedzieć w domu szczęśliwa w pustych, białych ścianach? 100 rzeczy, zestaw kosmetyków jak u neandertalczyka (no trochę może przesadziłam), zero książek, ciuchów jak na lekarstwo, kuchnia jak w czasach wielkiego głodu, utylizacja pamiątek wszelkich, permanentna digitalizacja. NIE !!! To nie dla mnie! Nie ten typ! MINIMALISTĄ NIE ZOSTANĘ! Kocham piękne wnętrza, piękne meble, bibeloty, książki, lubię być ładnie ubrana, dobrze mi z tą współczesną kosmetyką, która podsuwa mi kilka propozycji zapachowych na każdą część mojego słodkiego ciałka i mami mnie obietnicą zachowania młodości na zawsze. To były pierwsze reakcje. Ale pomyślałam sobie także: co jak co, posprzątać trzeba. Pouczona własnym doświadczeniem z segregacją ciuchów wróciłam po raz drugi do lektury. Sięgnęłam też po następne pozycje tej samej autorki - Sztukę prostoty i Sztukę sprzątania.

Szybko doszłam do wniosku, że rozdział o sprzątaniu szafy opisuje wykonaną przeze mnie nie tak dawno pracę. Herezja okazała się szczerą prawdą. Postanowiłam razem z autorką posprzątać resztę domu. Zaczęłam od łazienki. Ilość kosmetyków przeterminowanych, tych których nie używam, nietrafionych prezentów przerosła moje oczekiwania. Za radą autorki ogarnęłam co mam w zapasie. Nie będę was zanudzać wymienianiem ilości poszczególnych produktów, a byłaby niezła litania. Podam jedną, najbardziej szokującą, liczbę: 10 żelów pod prysznic! Zanotowałam w swoim pustym łebku: "Kobieto, nie kupujemy żadnych kosmetyków przez najbliższy rok. Mamy niezłe zapasy." Łazienka opróżnia się powoli - nastawiłam się na zużycie tego, co mam. I wiem, że drugi raz sobie tego pasztetu nie zafunduję.

W międzyczasie następne lektury i słabnący zapał do sprzątania (którego nota bene nie cierpię jak zakupów) został podsycony na nowo. Czytam i myślę: D. Loreau, Sztuka umiaru; A. Mularczyk-Meyer, Minimalizm po polsku; Marta Sapała Mniej. Po tej ostatniej pozycji mam ogromny żal do autorki, że nie wzięła mnie do eksperymentu - już dawno byłoby po rewolucji.

Na drugi ogień poszła kuchnia: reklamówki, pudełka po lodach i innych potrawach, puste słoiczki, ubite kubki, zniszczone garnki i patelnie, przeterminowane lub nieużywane przyprawy i półprodukty wylądowały na śmietniku. Trzy komplety noży oddałam, kilka kubków wyniosłam do pracy (bo tu zawsze niedobór), pożegnałam kilkanaście nieużywanych gadżetów. Przejaśniało, przerzedziło się, wszystko mieści się w szafkach. I pytanie: dlaczego tego nie robiłam przy każdych świątecznych porządkach, które przecież jako polską tradycję z pietyzmem kultywuję dwa razy do roku? Do zestawu kilku akcesoriów kuchennych Loreau szmat drogi, ale bez przesady, dajmy sobie trochę czasu. I znowu uświadomienie: mam kilkanaście toreb makaronu - jak dla pułku włoskiego wojska. "Halo! Czy kobieta mnie słyszy? Nie kupujemy makaronu!"

Po kuchni przyszła pora na przemyślenia. Jak kobieta bądź co bądź nietypowa (nie znam wielu takich, które nie lubią zakupów) nawarzyła sobie takiego piwa? Co jest powodem tego dramatycznego zagracenia własnego życia? Przecież nie biegam po wyprzedażach, nie śledzę promocji,  rozumiem, że człowiek nie wszystko musi mieć, z licznych podróży nie zwożę durnostojek Made in China, hasło "lepiej być niż mieć" jest dla mnie zupełnie oczywiste. A jednak! Mieszkam na składowisku rzeczy. I w dużej mierze są to rzeczy zupełnie mi niepotrzebne i nieużywane. Skąd biorą się takie zachowania, że bezwiednie kupuję i gromadzę?

Pochodzę z pokolenia Polaków, którzy poznali na własnej skórze poprzedni ustrój. Pamiętam kolejki w sklepach, zapisy na pralki, że jako dziecko karnie stałam w każdej kolejce i kupowałam, co dawali bez pytania, co dają. Widzę w tym pokoleniu, choć raczej jednak w pokoleniu moich rodziców i dziadków, stałą obawę przez tym, że czegoś nie będzie można kupić albo że nas na to nie będzie stać. Z rzeczy, które mam w lodówce, zawsze można zrobić wystawny obiad dla nieproszonych gości. Może stąd te zapasy żarcia, kosmetyków, ciuchów, butów?

Drugą przyczynę upatruję w permanentnym zabieganiu i nadmiarze obowiązków, które sami sobie zafundowaliśmy. Niepotrzebnie i bez jakiejkolwiek refleksji. Wpadamy na zakupy, przelatujemy przez sklep - kolorowe opakowania, promocje, obniżki. Mówimy "przyda się", kupujemy i lecimy dalej. Bo... trzeba zarobić kasę na te niekoniecznie potrzebne zakupy. Przetestowałam na sobie chwilę zastanowienia przy zakupach - zgodnie z poradnikami minimalizmu. Pytanie "Czy jest mi to potrzebne?" przynajmniej u mnie rozwiązuje problem. Z reguły odpowiedź brzmi „nie” i nie ma co się silić na jakiekolwiek dyskusje.

Warto jasno podkreślić - nie zostałam minimalistką. Nie będę chodzić w jednej sukience do zdarcia, muszę mieć ciuchy na różne okazje, zestaw kosmetyków na lepsze samopoczucie, dobrą lekturę pod ręką - ale ten mój "wielki świat" też musi mieć jakiś umiar. Czuję potrzebę posiadania kremu do twarzy na dzień, na noc, kremu pod oczy, balsamu do ciała, kremu do szyi i dekoltu, kremu do stóp, itp., ale dlaczego, do jasnej cholery, po 10 sztuk każdego??? Kocham książki, ale dlaczego od razu biblioteka publiczna w domu?

Trzecia prawda - staliśmy się bogatsi. Wiem, nie wszyscy, ale zdecydowana większość z nas. Przez galerie i centra handlowe przewijają się codziennie miliony ludzi. I nie wychodzą z pustymi rękami. Co więcej, podnieśliśmy rangę dokonywanych przez nas zakupów. Powoli, acz konsekwentnie. Dawniej były sklepy, supersamy, targowiska, kioski. Potem na krótko zagościły shopy, markety. Teraz mamy już galerie handlowe, pasaże, salony i saloniki. Czy ktoś idący na zakupy pamięta jeszcze co dawniej dla nas znaczyły słowa galeria lub salon?

I, na koniec, jeszcze nasz współczesny diabeł: karta kredytowa. Co tu mówić, Adam i Ewa skuszeni jabłkiem jawią się jako święci prostoty i minimalizmu. Masakra!

Nie przebrnęłam jeszcze przez cały dom i to nie koniec moich przemyśleń. To trochę potrwa. Jestem w trakcie, a właściwie to na początku. Z każdym dniem coraz mi lepiej. Przymierzam się do wielkiej wyprzedaży książek. Chyba po raz pierwszy w życiu to ja je będę sprzedawać. Książek o minimalizmie nie sprzedam. Niech stoją jako przestroga, nich sama ich obecność inspiruje mnie do dalszych konstruktywnych przemyśleń i działań.

Czy to może jest początek drogi do minimalizmu, wbrew głośnemu zarzekaniu się? Czy tak to wszystko się zaczyna?

Na polski rynek weszła następna książka Dominique Loreau "Sztuka porządkowania". Czy ktoś mógłby mi ją pożyczyć?

Iwona 

Kolejny wpis z cyklu "Moja historia" - tutaj.

9 komentarzy:

  1. Muszę też nad tym popracować, szczególnie w kwestii "przydasiek". Dziękuję za artykuł - bardzo cenne uwagi.

    OdpowiedzUsuń
  2. hmmm - mam wszystkie książki Dominique Loreau, nie wiedziałam, ze jest już nowa jej książka.. tez chętnie ja pożyczę, jestem fanką prostego bloga, przeczytałam książkę autorki ale minimalistką bym się nie nazwała, podoba mi się filozofia, umiar, podejście do życia. Myślę, że każdy może wyciągnąć własne wnioski.... Denerwuje mnie jednak, że minimalizm stał się taką chwilową modą - wzięciem cieszą się blogi na temat minimalizmu...

    OdpowiedzUsuń
  3. Autorko bloga, mam wrażenie, że czytam o sobie :-) - również w kwestii książek, uwielbiam je i na razie nie umiem się ich pozbyć :-) tez jestem po kilku lekturach dot. minimalizmu i z przyjemnością wietrze moje szafy, to na prawdę daje satysfakcję. Nie martwiłabym się tym, ze minimalizm stał się modą, mam nadzieje, że ludzie zatrzymają się wreszcie i zamiast biegać po centrach handlowych spędzą czas z rodziną pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  4. Witam! to mój pierwszy komentarz na tym blogu więc może się przedstawię - Marek z Wrocławia, miło mi:) bloga śledzę od jakiegoś czasu i mimo pewnych różnic światopoglądowych (głównie w temacie religii) bardzo doceniam treści prezentowane przez Konrada, którego z tego miejsca pozdrawiam.
    tyle słodzenia ;) a teraz do rzeczy - książkę Dominique Loreau "Sztuka prostoty" sprzedałem w tym tygodniu na aukcji internetowej - bynajmniej nie dlatego że taki ze mnie zatwardziały minimalista, ale jak dla mnie była po prostu słaba. Wydaje mi się że istota minimalizmu i dobrowolnej prostoty tkwi trochę głębiej niż w dekorowaniu domu na biało prostymi meblami.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Marku, dziękuję za pozdrowienia. Co do "Sztuki prostoty" Loreau miałem podobne odczucia, a pozostałych jej książek nie czytałem. To książka (książki?) adresowane raczej do kobiet. Co do minimalizmu proponowanego przez autorkę (nazwanego przeze mnie "luksusowym") - pisałem o nim we wpisie Sztuka prostoty - między skrajnościami (http://wystarczy-mniej.blogspot.com/2012/05/sztuka-prostoty-miedzy-skrajnosciami.html), myślę, że jesteśmy podobnego zdania. Ale rozumiem, że niektórym potrzebna jest taka forma inspiracji.

      Usuń
    2. Ten komentarz trąci dyskryminacją...jak białe meble i słaba pozycja to adresowane do kobiet. Nieładnie. Pozdrawiam Mariusz

      Usuń
    3. Mariuszu, każdy ma prawo do własnej oceny książek. Ważne żeby oceniać je po ich treści.
      Ja sam mam w domu białe ściany (ze względów praktycznych) i sporo białych mebli (są tanie). Nie wiem, czy sam czytałeś książki Loreau, ale ja napisałem swój komentarz na podstawie lektury "Sztuki prostoty": odniosłem wrażenie, że -poza pierwszą częścią "Materializm i minimalizm" (która dla mnie była całkiem dobra)- dwie kolejne "Ciało" i "Umysł" były zdecydowanie pisane dla kobiet, dotyczą bowiem np. pielęgnacji ciała, urody... (dlatego facetom mogą wydawać się nieciekawe). Wcale mnie to zresztą nie dziwi. To tych książek na pewno nie dyskwalifikuje, ale ich adresatem są raczej kobiety.

      Usuń
  5. Czy Iwona tego wpisu jeszcze gdzieś pisuje, np na blogu?
    pozdrawiam
    Marta

    OdpowiedzUsuń
  6. Haha :D Miałam całkiem podobnie- chociaż mnie pomogły przeprowadzki - za każdą pozbywałam się konsekwentnie kolejnych rzeczy. W przeprowadzce nie ma miejsca na rzeczy naprawdę zbędne (jak np.opakowania po czymś)

    OdpowiedzUsuń

UWAGA: Komentarze są moderowane i pojawiają się dopiero po pewnym czasie. Będzie nam miło, gdy się pod nimi podpiszesz :) Nie publikuję wypowiedzi pozornie na temat, a stanowiących formę reklamy, zwł. blogów komercyjnych...