Blogowe podsumowanie roku 2013

Za nami pracowity rok na blogu!

Dziękuję przede wszystkim Współautorom bloga, szczególnie tym, którzy z czytelników stali się jego (mniej lub bardziej) aktywnymi współtwórcami. Bez Waszej odwagi, by "chwycić za pióro", czasu wykradzionego innym zajęciom, osobistego spojrzenia i stylu ten blog byłby zdecydowanie mniej ciekawy i mniej inspirujący - zwłaszcza dla mnie. Dodam, że na 92 tegoroczne wpisy, aż 42 są owocem Waszej twórczości!

Ten rok jest ważny także dla mnie, gdyż -po kilkumiesięcznej nieobecności- postanowiłem wrócić do pisania na blogu (o powodach pisałem we wpisie Reaktywacja). Bogatszy o ten rok przemyśleń, spotkań i rozmów na temat dobrowolnej prostoty (i nie tylko) muszę powiedzieć, że bardzo cieszę się ze swojej decyzji.

Chciałbym podziękować także Wam, Czytelnikom, którzy stale lub od czasu do czasu odwiedzaliście ten blog. Dziękuję za Wasze komentarze, które są ważnym uzupełnieniem treści poruszanych we wpisach. Dzięki nim mam poczucie, że blog stał się miejscem twórczej współpracy.

Statystyka nie jest najważniejsza, ale podsumowując ten rok nie mogę nie wspomnieć, że liczba odsłon bloga przekroczyła pół miliona. Zakładając blog w lutym 2010 r. nie przypuszczałem, że będzie cieszył się tak dużym zainteresowaniem. Jest to dla mnie duża satysfakcja, ale i zachęta do dalszej pracy w przyszłym roku.

A oto lista 10 najchętniej czytanych przez Was wpisów opublikowanych w 2013 r.

1. 25 rzeczy, których możesz się pozbyć już dzisiaj
2. Czym jest dla Ciebie wolność?
3. Ile potrzeba nam na życie
4. Jadłospis - planowanie tygodnia
5. Pół żartem, pół serio. Vol. 3
6. Pieniądze albo życie - Krok 7. Szanuj energię życiową - praca i dochody
7. Pochwała braku
8. Najpierw rzeczy najważniejsze
9. Pieniądze albo życie - Krok 8. Inwestuj oszczędności w celu zdobycia niezależności finansowej
10. Przycisk przerwy

Mam nadzieję, że rok 2014 będzie równie inspirujący i nadal będziecie odwiedzali Drogę do prostego życia! 

Dobre życie - cz.5: Śpiewaj i idź!

To już ostatni wpis z cyku Dobre życie.

To nie przypadek, że w Biblii tak wiele dzieje się w drodze, kiedy nie można polegać na swoich nawykach, przyzwyczajeniach, czterech ścianach i pełnych spichlerzach.  

Dobre życie nie jest jakimś punktem docelowym. To proces, który rozwija się nieustannie każdego dnia. Wsłuchiwanie się w swój wewnętrzny kompas - czy idziemy w dobrą stronę. Często podejmowanie na nowo tematów, które tyle razy przerabialiśmy. Walka z nieprzemyślanymi wydatkami, spłatą zadłużenia, uczenie się rozróżniania tego, co jest potrzebą, a co już komfortem, na który nas nie stać. Mamy tendencję, by wracać na utarte szlaki naszych starych nawyków. Dobre życie wymaga czuwania, stałej gotowości do zmian. Jeden z naszych znajomych za każdym razem, gdy nas odwiedza, dziwi się, że tyle zdążyło się u nas zmienić. To dla nas najlepszy sygnał, że jesteśmy na dobrej drodze.
Dosłownie każdy dzień przynosi nam odkrycia, niespodzianki, kolejne drogowskazy - dla naszej rodziny, małżeństwa i nas samych. Dobre życie to ciągłe uczenie się zaufania do Boga, któremu powierzyliśmy nasze życie. Wiara w to, że On sam przygotuje dla nas miejsce najlepsze z możliwych.

Zachować umiar w Święta

Święta Bożego Narodzenia, Wigilia i Sylwester to szczególnie wyczekiwany okres przez większość z nas i chcemy, aby w naszych domach ten okres był czasem obfitości.  Czy jednak czasem ta obfitość nie jest zbyt wielka? W dzisiejszym wpisie chciałbym zachęcić was do umiarkowania, zarówno jeśli chodzi o ilość spożywanych potraw, jak i umiarkowania w spożyciu alkoholu, który jest nieodłącznym atrybutem rodzinnych spotkań w Polsce.

Moje dzieciństwo, które zadziwiająco dobrze pamiętam, spędziłem w czasach PRL-u i dobrze pamiętam szarość i niedobory życia codziennego. W tym okresie szarej beznadziei wszyscy starali się, by wigilijny stół był bogaty. Na okres Świąt oszczędzało się wszelkie rarytasy i luksusy, starano się, aby wigilijny stół wręcz uginał się od bogactwa potraw. To było zrozumiałe w tamtym okresie. Odreagowanie trudnej rzeczywistości permanentnego niedoboru, objedzenie się wprost pysznościami, aż brzuch był pełen jak bania. 

Czy jednak jedzenie do przesytu jest najważniejsze w obecnych czasach, kiedy dóbr konsumpcyjnych mamy dostatek (a przynajmniej większość z nas)? Kiedyś ogromnym dylematem i wyzwaniem było zdobycie paczki kawy, czekolady dla dzieci czy butelki wina na Sylwestra dla dorosłych. Dziś dylematem jest co najwyżej wybranie najnowszego modelu smartfona i tabletu, byle o kilka % taniej niż kupił kolega i najlepiej z większą pamięcią niż ma kuzyn...

Dobre życie - cz.4: Rozpraszacze

Do świąt Bożego Narodzenia pozostało już kilka dni. Możemy je różnie przeżyć. Na zarzuty Marty, która „uwijała się koło rozmaitych posług”, że Maria jej nie pomaga, Jezus odpowiedział, że troszczy się i niepokoi o wiele, "a potrzeba mało albo tylko jednego”. Maria siedząca u Jego stóp „obrała najlepszą cząstkę”. Ten obrazek z domu Marty i Marii dobrze oddaje przedświąteczną atmosferę. Uwijamy się jak w ukropie. Tak wiele spraw nas rozprasza, że tracimy z oczu zasadniczy cel naszego życia.

Wybrać najlepszą cząstkę. Mało albo tylko jedno. Może jeden prezent, może mniej pracy w kuchni, mniej porządków i przygotowań w ogóle. Więcej wsłuchiwania się w siebie samego i w siebie nawzajem. To nic, że nie ze wszystkim będziemy na czas. Mały przykład: chcieliśmy podarować dzieciom samodzielnie zrobione prezenty. Miało być w duchu voluntary simplicity. Okazało się, że zwyczajnie nie damy rady, a świetny z początku pomysł stał się głównie psychicznym obciążeniem – ot, kolejna sprawa na długiej liście. Zrezygnowaliśmy z jego realizacji na rzecz drobnego prezentu – jednej książki dla każdego dziecka. Czasem "prościej i spokojniej" oznacza rezygnację z własnych planów i ambicji zrobienia czegoś wyjątkowego. Zyskaliśmy więcej czasu dla siebie. Naszą najlepszą cząstką w tym roku były poranne roraty, rekolekcje adwentowe, dzielenie finansowe z potrzebującymi (na przekór lękowi, że nam samym nie starczy), kartki z życzeniami wysłane do najbliższych.

Dobre życie - cz.3: Rodzina da radę!

Rodzina wielodzietna to wynalazek stary jak świat i moim zdaniem najlepszy z możliwych! W kolejnym poście tego adwentowego cyklu chcielibyśmy podzielić się z Wami odkrywaniem ojcostwa i macierzyństwa jako źródła dobrego, pełnego życia. W minione wakacje wspólnie z dziećmi wybraliśmy nasze rodzinne zawołanie: Wśród piasków pustyni czy na środku mórz, nasza rodzina da radę i już! Ma ono nam pomagać w chwilach napięć i problemów, których w naszej rodzinie nie brakuje. Mimo trudności wewnętrznych (nieustanne zmaganie się przede wszystkim z własnymi wadami, brakiem opanowania, chęcią narzucenia dzieciom własnej wizji) i zewnętrznych (nie przesadzacie z tą liczbą dzieci?) życie rodzinne ma dla mnie wyjątkową wartość: daje poczucie tożsamości i energię do ciągłych zmian.

Psalm 128 podaje przepis na szczęście, pod którym mogę się podpisać: Bo z pracy rąk swoich będziesz pożywał, będziesz szczęśliwy i dobrze ci będzie. Małżonka twoja jak płodny szczep winny we wnętrzu twojego domu. Synowie twoi jak sadzonki oliwki dookoła twojego stołu. Małżonkami staliśmy się wcześnie: w wieku 22 lat, jeszcze na studiach. Początkowo, o czym już mówiliśmy, nasze wybory, także zawodowe, były podyktowane materialnymi oczekiwaniami – zdobyciem dobrej pracy i kupnem własnego mieszkania. I tu do akcji wkroczyły dzieci, które wywróciły nasze życie do góry nogami. Okazało się, że to my stanęliśmy na nogi, a świat chodzi na głowie. Odkrycie rodzicielstwa zbiegło się z odkrywaniem dobrowolnej prostoty, dzięki czemu wizja dobrego życia nabrała konkretnego kształtu - licznej rodziny, w której każdy może czuć się kochany, bezpieczny i rozumiany. Zmiany, jakich dokonaliśmy w sposobie życia, można określić jako tyleż rewolucyjne, co niemodne i niezrozumiałe. Jedną z nich była sprzedaż dopiero co kupionego mieszkania i przeprowadzka w pobliże szkoły, która -jak sądziliśmy- da dzieciom lepsze warunki do rozwoju. Takim miejscem ostatecznie okazała się nie taka czy inna szkoła, ale edukacja domowa. Wymagało to całkowitej zmiany sposobu życia naszej rodziny, znalezienia klucza do współpracy z dziećmi, odejścia od stereotypowych ról i oczekiwań.

Dobre życie - cz.2: Lęk o przyszłość

W pierwszym wpisie Dobre życie - cz.1: Odkrywanie prostoty mówiliśmy o naszej drodze do dobrowolnej prostoty, czym dla nas ona jest i w czym wyraża się w codziennym życiu. W tym poście opowiemy o naturalnym lęku o przyszłość i jego różnych przejawach.

Święty Augustyn powiedział, że serce człowieka jest niespokojne, dopóki nie spocznie w Bogu. Związek z Nim jest dla nas przystanią, w której idea prostego życia może się w pełni realizować. Podobnie jak szczęście - również bezpieczeństwo nie zależy od pieniędzy i stanu posiadania. Jako osoby wierzące czerpiemy je z całkowitego zaufania Bogu. To On jest gwarantem życia, jakie prowadzimy, i zapewnia nam przyszłość, jakiej oczekujemy.

Posiadanie dużej ilości pieniędzy czy majątku, sukces zawodowy, dobrobyt czy powodzenie u innych może dawać złudne „poczucie” bezpieczeństwa, ale nie ma nic wspólnego z prawdziwym „bezpieczeństwem”. Nie możemy ubezpieczyć się od wszelkiego możliwego ryzyka, dlatego jesteśmy skazani na ciągły niepokój. Jako osoby wierzące możemy żyć w całkowitej wolności, ponieważ nasze życie zależy przede wszystkim od Boga, który powiedział, że nie powinniśmy troszczyć się przesadnie o własne potrzeby, które On sam chce zaspokoić.

Dobre życie - cz.1: Odkrywanie prostoty

Jestem bowiem świadomy zamiarów, jakie zamyślam co do was - wyrocznia Pana - zamiarów pełnych pokoju, a nie zguby, by zapewnić wam przyszłość, jakiej oczekujecie. Obietnica z księgi proroka Jeremiasza jest mi bardzo bliska i może być dobrym komentarzem do procesu, jakim było odkrywanie wartości prostoty w naszym życiu.

Do dobrowolnej prostoty nie dochodziliśmy poprzez etap rezygnowania z dostatku i luksusu, gdy nam się już sprzykrzyły. Można powiedzieć, że zawsze żyliśmy ubogo, ale nie zdawaliśmy sobie sprawy, że to najlepsze, co nas spotkało. Doświadczenie domu rodzinnego, zarówno mojego jak i Żony, a także początkowe lata życia naszego małżeństwa i drogi zawodowej upływały w nieznośnej świadomości, że pieniądze, których brakowało, są -i z konieczności będą- warunkiem stabilizacji życiowej i poczucia bezpieczeństwa. Jako młoda rodzina mieliśmy dość typowe, materialne oczekiwania - przede wszystkim po 7 latach wynajmowania mieszkania tylko czekaliśmy na uzyskanie zdolności kredytowej, aby kupić własne. Od czasu do czasu snuliśmy całkowicie nierealne plany o kupnie lub budowie domu. Świadomość finansowych ograniczeń była kulą u nogi, źródłem frustracji i niepokoju. Nie widzieliśmy perspektyw. W końcu, zadłużając się do granic możliwości, kupiliśmy na kredyt niewielkie mieszkanie, którego nie mieliśmy za co umeblować.

Nowe życie.....rzeczy

Spojrzenie przez pryzmat wielodzietnej rodziny na "posiadanie" rzeczy:

1. Ciężko zaliczyć nas do kręgu minimalistów po pierwszym spojrzeniu na ilość przedmiotów jakie mamy w naszym domu. Nie osiągniemy celu poniżej 100/osobę :-).
Ilość wynika z codziennego użytkowania przez każdego z nas. Mamy świadomość tego i staramy się rozsądnie nad tym panować. Jak? - bardzo często robimy przeglądy posiadanego "inwentarza" i rzeczy dostają nowe życie:

- ubrania - mieszkając jeszcze w Krakowie zanosiliśmy do Towarzystwa Brata Alberta (kilka oddziałów w Polsce), obecnie wysyłamy Polakom na Wschodzie (mamy taką możliwość), przekazujemy innym rodzinom (ubrania dzieci), są przeznaczone do noszenia np. na działce (łata na kolanie nie dyskwalifikuje przydatności ;-))

- zabawki,książki dziecięce - jeśli są niezniszczone trafiają do Szlachetnej Paczki, bądź jak wyżej.Przegląd zabawek jest robiony z dziećmi i to jest ich świadoma decyzja.

- przedmioty, które z założenia można wyrzucić np. rolka po ręcznikach papierowych nagle jest super lunetą w zabawie na statku bądź mieczem. Czasami takie przedmioty świadomie zostawiamy na większe zabawy - budowanie robotów wymaga dużej ilości różnych przedmiotów, które są zakwalifikowane jako śmieci (pudełko po butach, "złotko" po cukierku, itp)

- prezenty (głównie słodycze, które mieliśmy z paczek z pracy) oddaliśmy w punkcie "drugiego życia prezentów" - w Częstochowie po Świętach BN było uruchomione takie miejsce. Warto poszukać w tym roku podobnej inicjatywy.

2. Ilość rośnie również dlatego, że po wykorzystaniu przez jedno dziecko zostaje na kolejne. Tak na przykład od najstarszego syna do najmłodszej córki służy nam fotelik w kuchni, kupiony de facto używany. Ostrożni jesteśmy przed radykalizmem wyrzucania od razu, nawet jeśli miałoby czekać w piwnicy i być nieużyte.

3. Jeszcze (szczególnie we mnie) pokutuje przeświadczenie wyniesione z poprzedniej epoki tzw. "przydasi". Łatwo się wyrzuca, ale wiemy ile razy przydaje się gdy np. na drugi dzień do szkoły na zajęcia techniczne trzeba przynieść puste pudełko po kremie a ojciec zostawił na wkręty ;-). Decluttering jest OK o ile robiony z głową. Skrajności (wg mnie) nie są wskazane.

4. Pokazywanie dzieciom dobrego stosunku do spraw materialnych przez odpowiedni dystans do rzeczy - są nam potrzebne, wiemy jak ich używać, ale mamy świadomość, że to są tylko przedmioty.

Jak zaczynałem pisać na blogu w zakładce o mnie pisałem o pełnym samochodzie, klockach pod nogami. Nie zmieniło się patrząc na ilość (uwzględniając powyższe zdania) ale zmieniła się świadomość. Mamy inne postrzeganie na otaczające nam przedmioty. Pomagają nam w tym min. wpisy na blogach, różne narzędzia jak 5S czy po prostu chwila refleksji.

W sieci łatwo znaleźć dużo przykładów jak ludzie sobie radzą z posiadaniem rzeczy. Ale ciekaw jestem również spojrzenia przez pryzmat rodziny z dziećmi, gdzie jest trochę trudniej zapanować nad tą materialną częścią naszego życia.
 

Dobre życie - zaproszenie

 
Szukając tytułu na najbliższy cykl wpisów przypomniałem sobie książkę The Good Life Helen i Scotta Nearing, pionierów voluntary simplicity. Myślę, że o to chodzi: każdy z nas pragnie, aby jego życie było dobre, abyśmy czerpali z niego satysfakcję, spełnienie i radość.


Przed nami okres przedświątecznych przygotowań i same Święta Bożego Narodzenia. Adwent to czas oczekiwania na „przyjście” (z łac. „adventus”). Pytanie tylko na co czekamy? A może lepiej - czego oczekujemy? To dobry czas, aby zapytać siebie: czy moje życie jest dobre? Co zrobić, żeby było dobre? Czego mi brakuje? Albo czego w nim za dużo? Z czego powinno się składać?

Chciałbym przez najbliższe cztery tygodnie Adwentu razem z Żoną opowiedzieć Wam bliżej o naszej wędrówce do dobrego życia, w którym tak duże znaczenie ma jego prostota. Droga, na którą chciałbym Was zaprosić, będzie z jednej strony bardzo osobista, gdyż sprawy, które będziemy –ja i moja Żona- poruszali w kolejnych postach dotyczą naszych wyborów, tego, w jaki sposób staramy się żyć. Jednocześnie będzie to spojrzenie na proste życie z chrześcijańskiej perspektywy. Nie chciałbym poświęcić tego okresu na dyskusje na blogu. W przypadku pytań lub chęci podzielenia się własnymi przemyśleniami możecie ewentualnie pisać maile, gdyż opcja komentowania będzie pod tymi postami wyjątkowo wyłączona.

Założeniem tego bloga, jak mogliście się przekonać, było i jest tworzenie jak najszerzej płaszczyzny dla wszystkich zainteresowanych dobrowolną prostotą, bez względu na religię i światopogląd. W moim odczuciu proste życie nabiera jednak dodatkowej głębi z perspektywy wiary i odniesień, które garściami można cytować z kart Biblii. Nie bez powodu dobrowolne ubóstwo (jako chrześcijański „odpowiednik” prostego życia) stało się jedną z tzw. rad (a więc zaleceń) ewangelicznych. Pomiędzy prostotą i wiarą zachodzi bowiem bardzo ścisły i głęboki związek, o którym chcemy Wam krótko opowiedzieć.

Mam świadomość, że dla niektórych związek ten wydaje się rzeczą subiektywną lub jest obojętny. Tych zapraszam po Świętach, kiedy wrócę do pisania „zwyczajnych” postów. Zachęcam mimo to do lektury i wysłuchania tego, co chcemy Wam powiedzieć. Mam z kolei nadzieję, że wpisy te pomogą w przedświątecznych zmaganiach wszystkim tym, którym bliskie są słowa Psalmu 116: „Pan strzeże ludzi pełnych prostoty.”



 
Poszczególne wpisy z cyklu:
 
 
 
 
 
 
 


Adwent w rodzinie

Okres przygotowania do Bożego Narodzenia to dla naszej rodziny czas wyjątkowy. Staramy się odłożyć na bok sprawy drugorzędne i przygotować się do dobrego przeżycia Świąt. Dlatego też Adwent (który rozpoczniemy już niedługo) obfituje w naszej rodzinie w zwyczaje i tradycje, które mają za zadanie pomóc nam w tym czasie oczekiwania. Poniżej przedstawię niektóre z nich:

Centralnym wydarzeniem dnia są poranne RORATY, a wiec specjalna msza, która rozpoczyna się przed świtem, przy zgaszonych światłach. Ważnym elementem rorat jest wspólne wędrowanie do kościoła z lampionami. LAMPIONY adwentowe można zrobić samemu – może to być ozdobiony kolorowymi papierami słoik lub metalowa puszka, w której szpikulcem możemy zrobić wzory np. w kształcie gwiazdek. Oczywiście są gotowe lampiony na niewielkie świeczki (tzw. herbaciane), a także wersje papierowe/elektryczne dla młodszych. Przygotowanie własnych lampionów na pewno może być dobrą zabawą!

W domu czas adwentowego oczekiwania staramy się zorganizować według pewnego klucza. Przez długi czas towarzyszył nam KALENDARZ ADWENTOWY – własnoręcznie zrobiony z pudełek po zapałkach. Każdego dnia dzieci otwierały jedno pudełko, w którym były świąteczne naklejki. Pudełka, ułożone na wiszącej planszy, układały się w drogę prowadzącą do szopki. Przy okazji dodam, że nie korzystaliśmy z gotowych „kalendarzy”, w których każdego dnia dziecko odkrywa coś słodkiego. W końcu odeszliśmy od pudełek z naklejkami, starając się nadać przygotowaniom mniej materialny (kolekcjonerski) wymiar.

Bardzo dobrą, gotową propozycją jest książka Marka Kity Wszyscy na Ciebie czekamy, z której już kiedyś korzystaliśmy (nie wiem czy jest/będzie jeszcze dostępna). Do książki dołączony jest zeszyt do wycinania i płyta CD z pieśniami do wspólnego śpiewania. Każdego dnia Adwentu można usiąść z dzieckiem i przeczytać jedno z 28 krótkich historii o postaci ze Starego lub Nowego Testamentu. Dziecko wycina postać i nakleja na duży plakat z grotą Narodzenia Pańskiego.

W zeszłym roku zrobiliśmy z dziećmi DRZEWO JESSEGO, rodzaj genealogii Jezusa (zdjęcia poniżej) – na gałęzi pomalowanej na biało każdego dnia wieszaliśmy jeden znaczek, który symbolizował postać lub wydarzenie biblijne. Każdemu symbolowi odpowiada fragment z Biblii.



Materiały do zrobienia drzewa możecie znaleźć tutaj :
Catholic Activity: Jesse Tree Instructions
wzory znaczków widoczne na zdjęciu

Innym pomysłem jest wykonanie (całą rodziną) GRY ADWENTOWEJ. Możecie poświęcić na to fragment każdej z czterech niedziel Adwentu. Wspólnie wycinamy planszę, postacie biorące udział w grze i inne potrzebne elementy. Wszystkie niezbędne wzory i instrukcję możecie ściągnąć tutaj.


Jakie jeszcze tradycje pielęgnujemy:

Co roku z gałęzi znalezionych w lesie robię wieniec adwentowy, który dekorujemy razem z dziećmi. Wieniec adwentowy z czterema świeczkami wyznacza kolejne tygodnie Adwentu. Zapalamy go w niedziele podczas wspólnych posiłków.


Aczkolwiek mamy sporo gotowych ozdób choinkowych staramy się co roku zrobić wspólnie nowe.

Wydarzeniem, które dzieci lubią szczególnie, jest pieczenie pierniczków z Mamą (:

Wiele emocji budzi także własnoręczne robienie prezentów. Dzieci co roku wykazują się niezwykłą pomysłowością, której przykłady możecie znaleźć w poście Świąteczne postscriptum. Opisałem w nim także, jakimi zasadami kierujemy się przy obdarowywaniu się prezentami.

Staramy się także nie kupować gotowych kartek świątecznych. Robimy je zwykle samodzielnie (przykład poniżej). Znam rodzinę, która co roku przebiera się za Świętą Rodzinę i przesyła bliskim zdjęcie z życzeniami.




Nie mniej ważne, a właściwie ważniejsze, jest "niematerialne" przygotowanie do Świąt. To przede wszystkim różnego rodzaju POSTANOWIENIA ADWENTOWE, a więc świadomie podejmowany wysiłek w czynieniu dobra. Bardzo ciekawy pomysł z wykorzystaniem Lego mieli nasi przyjaciele: każdy klocek obrazował „dobry uczynek”, a zgromadzone klocki posłużyły do budowy nieco awangardowej bożonarodzeniowej szopki.

Warto w tym okresie znaleźć sposób na dzielenie się dobrami materialnymi z innymi. Ustalcie to wspólnie: np. dzieci mogą wybrać, jakie zabawki lub książeczki chcą oddać dzieciom, które nie mają ich zbyt wiele. Można też odmówić sobie drobnych przyjemności (słodyczy?), a zaoszczędzone pieniądze przekazać potrzebującym. Jest wiele gotowych akcji, do których możemy się przyłączyć, jak choćby SZLACHETNA PACZKA.

Jeżeli macie jakieś własne zwyczaje i tradycje adwentowe, gorąco zachęcam do podzielenia się!!!


A jeżeli macie ochotę na przygotowanie się do Świąt BN w duchu dobrowolnej prostoty zapraszam do lektury/wysłuchania cyklu postów Dobre życie, które znajdziecie tutaj!

Tipsy i tricki w życiu codziennym

Chciałbym razem z autorami bloga oraz czytelnikami stworzyć dopisywaną listę (w komentarzach) użytecznych tipsów i tricków, które pomagają nam w życiu codziennym na naszej drodze do prostoty, minimalizmu, szczęścia, wolności finansowej, niezależności itp (* niepotrzebne skreślić).

Mogą to być proste porady dotyczące spraw "przyziemnych" jak np. utrzymanie porządku w szafie  z butami. Czy też takie, które nam pomagają w naszym rozwoju duchowym np. mam roczny plan czytania Pisma Świętego.

Możemy tworzyć kategorie. Poniżej jeden przykład:
Kategoria - zabawki:
1. Klocki Lego (szczególnie te małe) po rozpakowaniu trzymamy w torebkach strunowych posegregowane wg. kształtu, koloru bądź wielkości - zależy od zestawu. 


Zapraszam Was i liczę na kreatywność i pomysłowość. Każdy z nas ma jakieś swoje Know-How.

RowerPower cz.1

O jeżdżeniu rowerem można znaleźć wiele postów, można wiele również napisać. Spojrzenie z perspektywy naszej 6-osobowej rodziny:

1. Jeździmy dużo. Co to oznacza w praktyce:
-najstarszy syn codziennie do szkoły, w wyjątkowych sytuacjach na nogach bądź samochodem (jeśli jedziemy my również), chyba mogę się pochwalić - ma przejechane 500 km (od momentu zamontowania licznika). Uważam to za duże osiągnięcie, jeśli spojrzeć na to w jakim jest wieku i to, że "otoczenie szkolne" nie pomaga mu w tej pasji. Najlepszym potwierdzeniem jego zaangażowania niech będzie dołączone zdjęcie.
-przedszkolaki - córka na rowerku biegowym (BTW: polecamy jako najlepsza metoda nauki jazdy bez kółek pomocniczych), syn na normalnym - przesiadł się z biegowego
-najmłodsza córka - w foteliku
-ukochana małżonka - rower miejski. Do 31 X jeździła razem ze mną. Teraz, z racji zmiany sytuacji - samochód. Ale przy każdym wejściu do domu mówi "chcę rowerem, korki są straszne" :-)
- ja - zwykły rower miejski na co dzień. Do wypadku (nie na rowerze) jeździłem w tym roku szkolnym prawie codziennie. Aby rozwiać wątpliwości pogodowe - zmoknąłem tylko dwa razy, było to w drodze do pracy. Dobre okrycie wierzchnie spowodowało, że tylko spodnie miałem mokre na udach. Wyschły po ok. 2h - bez "uszczerbku" dla wyglądu ;-)

2.  Wyjazdy rodzinne:
-jeśli jeździmy całą rodziną na przejażdżki, to córki są w fotelikach. To pozwala na dość dobrą mobilność - bez problemu (ograniczeniem jest najmniejszy rower drugiego syna) przejeżdżamy 10 km.
-posiadamy również z żoną rowery MTB dzięki czemu możemy jeździć po okolicznych lasach, bezdrożach - większa frajda dla dzieciaków oraz większe bezpieczeństwo
-możemy bez problemu załadować cały sprzęt do samochodu i podjechać w ciekawe miejsce - kwestia "chęci"

3. Koszty:
- rowery dzieci - kupując rower wiemy, że będzie on "przechodni" i będzie używany przez całą czwórkę. Oznacza to, że nie kupujemy najtańszego, ale taki, który z powodzeniem będzie nam służył. Problem koloru "dla chłopaka/dziewczyny" rozwiązaliśmy tak, że będziemy wymieniać się z dziećmi siostry. Rower biegowy kupiliśmy za 60 zł - jeździ nim już drugie dziecko i mam nadzieję, że wystarczy dla najmłodszej.
- nasze miejskie - zdecydowaliśmy kupić rowery na co dzień, które nie będą atrakcyjne dla złodziei, będą dobre na dojazdy do pracy, zakupy (koszyk), lepsza widoczność (postawa wyprostowana). Koszt to 150 zł żony, 167 zł mój. Dawno się zwróciły.
- MTB - mam rower kupiony po mojej 18-ce. Jednak wybór marki, osprzętu spowodował, że służy mi do dziś. Oczywiście robiłem upgrade m.in. hamulców do V-braków i innych zużywających się części, ale baza jest niezmienna. Na studiach "zjeździłem" Sudety, Beskidy, Bieszczady w ramach w-f'u (mieliśmy taką możliwość). Rower żony - zakup po studiach, wystarczający na nasze wypady
-większość prac serwisowych wykonujemy razem z synami, więc koszty tylko części, satysfakcja bezcenna
-poważniejsze naprawy - mamy super serwis prowadzony przez zapalonych rowerzystów

Podsumowując:
Można jeździć nawet z czwórką dzieci, możliwości są prawie nieograniczone, wystarczy chcieć.
W kolejnej części odniosę się do spraw około-rowerowych.

Jak jest u Was? Jeździcie codziennie, okazjonalnie?

p.s. Wolny dzięki za motywację do wpisu :-)

Porządki w komputerze

Zawartość naszych komputerów i tego, co przechowujemy po serwerach na wirtualnych dyskach, przypomina poupychane szafy i piwnice.


Nawet jeżeli mamy dostatecznie dużo miejsca (do czasu) świadomość bałaganu, chociaż go nie widać, potrafi niekorzystnie wpływać na dobre samopoczucie.

Jak napisał jeden z Czytelników (w komentarzu do wpisu 25 rzeczy, których możesz się pozbyć już dzisiaj): Dobrze zacząć pozbywanie się przedmiotów od (zawartości) urządzeń elektronicznych - w szczególności komputera. Gdy pozbędziemy się nadmiaru kont, aplikacji, zdjęć itp., łatwiej będzie nadać tym urządzeniom bardzo konkretne funkcje - elektroniczne płatności, poczta i googlowanie w zupełności wystarczą. W ten sposób można zaoszczędzić sporo czasu i głupiego pytania " ale co ja właściwie robiłem przez te trzy godziny".

Komentarz wziąłem sobie do serca i postanowiłem zrobić generalne porządki w przestrzeni wirtualnej, za punkt wyjścia przyjmując zasadę "zero tolerancji dla gratów". Zasadniczo wszystko nadaje się do wyrzucenia za wyjątkiem wybranych, naprawdę wyselekcjonowanych, rzeczy. Przejrzystość, czystość i prostota może zagościć także na monitorze i w systemie naszego komputera. Mam nadzieję, że opisane poniżej działania pomogą także niektórym z was w zrobieniu własnych "porządków":

Likwidacja niepotrzebnych kont i aplikacji:
- zlikwidowałem dwa stare konta pocztowe, posiadam tylko jedno konto osobiste oraz jedno na potrzeby bloga, wymagało to przejrzenia korespondencji i wyłapania kogo zawiadomić o zmianie maila, ew. wprowadzenia zmian w ustawieniach użytkownika. To dobra okazja, by zdecydować także kogo nie zawiadamiać (:
- zlikwidowałem konto na Twitterze i Linkedin, które -jak się okazało- do niczego nie były mi przydatne (nie chcę powiedzieć, że komuś nie służą, ale w moim przypadku z nich nie korzystałem)
- odinstalowałem nieużywane i zbędne programy, w tym kilka do odtwarzania multimediów, pozostawiłem tylko jedną przeglądarkę internetową
Zalecam korzystanie z poczty w internecie zamiast ściągania jej na komputer np. za pomocą Outlooka, co niepotrzebnie obciąża nasz system.

Przejrzenie i selekcja archiwów (zarówno na komputerze jak i na wirtualnych dyskach):
- pozbyłem się plików z muzyką, która już dawno przestała mnie cieszyć
- skazowałem pliki z obejrzanymi filmami - nie ma sensu ich trzymać, skoro się je obejrzało
- zlikwidowałem e-booki, te przeczytane i nieprzeczytane
Uwaga: w przypadku powyższych punktów w pozbyciu się pomogła świadomość, że w razie potrzeby zawsze można znaleźć w internecie to, co będzie mi kiedyś potrzebne.
- wykasowałem własne stare dokumenty w Wordzie
- wyczyściłem skrzynkę pocztową
Dobrą metodą jest wrzucenie wszystkiego do kosza, a dopiero potem ew. wyjęcie tego co ma "wartość" (uwaga: w usłudze gmail wiadomości, które znajdowały się w koszu dłużej niż 30 dni, zostaną usunięte automatycznie)

Przyspieszenie pracy komputera
...również związane jest z porządkami. Okazuje się, że do naszego softweru przyklejają się różne "przydatne" aplikacje - "kurz", który od czasu do czasu trzeba porządnie wytrzepać, inaczej komputer, jak każde urządzenie, zacznie się zapychać i dławić. Nie jestem informatykiem, ale uzyskanie informacji na temat przyspieszenia komputera nie było trudne. Z pewnością jest wiele możliwości, ja natomiast opiszę tylko dwie:
- zastosowałem się do porad zamieszczonych w poniższym linku Jak przyspieszyć komputer bez używania dodatkowych programów.
- zainstalowałem darmowy program CCleaner (do pobrania tutaj), który dokończył porządki "za mnie".
W efekcie pozbyłem się przeróżnych śmieci, a komputer odzyskał utracony wigor.

Na koniec pozostało jedynie określenie własnych barier zabezpieczających przed bałaganem:
- nie instaluję nowych aplikacji i programów (wystarczy mi to, co posiadam)
- po przeczytaniu nowej wiadomości natychmiast ją wyrzucam
- filmy oglądam on-line (taki choćby Iptak)
- muzykę słucham z odtwarzacza mp3 (w telefonie), ew. z płyt CD
- poskramiam nawyk ściągania czegoś i odkładania na później, co tylko powoduje gromadzenie się śmieci
Zamiast chomikować, lepiej czytać na bieżąco, gdyż po pewnym czasie albo zapominamy, co chcieliśmy przeczytać, albo mamy poczucie winy, że tyle mamy "do przeczytania", a i tak nie starczy nam życia na przeczytanie wszystkiego, co byśmy chcieli.

Ps. Nadal jestem w trakcie porządkowania zdjęć i filmów rodzinnych. To osobny i dość trudny, ze względu na przywiązanie do tego rodzaju zasobów, temat. Jak na razie stopniowo je przeglądam, a za jakiś czas być może zaprezentuję swoje wnioski.

Z pewnością przedstawione kroki wydadzą się mało wyrafinowane bardziej zaprawionym internautom lub informatykom. Opisałem jedynie to, co mi osobiście pomogło.

A jak wygląda to u Was? Czy (i jakie) macie zasady utrzymywania porządku w komputerze? Jak radzicie sobie z zalewem "ciekawych" treści...?

Rezygnacja ze znamion kultury spożycia alkoholu

Pochodzę z górniczego miasta na Dolnym Śląsku, z okolic zasiedlonych po wojnie przez repatriantów z części kraju, która obecnie pozostaje poza naszymi granicami, czyli z dawnej wschodniej Polski. To jest mieszanka wybuchowa, jeśli chodzi o tzw. kulturę spożycia alkoholu. Na Kresach pije się przy każdej okazji, a nawet bez okazji, z kolei w typowo górniczej kulturze, wywodzącej się z Górnego Śląska, tak jak i na Wschodzie, pije się konkretnie... i dużo.

Jako ciekawostkę podam wam, że w tych realiach do alkoholu nie jest zaliczane piwo (piwo to rodzaj oranżady, napoju regeneracyjnego po pracy - alkohol to wino, wódka, spirytus, samogon). Tak to jest w mojej okolicy, która przez dekady miała statystycznie najwyższe spożycie alkoholu na głowę w Polsce.

Mimo, iż wychowałem się w domu typowych sportowców, gdzie alkohol był pijany naprawdę od święta, z dzieciństwa pamiętam obowiązkowe wyposażenie każdego domostwa w naszych okolicach - mianowicie tzw. barek - cześć meblościanki, a także i de facto całą komodę wypełnioną tylko akcesoriami służącymi do spożycia alkoholu. Oczywiście w barku znajdowały się zawsze ze dwie-trzy butelki alkoholu, które co prawda w "sportowym" domu nie raz zdołały się przykurzyć, ale na podjęcie gościa trzeba było być zawsze gotowym.

Taka to była tradycja, a tradycja to rzecz święta.

Wróćmy jednak do tzw. barku. Obowiązkowy komplet, albo i dwa, kieliszków do wódki. Kilka salaterek na zakąski. Komplet szklanek do whiskey, komplet ozdobnego szkła do drinków, mała kolekcja ozdobnego szkła do piwa (w czasach PRL-u szklane kufle do piwa były rzadkością i oznaką wyrafinowania), komplet szampanówek oraz komplet kieliszków do wina stołowego dopełniały całości. Czy to ważne, że w moim domu niektóre z tych utensyliów były używane czasem nawet raz na kilka lat? Skądże! Jak mówiłem - tradycja to tradycja - dobrzy gospodarze muszą być gotowi na podjęcie gościa.

Ja w dorosłym życiu zerwałem z tym zupełnie! Pozbyłem się tzw. instytucji barku! W moim domu nie ma ani jednego kieliszka, kufla czy szampanówki! Nie ma i nie będzie tzw. znamion kultury spożycia alkoholu! Czy wiecie ile miejsca przez to oszczędziłem?

Czy alkohol pijam? A owszem. Czasem po ciężkim dniu wypiję sobie piwo. Czasami, najczęściej po prostu w przypadku przeziębienia, coś mocniejszego (np. na chorobę polecam gorącą herbatę z miodem, cytryną i naparstkiem rumu albo whiskey). Jednak do tego nie potrzeba uroczystych szkieł, celebracji i całej tej otoczki.

W moim domu nie ma tradycji i nie będzie instytucji spotkań towarzyskich przy alkoholu. Ta tradycja jest zupełnie wyeliminowana, nie bawi mnie to, nie widzę w tym sensu. Od takich spotkań są puby i sale biesiadne.

Tak jest u mnie. Osób pijących, imprezujących na 'domówkach' czy kolekcjonerów ozdobnych kufli, karafek i kielonków nie osądzam, mówię Wam jedynie jak jest u mnie. Na pewne relacje (te alkoholowe) nie mam czasu, na pewne przedmioty nie mam miejsca.

A jak jest u Was?

Remigiusz, autor bloga oszczedzanie.info.pl (dawniej Realny Minimalizm)


Świadoma oszczędność

Z pojęciem świadomej oszczędności (conscious frugality) spotkałem się jakiś czas temu na blogu The Non-Consumer Advocate i od razu przypadło mi ono do gustu. Tak jak występuje nieumiarkowana konsumpcja, może pojawić się w nas nieumiarkowana oszczędność.


Czy nieoczekiwany wydatek przyprawia cię o skoki ciśnienia i zaburzenia nastroju?
Ułożony misternie budżet rozsypał się, a wraz z nim Twoje dobre samopoczucie?
Czy analizowanie cen i porównywanie produktów zanim włożysz je do koszyka zajmuje Ci tyle czasu, że jesteś na siebie zły, nie mogąc dokonać szybkiego wyboru?
Czy przedzierasz się na drugi koniec miasta, bo skusiła Cię promocja lub przecena?
Czy kupujesz więcej przy nadarzającej się okazji, czy też poprzestajesz na tym, ile zwykle kupujesz?

Nie chodzi wszak o to, by zamienić się w dusigrosza, ale o mądry sposób podchodzenia do pieniędzy. Oszczędność „świadoma” polega na znalezieniu zdrowej RÓWNOWAGI pomiędzy wydawaniem pieniędzy a ich oszczędzaniem, by nie doprowadzić się do skrajnego ubóstwa, ani też nie tracić pieniędzy na rzeczy, których nie potrzebujemy. Chodzi o to, by kupować „z głową”, a czasem o to, by nie kupować w ogóle!

Jeśli nasza oszczędność będzie nieumiarkowana możemy ocierać się o… rozrzutność. Łatwo wtedy o decyzje nieprzemyślane i kompulsywne, a w efekcie o pieniądze wyrzucone w błoto, o czym pisałem w poście Zakupowe wpadki. Czy nie o to chodzi w promocjach i przecenach, tanich „z założenia” dyskontach czy supermarketach oferujących (cytując reklamę nazywającą rzecz po imieniu) „żer dla skner”?
Kierujmy się zatem rozwagą i świadomą oszczędnością. Warto czasem zapłacić więcej, a w rezultacie mniej tracić życie na zajmowanie się światem „produktów”.

Poniżej trzy przykłady mojego rozumienia świadomej oszczędności:

Kupowanie dużych opakowań danego produktu za niższą cenę nie zawsze się sprawdza. Z dużego opakowania proszku do prania wsypuje się go „hojniej” do pralki niż z mniejszej paczki. Duże opakowanie syropu z agawy, który dodajemy do naszej kaszy na śniadanie, starczy na krócej niż dwa mniejsze. Z dużej butli żelu pod prysznic wyciśniemy większe jednorazowe porcje. Poczucie posiadania „zapasów” spowalnia mechanizm oszczędzania. Mając namiar czegoś, nie zapala się czerwona lampka, która pojawia się w miarę wyczerpywania się danej rzeczy. Rozrzutność wynika z obfitości.
Oczywiście dobrze jest rozważyć cenę mniejszego opakowania w stosunku do dużego, pamiętając wszakże, że producenci stosują tutaj wiele sztuczek  (np. dużo powietrza w paczce, waga netto/brutto produktu, różne opakowania uniemożliwiające porównanie ceny). Ostatnio gramatura wielu produktów jest coraz mniejsza, choć cena pozornie nie uległa zmianie.

Ile kosztują tanie szklanki z Ikea? Jakiś czas temu szukaliśmy kompletu szklanek. Te, w sklepie blisko naszego domu, kosztowały około dwukrotnie drożej niż z Ikei. Wybierając wyjazd do tej ostatniej, nie pojechalibyśmy tylko po szklanki, wszak oddalona jest od naszego domu ponad 40 minut samochodem. Zatem lista zakupów znacznie by się wydłużyła o "niezbędne" rzeczy. Zmęczenie kilkugodzinną wyprawą z dziećmi musielibyśmy zrekompensować kawą lub obiadem w barze, a może naprędce zjedzonym hot dogiem w tejże Ikei. Ile zatem kosztowałyby nas tanie szklanki z Ikei? Z pewnością wielokrotnie więcej niż ich cena.
Aby ocenić koszt brutto danego zakupu do jego ceny dodajmy wydatki takie jak koszt paliwa, koszty małej lub większej przekąski, a także koszty „niewymierne” - wolny czas, który przeznaczymy na dojazd i chodzenie po sklepie, nasze zmęczenie, rozdrażnienie spowodowane uporczywą reklamą czy zaprzątanie swojej wyobraźni nowymi rzeczami ( „hm, te zasłony naprawdę mi się podobają”), wreszcie to, czego nie zrobiliśmy w tym czasie, np. z dziećmi czy w domu…

„Czas na chwilę zimowego zapomnienia!” Pisząc ten post słyszę w radio reklamę wyjazdu narciarskiego w Alpy. Niedawno zaproponowano nam darmowy wyjazd na ferie w góry, na narty. Krótka rozmowa z Żoną uświadomiła, co się za takim wyjazdem „kryje”. Ponieważ nie umiemy jeździć na nartach, do tej pory ferie zimowe spędzaliśmy tak, że brałem urlop i... nigdzie nie wyjeżdżaliśmy. Sporty zimowe typu lepienie bałwana, saneczkarstwo na najbliższej górce czy łyżwy można uprawiać z powodzeniem na miejscu. Skorzystanie z propozycji oznaczałoby, że odtąd będziemy chcieli (jeśli nie my, to nasze dzieci) jeździć na narty w góry każdego roku. A zatem jednorazowy „okazyjny” wyjazd, swego rodzaju „promocja” od losu, zakończyłby się najprawdopodobniej trwałą i kosztowną zmianą sposobu spędzania ferii zimowych. Dla sześcioosobowej rodziny to duży wydatek związany nie tylko z opłaceniem przejazdu, miejsca, karnetów, ale także narciarskiego sprzętu i specjalnej odzieży. Biorąc to pod uwagę, odmówiliśmy. Nawiasem mówiąc, nie odpowiada nam także styl spędzania czasu na stoku. Ale to już inna historia.

A czym świadoma oszczędność jest dla Was?

Czas na zmiany

„Ludzie którzy tracą czas czekając, 
aż zaistnieją najbardziej sprzyjające warunki
nigdy nic nie osiągną…
Najlepszy czas na działanie jest teraz!”

/Mark Fisher/

Cytat, który miał być na wpis o "działaniu". Jednak nie zawsze jest tak jak sobie zaplanujemy. 
"Dostałem" czas na działanie - na razie się z nim godzę i przyjmuję z pokorą. Od 5 dni mam nogę w gipsie
i próbuję to wszystko poukładać.


Spojrzenie na codzienność z innej perspektywy. 

p.s. na zdjęciu radosna twórczość syna na ojcowskim gipsie
 

8 kroków do satysfakcjonującego życia

Współczesnemu człowiekowi daleko do satysfakcjonującego życia. Nie potrafi osiągnąć prawdziwego szczęścia ani trwałego spełnienia. Zapomnieliśmy jak cieszyć się prostymi przyjemnościami, zatraciliśmy kontakt z samym sobą, innymi ludźmi i przyrodą.


Poświęcamy czas na pracę lub bierny odpoczynek, żyjemy w pośpiechu, w pogoni za sukcesem, w nadmiarze dóbr materialnych. Pragniemy życia pełniejszego, sensownego i wartościowego.

Aby mieć większe poczucie szczęścia i satysfakcji życiowej możemy podjąć określone kroki:

1. Wyrażaj swoją wdzięczność. Jednym ze sposobów może być prowadzenie „dziennika wdzięczności”, w którym zapisywać będziemy wydarzenia, za które jesteśmy szczególnie wdzięczni.
2. Praktykuj akty dobroci przy każdej nadarzającej się okazji. Może to być ustąpienie miejsca w autobusie, zaniesienie/ zrobienie zakupów starszej osobie. Te dobre uczynki spowodują lawinę pozytywnych efektów.
3. Pielęgnuj drobne życiowe przyjemności. Naucz się rozkoszować chwilą i zachowywać w pamięci „stop-klatki” tych wyjątkowych momentów, tak by móc w dowolnej chwili przywołać ich wspomnienie.
4. Wyraź wdzięczność osobie, która pomogła ci, kiedy byłeś na życiowym zakręcie i która w pozytywny sposób wpłynęła na twoje życie – najlepiej w osobistej rozmowie, ew. pisząc do niej list.
5. Naucz się przebaczać. Porzuć gniew i żal pisząc do osoby, która kiedyś cię zraniła. Przebaczenie pozwoli ci ruszyć z miejsca.
6. Inwestuj czas i energię w przyjaźnie i życie rodzinne. To, gdzie mieszkasz, ile zarabiasz, twój tytuł zawodowy czy nawet stan zdrowia mają bardzo mały wpływ na poziom satysfakcji z życia. To, co kształtuje go w najwyższym stopniu, to silne i pozytywne relacje z innymi.
7. Zatroszcz  się o swoje ciało – wysypiaj się, ćwicz, gimnastykuj i uśmiechaj.
8. Rozwijaj strategie radzenia sobie ze stresem.

Kroki te zostały opracowane przez Sonję Lyubomirsky z Uniwersytetu Kalifornijskiego, a znalazłem je w tekście Psychologia pozytywna...

Moje ulubione punkty to zwłaszcza 3 i 6.  Priorytetem w najbliższym okresie chciałbym uczynić punkt 7, zwłaszcza jeśli chodzi o wysypianie się.  A jak jest w Waszym przypadku?
Przed nami okres większej podatności na chandrę. Warto zatem wyposażyć się w odpowiedni oręż. Może macie jakieś specjalne sposoby na wprawianie się w dobry humor lub podnoszenie poziomu zadowolenia z życia?

25 rzeczy, których możesz się pozbyć już dzisiaj

źródło
Trafiłem na stosunkowo stary wpis (z sierpnia 2011 roku) na stronie Wise Bread pt. 25 rzeczy do wyrzucenia już dzisiaj. Interesujący wpis, bo chociaż trochę "wiekowy", to jednak nadal prawdziwy. Postanowiłem przetłumaczyć go na polski. Jeżeli ktoś ma ochotę, może przeczytać go w oryginale.

Autor, Paul Michael, rozpoczyna wpis od cytatu z filmu "Podziemny krąg":
"Rzeczy, które posiadasz, w końcu zaczynają posiadać ciebie"
Dlaczego więc godzimy się na to, aby "posiadały" nas niektóre przedmioty? Nie wyrzucamy ich, ponieważ jesteśmy emocjonalnie do nich przywiązani. Nie ma prostej metody na pozbywanie się przedmiotów, ale uczucie uwolnienia, towarzyszące pozbyciu się niektórych z nich, może być niesamowite.

Jakich zatem rzeczy powinniśmy się -według autora- pozbyć z naszego życia? Będą to:

1. Ubrania i buty, których nie nosiliśmy w przeciągu ostatnich 18 miesięcy
Zasada jest prosta. Jeżeli czegoś nie nosiło się przez dłużej niż 18 miesięcy, czyli -jakby nie patrzeć- przez minimum jeden cały sezon, powinno to wylądować w koszu. Jeżeli nie chcesz marnować danej rzeczy, bo na przykład nie jest w ogóle zużyta, spróbuj ją sprzedać lub oddać na cele charytatywne.

2. Stare farby
Większość z nas posiada jakiś zapas starych farb. Chociaż nie wiadomo jak byśmy się starali, zawsze kupimy o "parę" mililitrów za dużo. Cały problem polega na tym, że niezużytą farbę przeznaczamy "na poprawki", których nie robimy za często. Nawet gdy zdecydujemy się po jakimś czasie coś zamalować, to ściana wcześniej wymalowana zdążyła już wyblaknąć, zbrudzić się lub odbarwić. Nie będzie idealnego połączenia między nimi. Ostatecznie zdecydujemy się kupić kolejną puszkę, aby wykończyć tę jedną ścianę w całości. Dobrym pomysłem jest odlanie sobie np. 100 mililitrów i trzymanie tylko takiego pojemnika. Całą resztę można zutylizować.

3. Rzeczy, które wypełniają naszą "śmieciową" szufladę
Każdy z nas posiada chyba taką szufladę. Szufladę, gdzie lądują w ostateczności każde zbędne rzeczy. Śrubki, które zostały, gdy coś skręcaliśmy. Taśmy izolacyjne. Parę kołków, gwoździ, trochę drucików, bo "a nuż się przyda." Między nimi kombinerki, śrubokręt, może młotek. Z biegiem czasu szufladę coraz trudniej jest zamknąć. Nie ma co ukrywać, że powinniśmy robić od czasu do czasu porządek w takim miejscu. 

Jak wyskoczyć z pudełka, czyli co nam daje prawdziwe szczęście

Jest taka scena w filmie Hurt Locker (W pułapce wojny), kiedy główny bohater, saper podejmujący w czasie wojny w Iraku decyzje, od których codziennie zależy jego życie, po powrocie do domu staje przed uginającymi się od towarów sklepowymi półkami, nie mogąc wybrać płatków śniadaniowych.



źródło
Jest bezradny wobec narzucającego się bezsensu trwonienia życia na tego rodzaju „wybory”. W ostatniej scenie wraca do Iraku. Czy to tylko kwestia adrenaliny czy też pragnienia, aby nasze wybory nie były atrapą, lecz miały swój gatunkowy ciężar? Żeby od naszych decyzji rzeczywiście zależało nasze życie?

W obecnej kulturze, wbrew pozorom indywidualnej wolności, tak naprawdę możemy obserwować zamazywanie wszelkiego indywidualizmu. Mamy wybór „profilu użytkownika”, ale opcje możliwych „dróg wolności” są wytyczone i odgórnie narzucone, dając nam złudzenie „wyboru”. Tak naprawdę pozostajemy we wnętrzu pudełka. W reklamie wybór określonego produktu (którym jest także „styl życia”) ma stanowić wyraz naszej indywidualności. Co z tego, że zwielokrotniony w setkach tysięcy egzemplarzy. Wrzucamy do koszyka w gruncie rzeczy te same produkty (równie dobrze „zachowania”), zmienia się tylko nazwa i kolor opakowania, dając złudzenie obfitości i decydowania.

Jesteśmy rozleniwieni, słabi, skoncentrowani na dogadzaniu swoim zachciankom. Jak mówił Henry Thoreau: Doprawdy, jedynym lekarstwem zarówno dla narodu, jak i poszczególnych ludzi jest twarda gospodarka, surowa, przewyższająca spartańską prostota życia oraz wzniosły cel. Może tego lekarstwa nam dzisiaj brakuje?
Według Epikteta prawdziwe szczęście trwa wiecznie i nie może być zniszczone. Wszystko, co nie posiada tych dwu własności, nie jest prawdziwym szczęściem. Żadna z rzeczy nie posiada takich cech: psują się, można je ukraść, są żałośnie ograniczone i zawodne. Pomysł, aby to one stały się wyznacznikiem szczęścia i spełnienia w życiu, to absurd. Wolność (to znowu Epiktet) można osiągnąć wtedy, gdy w naszym życiu zapanują wartości duchowe i gdy zapanujemy nad swoimi pragnieniami. Tymczasem pozwalamy, aby rzeczy konsumowały energię naszego życia. Czy jesteśmy skazani na substytut szczęścia polegający na kupowaniu, przejadaniu i wydalaniu coraz to nowych produktów, które karmią się nami: naszym czasem, pieniędzmi, przepracowaniem, rozczarowaniem, naszym zadłużeniem, lękiem o dostatnią przyszłość?

Przychodząc na ten świat z pewnością naszym pragnieniem nie było posiadanie nowego modelu wózka lub łóżeczka z baldachimem. Co miało największą wartość? Poczucie bezpieczeństwa, bliskości, zaspokojona potrzeba bycia kochanym. A dzisiaj? Czy nie jest tak jak pisał ks. Jan Twardowski, że kochamy wciąż za mało i stale za późno?

Wiele można zrobić nie wydając zbyt dużo pieniędzy. Możemy nadać życiu właściwy kierunek, wybierając logikę serca (a nie portfela) z jego paradoksalnymi prawami jak choćby więcej radości jest w dawaniu aniżeli w braniu. Życie w skromnych dekoracjach, ale hojne w dawaniu siebie. Bez przesadnej koncentracji na sobie i mydlenia oczu materialistyczną pianą. Wyrwane z bylejakości. Z mądrością, prostotą i większym wewnętrznym ładem. Po to, żeby nasze wybory nie były atrapą, lecz miały swój gatunkowy ciężar.






Ile potrzeba nam na życie

"Mały biały domek, co noc mi się śni..."
Po narzekaniu na brak czasu na drugim miejscu narzekamy na brak pieniędzy. A może na odwrót? Znamy paradoks czasu. W odbiorze tej obiektywnej rzeczywistości (24 godziny na dobę) jesteśmy często skrajnie subiektywni. W gruncie rzeczy stwierdzenie „ciągle nie mam czasu” jest zwodzeniem samego siebie lub dobrą wymówką. Zwykle mamy czas na to, na co chcemy go znaleźć. Reszta to kwestia dobrej organizacji, w tym także umiejętność mówienia „nie” różnym aktywnościom.

A w odniesieniu do pieniędzy? Pieniądze (w tym także angielskie money) to rzeczownik niepoliczalny. Może dlatego ciągle nam ich brakuje (: Mniej lub bardziej wszyscy borykamy się z BRAKIEM pieniędzy, choć jakże często chodzi nie tyle o brak rzeczywisty, lecz nasze WYOBRAŻENIE braku. To wyobrażenie kształtuje się w zderzeniu z powszechną konsumpcją. Nigdy nie będziemy mieli wystarczająco dużo pieniędzy, aby mieć wszystko to, co w reklamie przedstawia nam się jako pociągające, wartościowe, dobre dla nas i naszej rodziny.

Droga do prostego życia bardzo długo była dla nas procesem „wyleczenia” się z wszystkich zakodowanych pragnień o materialnym dobrobycie, który został nam przekonująco obiecany (wszak to tylko kwestia czasu, dobrej pracy i zdolności kredytowej), a wymagał tylko jednej rzeczy – więcej pieniędzy. Bardzo długo punktem docelowym był dla nas dom z ogrodem, w którym będą mogły bawić się nasze dzieci. Świadomość, że „nie mamy na to pieniędzy” nie pozwalała dostrzegać i cieszyć się z tego, co posiadaliśmy – zarówno od strony materialnej, jak i duchowej. Obecnie doceniamy życie w bloku i wiemy, że jesteśmy w najlepszym z możliwych miejscu. Najlepszym ze względu na RZECZYWISTĄ sytuację materialną i nasze AKTUALNE potrzeby. Nie tracimy czasu nawet na myślenie o czymś innym.

Na ile rzeczywiście nie mamy pieniędzy, a na ile tylko wydaje się nam, że ich nie mamy? Możemy przejść przez życie jako osoby sfrustrowane, że "nie mają pieniędzy”, chociaż –niespodzianka- nigdy nie doświadczą prawdziwego niedostatku. Paradoksem jest, że im więcej pieniędzy zarabiamy, tym bardziej martwimy się, że mamy ich za mało. Najczęściej jesteśmy także przekonani, że właśnie tyle, a nawet więcej, potrzeba nam na życie. W mojej pierwszej pracy miałem znajomego, który zajmował dość wysokie stanowisko w firmie. Ciągle narzekał, że za mało zarabia i wyraźnie go to frustrowało. Chwileczkę, pomyślałem, czy na ostatnie urodziny nie kupił synkowi quada? Ile potrzeba nam na życie? A ile WYDAJE nam się, że potrzeba? Czy to tyle samo? Kąt, pod jakim obie te wartości z czasem rozchodzą się, pokazałby jak szybko dajemy się zmanipulować dominującej kulturze i własnej zachłanności.

Tak naprawdę, podobnie jak z czasem, nasze subiektywne wyobrażenia mają tu decydujące znaczenie. Z frustracji rodzi się określone postępowanie. Albo więcej pracujemy, albo –co bardziej popularne- więcej pracujemy… żeby spłacić kredyty, które wzięliśmy, aby –choćby przez chwilę- nadgonić rzeczywistością do naszych wyobrażeń o poziomie życia, który leży, jak obiecuje większość bankowych witryn, w zasięgu naszych możliwości. Marzysz o BMW? Nic trudnego. W wolnym tłumaczeniu: „Będziesz Miał Wydatki”! Założenia i nasze oczekiwania od życia, a nie twarda rzeczywistość, mają decydujący wpływ na to, co włożymy do koszyka z zakupami.

Aby zapanować nad brakiem czasu nie wystarczy kupić dokładniejszy zegarek. Problem czasu nie tkwi w zegarku, ale w nas samych. Podobnie z brakiem pieniędzy. Tak wiele naszych wyborów jest w gruncie rzeczy głęboko nieświadomych. Warto zatem zastanowić się, ile tak naprawdę potrzebujemy pieniędzy na swoje utrzymanie. Czy u podstawy stwierdzenia "nie mam pieniędzy" nie tkwi przypadkiem wyobrażenie ukształtowane przez naszych znajomych, sąsiadów, media, konsumpcyjną kulturę? Jak to możliwe, że niektórzy zarabiając mniej od nas, mają środki na swoje utrzymanie? Co by się stało, gdyby nagle nasze zarobki zostały zredukowane np. o 20%? Może świadome przyjrzenie się naszej frustracji i pragnieniom pozwoli nabrać w płuca świeżego powietrza i zobaczyć, że tu, gdzie jesteśmy, nie jest wcale tak źle, jak daliśmy się przekonać.


Lepiej mieć więcej

Brak telewizora i sporadyczność w oglądaniu telewizji powoduje, że niektóre rzeczy docierają do nas wolniej, ale i tak jesteśmy bombardowani reklamami. Czekając kiedyś na światłach na budynku zobaczyłem baner jednego z operatorów telekomunikacyjnych, który miał takie hasło "Lepiej mieć więcej".

Nie było napisane czego  - czy smsów, minut, telefonów etc. Niby oczywiste, ale z drugiej strony czy my musimy mieć więcej? - szczególnie jeśli to nie są pierwszej potrzeby przedmioty.
Wmawia nam się, że to więcej to lepiej, fajniej, nowocześniej. Co w zamian? Co będzie jak będę miał już to więcej? Co potem dostanę?

Błędne koło. Lepiej być sobą.

p.s. filozoficzne przemyślenia przed snem ;-)

Obowiązki domowe

W każdej rodzinie, zwłaszcza wielodzietnej, wcześniej czy później pojawia się temat uporania się z furą domowych obowiązków. Uporania się, czyli rozsądnego podziału tychże pomiędzy rodziców a dzieci, w sposób adekwatny do wieku (tych ostatnich) i sił (zwłaszcza tych pierwszych, zwykle przeciążonych). Znam taką historię, w której poproszono nastolatka w wieku szkolnym o zaparzenie herbaty. Po długiej chwili dziecię to wróciło z pytaniem jak się gotuje wodę. Nasza dwunastoletnia Tereska nie tak dawno została na popołudnie w domu sama, bez obiadu. Gdy wróciliśmy okazało się, że poszła do sklepu, kupiła pierś z kurczaka, usmażyła sobie kotlety i ugotowała ziemniaki. Umie wyprasować tacie koszule do pracy, umyć mamie podłogę w kuchni, upiec ciasto czy uszyć portfelik. Starsi Czytelnicy pamiętają zapewne kultowe książki Braun Anne i Nell Edith Trzeba umieć sobie radzić i Nastolatki gotują Sabiny Witkowskiej. Mam wrażenie, że dzisiejsze dzieci przyzwyczajone są do podawania wszystkiego „na tacy”, w każdym razie zbyt dużo czasu spędzają przy swoich tabletach i komórkach zamiast uczyć się realnych, życiowych umiejętności. Ostatnio wykorzystaliśmy "czas rodzinny", o którym pisałem w poście Najpierw rzeczy najważniejsze, na ponowne przeanalizowanie naszych obowiązków rodzinnych i myślę, że sposób, w jaki to zrobiliśmy, może zaciekawić tych, którym zadanie to wydaje się ponad siły. 

Czy rzeczywiście nie ma alternatywy dla konsumpcji

Czy zastosowanie zasad życia w dobrowolnej prostocie na skalę masową doprowadziłoby do upadku obecny model gospodarki? To zarzut, który co jakiś czas pojawia się po stronie krytyków prostoty i minimalizmu. Zerwanie z obowiązującym dogmatem, że więcej oznacza lepiej i samoograniczenie w zakresie konsumpcji dóbr i usług ma doprowadzić (a wg niektórych już doprowadziło!) do spadku przychodów, mniejszego PKB i kryzysu określonych gałęzi gospodarki, a może i gospodarki w ogóle. Oszczędne życie po stronie jednych prowadzić będzie do plajty i bezrobocia innych. W imię patriotyzmu, a może i miłości bliźniego, należy zatem kupować na potęgę, nie ważne co i właściwie za czyje pieniądze. Robiąc kanapkę w domu podkopujesz sens prowadzenia małej gastronomii. Dla tej ostatniej lepiej, byś jadł na mieście. Spędzając czas z rodziną w niedzielę i omijając szerokim łukiem centra handlowe spowodujesz masowe zwolnienia zatrudnionych w nich pracowników, którzy nie będą w stanie się utrzymać. W gruncie rzeczy pilnując pieniędzy w portfelu wychodzisz na egoistę i sknerę, który nie pozwala innym na tobie zarobić.
Chciałbym w kilku punktach nie zgodzić się z takim podejściem.

Dlaczego nie potrzeba tak wielu rzeczy jak się Tobie wydaje

Zebrałem pięć powodów, dla których postanowiłem zmniejszyć swój stan posiadania.
Oto i one: 

1. Rzeczy, które posiadasz sprawiają, że ciągle zajmujesz się... swoimi rzeczami.
Im więcej rzeczy posiadasz, tym więcej czasu na nie marnujesz.
Co robisz zazwyczaj w swoim domu?
Niech zgadnę. Bierzesz swojego laptopa i przeglądasz np.: Facebooka. Włączasz TV i skaczesz po kanałach. Typowe.
A co rzeczami, które spokojnie leżą na półkach i nic nie robią? Jakaś stara ślubna porcelana, jakieś kryształy, nieczytane książki? Chyba bierzesz się czasami za porządki? I tak niepotrzebnie poświęcasz czas na sprzątanie, pucowanie i dopieszczanie rzeczy, których w ogóle mógłbyś nie posiadać.
Czy nie lepiej poświęcić ten czas na spacery ze swoimi rodzinami, na wycieczki, na przeżywanie przygód?

2. Rzeczy, które kupujesz sprawiają, że tworzysz mur, który zasłania Tobie to, co dla Ciebie ważne.
Każda nowa rzecz, którą nabywamy sprawia, że przesłania ona nam to, co powinno być ważne. Jak zostało wspomniane w punkcie powyżej, każdą rzeczą trzeba się w mniejszym lub większym stopniu zaopiekować.
Sami obarczamy się pewnym ciężarem, który może nas w końcu zacząć przytłaczać. Przez przytłoczenie zatracamy wizję tego, jak powinno wyglądać nasze życie.
Wybieramy konsumpcjonizm, bo jest modny. Modne jest chwalenie się nowymi nabytkami, ale czy jest to wszystko tego warte? Czy nie jest lepsze posiadanie mniej, a przeżywanie więcej?

3. Potrafią zaślepić Ciebie.
Przyjaciele, którzy mają więcej mogą sprawić, że przestaniesz zauważać tych, którzy mają mniej, a mogą być dla Ciebie ważniejsi.
Z natury człowiek wzoruje się na ludziach, którzy w pewnym sensie są dla nas idolami. Ale dlaczego wybieramy za idoli bogatych i sławnych? Czy może dlatego, że pasjonuje nas ich stan posiadania?
Zapewne.
Dlatego, przenosząc to na nasze życie, potrafimy interesować się ludźmi tylko dlatego, że posiadają więcej od nas. Bo mają nowszy telefon niż my posiadamy. Bo jeżdżą nowszym samochodem. Będziemy się interesowali tylko stanem posiadania, który będzie przesłaniał nam to, czego tak naprawdę powinniśmy szukać w ludziach - szczerość, miłość, oddanie, poczucie humoru.

4. Sprawiają, że tworzysz fałszywy obraz siebie.
Nabywamy niektóre rzeczy tylko dlatego, że chcemy być w jakiś sposób postrzegani. Kupimy sobie droższy samochód, bo chcemy być postrzegani za bogatszych. Kupujemy określone ubrania pasujące do naszej ścieżki kariery. Pod presją otoczenia robimy rzeczy, na które nasze prawdziwe ja pewnie by się nie zdecydowało. Zamiast tworzyć własną historię, kreujemy historię jaką chcą usłyszeć inni.

5. Rzeczy, które chcesz posiadać rozpraszają Ciebie w robieniu rzeczy, które powinny być dla Ciebie najważniejsze.
Ile to razy człowiek przegląda gazety, portale internetowe, porównywarki cen tylko dlatego, że chce coś nabyć. Ile czasu jest przez to marnowane? Zapewne zdecydowanie za dużo. Tracimy czas, bo nabraliśmy chęci kupna czegoś. Czegoś, co niekoniecznie jest nam potrzebne. Tak jak w punkcie powyżej czas ten można po prostu poświęcić na przeżywanie.

Haiku - jak opisać życie w 17 sylabach

Haiku to kwintesencja minimalizmu. Wiersz, który składa się z 17 sylab podzielonych na 3 wersy (po 5, 7 i 5 sylab). Operujący paradoksem, subtelny i refleksyjny. Prostota, brak ozdobników, przestrzeń niedopowiedzeń pozostawiona czytelnikowi. Poczucie wolności, lekkości i smaku. Urzekła mnie ta formalna dyscyplina i zwięzłość w wyrażeniu myśli w dobie pisania wszystkiego o wszystkim zgodnie z powiedzeniem, że papier jest cierpliwy.

Staliśmy się niesłychanie pragmatyczni, praktyczni i... niekonsekwentni. Czytamy opasłe instrukcje obsługi urządzeń AGD, gazetki reklamowe upchnięte w skrzynce pocztowej tudzież wciśnięte nam do ręki ulotki. Na półkach uginają się kolorowe czasopisma i gazety, choć -cytując Thoreau- co się tyczy gazety, to jestem przekonany, że również w nich nigdy nie wyczytałem żadnych godnych zapamiętania nowin. Przeglądamy setki zdań w internecie, o których zapominamy, przeładowani informacjami, po kilku kliknięciach.

Jesteśmy przemęczeni ilością słów, może stąd taka popularność Twittera, w którym tekst nie może przekroczyć 140 znaków. Jest to jakiś pomysł na zatamowanie słowotoku, choć i ta forma przekazu bywa nadużywana.

Nie wiem czy pamiętacie, ale SMS oznaczał skrót na usługę "krótkiej" informacji i wynosił początkowo 160 znaków. Czy to rodzaj współczesnego haiku? Niestety, chodzi głównie o pośpiech i obawiam się, że niewiele w nich refleksji. Zresztą osoba pisząca zawzięcie SMS-a wygląda na całkowicie zamkniętą na odbiór rzeczywistości. 

Facebook. Zastanawiające, że na stronie użytkownika pojawia się jako pierwsze pytanie "o czym teraz myślisz?" To dobre wyjście do głębszej refleksji, nieprawdaż? Ale najbardziej rozpowszechnioną formą fejsbukowej wypowiedzi jest podniesiony/opuszczony kciuk. 

Może zatem reklamy? Te rzeczywiście w ilości słów zbliżają się do haiku. Niestety chodzi jedynie o to, żeby perswazyjny przekaz wdarł się w świadomość i zamącił w zmysłach. To z pewnością jedne z najbardziej przemyślanych tekstów. Zwykle pracuje nad nimi sztab ludzi. Ostatnio wszędzie widzę znanego aktora, który przekonuje, że "warto zmienić bank nie tylko dla pieniędzy". Dwanaście sylab. Dobry wynik. Mniej niż w klasycznym haiku...

Zachęcam do zabawy formą haiku. Nie chodzi może o określoną liczbę sylab i wersów, ale o pewien rodzaj spostrzegawczości, uchwycenia zdarzenia/ myśli/ chwili w jak najmniejszej ilości słów, niczym migawka aparatu. Może w formie SMS-a, a może lepiej na kawałku kartki lub serwetki. To dobry odpoczynek od informacyjnego chaosu.


nie chodzi o to by biec
ale o to by nie biec
przydrożny kamień 
śmieje się z nas


Można także poczytać gotowe haiku, wejść w jego klimat, choćby na stronie Haiku po polsku. Znajdziecie tam prawdziwe perełki. 
Jest jeszcze towarzyski wymiar haiku, o którym nie wspomniałem, polegający na "dopisywaniu". Na czym rzecz polega... niech to będzie Wasza praca domowa (:
A jeśli przyjdzie komuś ochota zaprezentować swoje "haiku" na temat prostoty i minimalizmu, lub jakikolwiek inny, gorąco zapraszam!

Najpierw rzeczy najważniejsze

SNS z najstarszą Córką na Sokolicy
To kolejny (i ostatni) wpis poświęcony „7 nawykom szczęśliwej rodziny” Stephena R. Coveya. Pozostałe nawyki są równie ważne, ale myślę, że warto po prostu sięgnąć do książki (:
Goethe powiedział, że spraw, które najbardziej się liczą, nie wolno pozostawiać na łasce spraw mniej ważnych. Nie uda nam się stworzyć szczęśliwej rodziny, jeżeli nie jest ona dla nas priorytetem. Choć większość uważa, że rodzina jest najważniejsza, w rzeczywistości często ustępuje ona pracy.

Praca zawodowa v. rodzina
Covey podkreśla, że praca zawodowa jest sprawą przejściową, natomiast nasza rola w rodzinie nigdy się nie kończy. Podporządkowanie życia tymczasowej roli oznacza, że daliśmy się skusić pozornemu blaskowi kultury, która gloryfikuje aktywność zawodową. Jest wiele rodzajów kłamstw, jakie wmawiają sobie rodzice, aby wybierać pracę zawodową kosztem rodziny. Pierwsze miejsce zajmuje potrzeba dodatkowych pieniędzy. Oczywiście nie mówię o tych polskich rodzinach, w których oboje rodzice muszą pracować, aby związać koniec z końcem. W naszym przypadku Żona świadomie wybrała prowadzenie domu i wychowanie dzieci. Dokonując wiele lat temu wyboru na rzecz rodziny mieliśmy świadomość, że stoimy przed twardym wyborem: albo więcej czasu dla rodziny albo więcej pieniędzy. Pogodzenie obu rzeczy jest z reguły niemożliwe. Nie chcę serwować gotowych rozwiązań, ale warto dokonać zwrotu w sposobie myślenia: to nie konieczność pracy nie podlega dyskusji - to rodzina nie powinna być przedmiotem negocjacji. Myślę, że wiele prawdy jest w stwierdzeniu, że dla wielu osób dom i miejsce pracy zamieniły się rolami. W domu żyje się w gorączkowym pośpiechu, natomiast w pracy nawiązuje się stosunki towarzyskie, a podczas przerwy można odpocząć. „W tym nowym modelu życia rodzinno-zawodowego zmęczony rodzic ucieka ze świata nierozwiązanych sprzeczek i brudnego prania do solidnego porządku, harmonii i zorganizowanej wesołości miejsca pracy”.

Postawa typu TGiF

źródło
Przeczytałem ostatnio o coraz popularniejszej postawie TGiF (skrót Thank God It’s Friday, w tłumaczeniu: Dzięki Bogu już piątek) w odniesieniu do pracowników.

Samo hasło nie jest nowe, ale postawa, którą reprezentują ludzie, staje się coraz bardziej popularna, aby pokazać swój stosunek do pracy i... życia. Czekamy na piątek już od poniedziałku, cała praca podporządkowana jest tylko temu, aby w końcu nastał piątek po południu.
Co za tym się kryje? Nie chce mi się, nie mam motywacji, a może tylko tak mówię, bo wszyscy dookoła myślą o weekendzie jako czasie imprez.

Skoro nie wymagam od siebie, a tylko czekam na piątek, to czy poza pracą też tak jest? Trudno (tak mi się wydaje) jest oddzielić tak stanowczo postawę w pracy i w "domu".
Czy nasze życie to tylko dziękowanie za piątek? A gdzie pasja, wewnętrzna motywacja, podążanie do celu, droga którą obraliśmy?

Ps. Zbieżność wpisu z dniem tygodnia przypadkowa :-)

Postanawiam nie postanawiać

Nie będę czegoś robił lub -przeciwnie- zrobię coś nowego. Przestanę pić kawę, wyplenię lenistwo, objadanie się słodyczami, przestanę warczeć na dzieci, tracić czas, spieszyć się. Zacznę biegać, zdrowo się odżywiać, więcej czytać, nie będę zawalać terminów, poprawię pamięć, będę chodzić na siłownię, osiągnę jakieś sprawności (np. szybkiego czytania), nauczę się nowego języka, przeczytam Ulissesa. Każdy może stworzyć własną listę "dobrych postanowień" (wersja nr 1256).

Najpierw zapytajmy, skąd bierze się w nas tyle niezadowolenia z nas samych? Kiedy z przyjaciela samego siebie stałeś się własnym surowym cenzorem albo belfrem wpisującym uwagę do dzienniczka (Jasiu znowu wypił poranną kawę)? Jak to się stało, że w miejsce radości życia wkradły się perfekcjonizm, pedantyczność, ambicje zawodowe lub inne? Dla równowagi warto zrobić proste ćwiczenie: co we mnie mi się podoba, czego nie chcę zmienić, jakie są moje mocne strony? Spróbujcie, nie będzie łatwo.

Po drugie kto nadaje kierunek naszym pragnieniom zmieniania siebie? Czy nie jest to jakieś „obce ciało” wszczepione przez kulturę, komercję, wychowawców? Zgrabna sylwetka, nieprzeciętne IQ, stylizowana spontaniczność i zbiorowy indywidualizm, towarzyskie obycie, sukces zawodowy, bycie przywódcą stada, skuteczność, przebojowość i witalizm. W tym świecie nie ma miejsca na przeciętnych i niedoskonałych, a my tak bardzo chcemy zająć w nim pierwsze miejsca. Czasem źródła (pragnień i niezadowolenia) sięgają głęboko w przeszłość, dzieciństwo, a czasem znajdują się blisko – może to ostatni artykuł z gazety, zdjęcie z magazynu, rozmowa, reklama na ulicy, obejrzany film. Czy potrafimy żyć tak, by ciągle nie wymyślać, jak chcemy żyć? Dojść do tej prostoty, żeby zwyczajnie żyć swoim życiem, a nie życiem podyktowanym z podręcznika, magazynu, TV, reklamy? Inaczej skazujemy się na wieczne niezadowolenie ze swojej „przeciętności”, która może być -i jest- piękna.

Pamiętajmy o ogrodach....

Jeden z powodów mniejszej aktywności na blogu podczas wakacji oraz we wrześniu (oprócz rozruchu szkolno-przedszkolnego) to nasze przebywanie, mieszkanie i spędzanie czasu na działce. Mamy taką możliwość i była też ona jednym z argumentów, kiedy decydowaliśmy się na przeprowadzkę.

Sprecyzuję słowo "działka" (rozumiane przez nas) - miejsce poza miastem, z ogrodem, ogródkiem warzywnym, placem zabaw, miejscem na namiot, domkiem.

Zalet można by wymieniać od groma, ale te, które są mi najbliższe, to:
1. Możliwość pracy fizycznej - dla mnie zobaczyć namacalny efekt pracy po całym dniu np. przekopanego ogródka bądź posadzonych truskawek za nic nie równa się pracy przy biurku i przygotowaniu raportu :-). To zmęczenie fizyczne jest odpoczynkiem psychicznym i pozwala na spojrzenie z dystansem na codzienność. Etos pracy.
2. Własne owoce, warzywa, zioła - efekt pracy z pkt.1. Bardzo dużo radości, kiedy można jeść prosto z krzaka owoce, które samemu się sadziło, doglądało.
3. Czas wolny - nieograniczone możliwości dla całej rodziny spędzenia go na świeżym powietrzu.

Dołączam zdjęcia (nie patrzymy na jakość w tym wypadku). Jest to żurawina i borówka - krzaki sadzone 2,5 roku temu. Owocują rodząc smaczne owoce.












Finanse - razem czy osobno?

Nawiązując do ostatnich postów o tematyce finansowej (Finansowa nirwana) i małżeńskiej (Lista ulubionych zajęć we dwoje) chciałbym poruszyć pobliski temat, który -pozostawiony sam sobie- z czasem może przypominać Titanica zbliżającego się do góry lodowej. Chodzi mianowicie o pieniądze. Czy traktujemy je jako wspólne terytorium, czy też przebiega przez nie ogrodzenie z tabliczką "teren prywatny"?

Z domu rodzinnego pamiętam jak rodzice razem omawiali, gdzieś w okolicach wypłaty, jak związać koniec z końcem w nadchodzącym miesiącu. W tamtych czasach odbywało się to prosto: bez kont, przelewów, pieniądze leżały na kuchennym stole i trzeba było je rozsądnie, fizycznie podzielić.

Obecnie, chyba częściej w przypadku młodych małżeństw, spotyka się niekiedy model "finansowej niezależności" małżonków. Być może jest on podyktowany przekonaniem, że łączenie sfery uczuć z kwestią tak przyziemną jak pieniędze będzie niepotrzebnie przyczyną konfliktów. A może tym, aby obronić swoją wolność, której zabezpieczeniem ma być właśnie strona finansowa - osobne konto i czytelny podział finansowych obciążeń. W jednym z poradników dla kobiet spotkałem się z poglądem, że wręcz obowiązkiem kobiety jest posiadanie swojego konta, na które odkłada pieniądze po to, aby nie czuć się ekonomicznie przywiązana do mężczyzny, z którym pozostaje w związku. Z kolei -w przypadku mężczyzn- znam sytuacje, w których zatajają przed żonami wysokość swoich zarobków, aby mieć pieniądze na realizowanie swoich zachcianek lub pasji.
Możliwe są zatem różne warianty prowadzenia finansów domowych, będące pochodną "postępowego" lub bardziej tradycyjnego podejścia do związku dwojga ludzi. A może braku podejścia w ogóle.

Pół żartem, pół serio. Vol. 3

Dla odmiany -zamiast słów- kolejna garść żartów rysunkowych odnalezionych w internecie...


"Chodzik dziecięcy z XXI wieku"