25 rzeczy, których możesz się pozbyć już dzisiaj

źródło
Trafiłem na stosunkowo stary wpis (z sierpnia 2011 roku) na stronie Wise Bread pt. 25 rzeczy do wyrzucenia już dzisiaj. Interesujący wpis, bo chociaż trochę "wiekowy", to jednak nadal prawdziwy. Postanowiłem przetłumaczyć go na polski. Jeżeli ktoś ma ochotę, może przeczytać go w oryginale.

Autor, Paul Michael, rozpoczyna wpis od cytatu z filmu "Podziemny krąg":
"Rzeczy, które posiadasz, w końcu zaczynają posiadać ciebie"
Dlaczego więc godzimy się na to, aby "posiadały" nas niektóre przedmioty? Nie wyrzucamy ich, ponieważ jesteśmy emocjonalnie do nich przywiązani. Nie ma prostej metody na pozbywanie się przedmiotów, ale uczucie uwolnienia, towarzyszące pozbyciu się niektórych z nich, może być niesamowite.

Jakich zatem rzeczy powinniśmy się -według autora- pozbyć z naszego życia? Będą to:

1. Ubrania i buty, których nie nosiliśmy w przeciągu ostatnich 18 miesięcy
Zasada jest prosta. Jeżeli czegoś nie nosiło się przez dłużej niż 18 miesięcy, czyli -jakby nie patrzeć- przez minimum jeden cały sezon, powinno to wylądować w koszu. Jeżeli nie chcesz marnować danej rzeczy, bo na przykład nie jest w ogóle zużyta, spróbuj ją sprzedać lub oddać na cele charytatywne.

2. Stare farby
Większość z nas posiada jakiś zapas starych farb. Chociaż nie wiadomo jak byśmy się starali, zawsze kupimy o "parę" mililitrów za dużo. Cały problem polega na tym, że niezużytą farbę przeznaczamy "na poprawki", których nie robimy za często. Nawet gdy zdecydujemy się po jakimś czasie coś zamalować, to ściana wcześniej wymalowana zdążyła już wyblaknąć, zbrudzić się lub odbarwić. Nie będzie idealnego połączenia między nimi. Ostatecznie zdecydujemy się kupić kolejną puszkę, aby wykończyć tę jedną ścianę w całości. Dobrym pomysłem jest odlanie sobie np. 100 mililitrów i trzymanie tylko takiego pojemnika. Całą resztę można zutylizować.

3. Rzeczy, które wypełniają naszą "śmieciową" szufladę
Każdy z nas posiada chyba taką szufladę. Szufladę, gdzie lądują w ostateczności każde zbędne rzeczy. Śrubki, które zostały, gdy coś skręcaliśmy. Taśmy izolacyjne. Parę kołków, gwoździ, trochę drucików, bo "a nuż się przyda." Między nimi kombinerki, śrubokręt, może młotek. Z biegiem czasu szufladę coraz trudniej jest zamknąć. Nie ma co ukrywać, że powinniśmy robić od czasu do czasu porządek w takim miejscu. 

Jak wyskoczyć z pudełka, czyli co nam daje prawdziwe szczęście

Jest taka scena w filmie Hurt Locker (W pułapce wojny), kiedy główny bohater, saper podejmujący w czasie wojny w Iraku decyzje, od których codziennie zależy jego życie, po powrocie do domu staje przed uginającymi się od towarów sklepowymi półkami, nie mogąc wybrać płatków śniadaniowych.



źródło
Jest bezradny wobec narzucającego się bezsensu trwonienia życia na tego rodzaju „wybory”. W ostatniej scenie wraca do Iraku. Czy to tylko kwestia adrenaliny czy też pragnienia, aby nasze wybory nie były atrapą, lecz miały swój gatunkowy ciężar? Żeby od naszych decyzji rzeczywiście zależało nasze życie?

W obecnej kulturze, wbrew pozorom indywidualnej wolności, tak naprawdę możemy obserwować zamazywanie wszelkiego indywidualizmu. Mamy wybór „profilu użytkownika”, ale opcje możliwych „dróg wolności” są wytyczone i odgórnie narzucone, dając nam złudzenie „wyboru”. Tak naprawdę pozostajemy we wnętrzu pudełka. W reklamie wybór określonego produktu (którym jest także „styl życia”) ma stanowić wyraz naszej indywidualności. Co z tego, że zwielokrotniony w setkach tysięcy egzemplarzy. Wrzucamy do koszyka w gruncie rzeczy te same produkty (równie dobrze „zachowania”), zmienia się tylko nazwa i kolor opakowania, dając złudzenie obfitości i decydowania.

Jesteśmy rozleniwieni, słabi, skoncentrowani na dogadzaniu swoim zachciankom. Jak mówił Henry Thoreau: Doprawdy, jedynym lekarstwem zarówno dla narodu, jak i poszczególnych ludzi jest twarda gospodarka, surowa, przewyższająca spartańską prostota życia oraz wzniosły cel. Może tego lekarstwa nam dzisiaj brakuje?
Według Epikteta prawdziwe szczęście trwa wiecznie i nie może być zniszczone. Wszystko, co nie posiada tych dwu własności, nie jest prawdziwym szczęściem. Żadna z rzeczy nie posiada takich cech: psują się, można je ukraść, są żałośnie ograniczone i zawodne. Pomysł, aby to one stały się wyznacznikiem szczęścia i spełnienia w życiu, to absurd. Wolność (to znowu Epiktet) można osiągnąć wtedy, gdy w naszym życiu zapanują wartości duchowe i gdy zapanujemy nad swoimi pragnieniami. Tymczasem pozwalamy, aby rzeczy konsumowały energię naszego życia. Czy jesteśmy skazani na substytut szczęścia polegający na kupowaniu, przejadaniu i wydalaniu coraz to nowych produktów, które karmią się nami: naszym czasem, pieniędzmi, przepracowaniem, rozczarowaniem, naszym zadłużeniem, lękiem o dostatnią przyszłość?

Przychodząc na ten świat z pewnością naszym pragnieniem nie było posiadanie nowego modelu wózka lub łóżeczka z baldachimem. Co miało największą wartość? Poczucie bezpieczeństwa, bliskości, zaspokojona potrzeba bycia kochanym. A dzisiaj? Czy nie jest tak jak pisał ks. Jan Twardowski, że kochamy wciąż za mało i stale za późno?

Wiele można zrobić nie wydając zbyt dużo pieniędzy. Możemy nadać życiu właściwy kierunek, wybierając logikę serca (a nie portfela) z jego paradoksalnymi prawami jak choćby więcej radości jest w dawaniu aniżeli w braniu. Życie w skromnych dekoracjach, ale hojne w dawaniu siebie. Bez przesadnej koncentracji na sobie i mydlenia oczu materialistyczną pianą. Wyrwane z bylejakości. Z mądrością, prostotą i większym wewnętrznym ładem. Po to, żeby nasze wybory nie były atrapą, lecz miały swój gatunkowy ciężar.






Ile potrzeba nam na życie

"Mały biały domek, co noc mi się śni..."
Po narzekaniu na brak czasu na drugim miejscu narzekamy na brak pieniędzy. A może na odwrót? Znamy paradoks czasu. W odbiorze tej obiektywnej rzeczywistości (24 godziny na dobę) jesteśmy często skrajnie subiektywni. W gruncie rzeczy stwierdzenie „ciągle nie mam czasu” jest zwodzeniem samego siebie lub dobrą wymówką. Zwykle mamy czas na to, na co chcemy go znaleźć. Reszta to kwestia dobrej organizacji, w tym także umiejętność mówienia „nie” różnym aktywnościom.

A w odniesieniu do pieniędzy? Pieniądze (w tym także angielskie money) to rzeczownik niepoliczalny. Może dlatego ciągle nam ich brakuje (: Mniej lub bardziej wszyscy borykamy się z BRAKIEM pieniędzy, choć jakże często chodzi nie tyle o brak rzeczywisty, lecz nasze WYOBRAŻENIE braku. To wyobrażenie kształtuje się w zderzeniu z powszechną konsumpcją. Nigdy nie będziemy mieli wystarczająco dużo pieniędzy, aby mieć wszystko to, co w reklamie przedstawia nam się jako pociągające, wartościowe, dobre dla nas i naszej rodziny.

Droga do prostego życia bardzo długo była dla nas procesem „wyleczenia” się z wszystkich zakodowanych pragnień o materialnym dobrobycie, który został nam przekonująco obiecany (wszak to tylko kwestia czasu, dobrej pracy i zdolności kredytowej), a wymagał tylko jednej rzeczy – więcej pieniędzy. Bardzo długo punktem docelowym był dla nas dom z ogrodem, w którym będą mogły bawić się nasze dzieci. Świadomość, że „nie mamy na to pieniędzy” nie pozwalała dostrzegać i cieszyć się z tego, co posiadaliśmy – zarówno od strony materialnej, jak i duchowej. Obecnie doceniamy życie w bloku i wiemy, że jesteśmy w najlepszym z możliwych miejscu. Najlepszym ze względu na RZECZYWISTĄ sytuację materialną i nasze AKTUALNE potrzeby. Nie tracimy czasu nawet na myślenie o czymś innym.

Na ile rzeczywiście nie mamy pieniędzy, a na ile tylko wydaje się nam, że ich nie mamy? Możemy przejść przez życie jako osoby sfrustrowane, że "nie mają pieniędzy”, chociaż –niespodzianka- nigdy nie doświadczą prawdziwego niedostatku. Paradoksem jest, że im więcej pieniędzy zarabiamy, tym bardziej martwimy się, że mamy ich za mało. Najczęściej jesteśmy także przekonani, że właśnie tyle, a nawet więcej, potrzeba nam na życie. W mojej pierwszej pracy miałem znajomego, który zajmował dość wysokie stanowisko w firmie. Ciągle narzekał, że za mało zarabia i wyraźnie go to frustrowało. Chwileczkę, pomyślałem, czy na ostatnie urodziny nie kupił synkowi quada? Ile potrzeba nam na życie? A ile WYDAJE nam się, że potrzeba? Czy to tyle samo? Kąt, pod jakim obie te wartości z czasem rozchodzą się, pokazałby jak szybko dajemy się zmanipulować dominującej kulturze i własnej zachłanności.

Tak naprawdę, podobnie jak z czasem, nasze subiektywne wyobrażenia mają tu decydujące znaczenie. Z frustracji rodzi się określone postępowanie. Albo więcej pracujemy, albo –co bardziej popularne- więcej pracujemy… żeby spłacić kredyty, które wzięliśmy, aby –choćby przez chwilę- nadgonić rzeczywistością do naszych wyobrażeń o poziomie życia, który leży, jak obiecuje większość bankowych witryn, w zasięgu naszych możliwości. Marzysz o BMW? Nic trudnego. W wolnym tłumaczeniu: „Będziesz Miał Wydatki”! Założenia i nasze oczekiwania od życia, a nie twarda rzeczywistość, mają decydujący wpływ na to, co włożymy do koszyka z zakupami.

Aby zapanować nad brakiem czasu nie wystarczy kupić dokładniejszy zegarek. Problem czasu nie tkwi w zegarku, ale w nas samych. Podobnie z brakiem pieniędzy. Tak wiele naszych wyborów jest w gruncie rzeczy głęboko nieświadomych. Warto zatem zastanowić się, ile tak naprawdę potrzebujemy pieniędzy na swoje utrzymanie. Czy u podstawy stwierdzenia "nie mam pieniędzy" nie tkwi przypadkiem wyobrażenie ukształtowane przez naszych znajomych, sąsiadów, media, konsumpcyjną kulturę? Jak to możliwe, że niektórzy zarabiając mniej od nas, mają środki na swoje utrzymanie? Co by się stało, gdyby nagle nasze zarobki zostały zredukowane np. o 20%? Może świadome przyjrzenie się naszej frustracji i pragnieniom pozwoli nabrać w płuca świeżego powietrza i zobaczyć, że tu, gdzie jesteśmy, nie jest wcale tak źle, jak daliśmy się przekonać.


Lepiej mieć więcej

Brak telewizora i sporadyczność w oglądaniu telewizji powoduje, że niektóre rzeczy docierają do nas wolniej, ale i tak jesteśmy bombardowani reklamami. Czekając kiedyś na światłach na budynku zobaczyłem baner jednego z operatorów telekomunikacyjnych, który miał takie hasło "Lepiej mieć więcej".

Nie było napisane czego  - czy smsów, minut, telefonów etc. Niby oczywiste, ale z drugiej strony czy my musimy mieć więcej? - szczególnie jeśli to nie są pierwszej potrzeby przedmioty.
Wmawia nam się, że to więcej to lepiej, fajniej, nowocześniej. Co w zamian? Co będzie jak będę miał już to więcej? Co potem dostanę?

Błędne koło. Lepiej być sobą.

p.s. filozoficzne przemyślenia przed snem ;-)

Obowiązki domowe

W każdej rodzinie, zwłaszcza wielodzietnej, wcześniej czy później pojawia się temat uporania się z furą domowych obowiązków. Uporania się, czyli rozsądnego podziału tychże pomiędzy rodziców a dzieci, w sposób adekwatny do wieku (tych ostatnich) i sił (zwłaszcza tych pierwszych, zwykle przeciążonych). Znam taką historię, w której poproszono nastolatka w wieku szkolnym o zaparzenie herbaty. Po długiej chwili dziecię to wróciło z pytaniem jak się gotuje wodę. Nasza dwunastoletnia Tereska nie tak dawno została na popołudnie w domu sama, bez obiadu. Gdy wróciliśmy okazało się, że poszła do sklepu, kupiła pierś z kurczaka, usmażyła sobie kotlety i ugotowała ziemniaki. Umie wyprasować tacie koszule do pracy, umyć mamie podłogę w kuchni, upiec ciasto czy uszyć portfelik. Starsi Czytelnicy pamiętają zapewne kultowe książki Braun Anne i Nell Edith Trzeba umieć sobie radzić i Nastolatki gotują Sabiny Witkowskiej. Mam wrażenie, że dzisiejsze dzieci przyzwyczajone są do podawania wszystkiego „na tacy”, w każdym razie zbyt dużo czasu spędzają przy swoich tabletach i komórkach zamiast uczyć się realnych, życiowych umiejętności. Ostatnio wykorzystaliśmy "czas rodzinny", o którym pisałem w poście Najpierw rzeczy najważniejsze, na ponowne przeanalizowanie naszych obowiązków rodzinnych i myślę, że sposób, w jaki to zrobiliśmy, może zaciekawić tych, którym zadanie to wydaje się ponad siły. 

Czy rzeczywiście nie ma alternatywy dla konsumpcji

Czy zastosowanie zasad życia w dobrowolnej prostocie na skalę masową doprowadziłoby do upadku obecny model gospodarki? To zarzut, który co jakiś czas pojawia się po stronie krytyków prostoty i minimalizmu. Zerwanie z obowiązującym dogmatem, że więcej oznacza lepiej i samoograniczenie w zakresie konsumpcji dóbr i usług ma doprowadzić (a wg niektórych już doprowadziło!) do spadku przychodów, mniejszego PKB i kryzysu określonych gałęzi gospodarki, a może i gospodarki w ogóle. Oszczędne życie po stronie jednych prowadzić będzie do plajty i bezrobocia innych. W imię patriotyzmu, a może i miłości bliźniego, należy zatem kupować na potęgę, nie ważne co i właściwie za czyje pieniądze. Robiąc kanapkę w domu podkopujesz sens prowadzenia małej gastronomii. Dla tej ostatniej lepiej, byś jadł na mieście. Spędzając czas z rodziną w niedzielę i omijając szerokim łukiem centra handlowe spowodujesz masowe zwolnienia zatrudnionych w nich pracowników, którzy nie będą w stanie się utrzymać. W gruncie rzeczy pilnując pieniędzy w portfelu wychodzisz na egoistę i sknerę, który nie pozwala innym na tobie zarobić.
Chciałbym w kilku punktach nie zgodzić się z takim podejściem.

Dlaczego nie potrzeba tak wielu rzeczy jak się Tobie wydaje

Zebrałem pięć powodów, dla których postanowiłem zmniejszyć swój stan posiadania.
Oto i one: 

1. Rzeczy, które posiadasz sprawiają, że ciągle zajmujesz się... swoimi rzeczami.
Im więcej rzeczy posiadasz, tym więcej czasu na nie marnujesz.
Co robisz zazwyczaj w swoim domu?
Niech zgadnę. Bierzesz swojego laptopa i przeglądasz np.: Facebooka. Włączasz TV i skaczesz po kanałach. Typowe.
A co rzeczami, które spokojnie leżą na półkach i nic nie robią? Jakaś stara ślubna porcelana, jakieś kryształy, nieczytane książki? Chyba bierzesz się czasami za porządki? I tak niepotrzebnie poświęcasz czas na sprzątanie, pucowanie i dopieszczanie rzeczy, których w ogóle mógłbyś nie posiadać.
Czy nie lepiej poświęcić ten czas na spacery ze swoimi rodzinami, na wycieczki, na przeżywanie przygód?

2. Rzeczy, które kupujesz sprawiają, że tworzysz mur, który zasłania Tobie to, co dla Ciebie ważne.
Każda nowa rzecz, którą nabywamy sprawia, że przesłania ona nam to, co powinno być ważne. Jak zostało wspomniane w punkcie powyżej, każdą rzeczą trzeba się w mniejszym lub większym stopniu zaopiekować.
Sami obarczamy się pewnym ciężarem, który może nas w końcu zacząć przytłaczać. Przez przytłoczenie zatracamy wizję tego, jak powinno wyglądać nasze życie.
Wybieramy konsumpcjonizm, bo jest modny. Modne jest chwalenie się nowymi nabytkami, ale czy jest to wszystko tego warte? Czy nie jest lepsze posiadanie mniej, a przeżywanie więcej?

3. Potrafią zaślepić Ciebie.
Przyjaciele, którzy mają więcej mogą sprawić, że przestaniesz zauważać tych, którzy mają mniej, a mogą być dla Ciebie ważniejsi.
Z natury człowiek wzoruje się na ludziach, którzy w pewnym sensie są dla nas idolami. Ale dlaczego wybieramy za idoli bogatych i sławnych? Czy może dlatego, że pasjonuje nas ich stan posiadania?
Zapewne.
Dlatego, przenosząc to na nasze życie, potrafimy interesować się ludźmi tylko dlatego, że posiadają więcej od nas. Bo mają nowszy telefon niż my posiadamy. Bo jeżdżą nowszym samochodem. Będziemy się interesowali tylko stanem posiadania, który będzie przesłaniał nam to, czego tak naprawdę powinniśmy szukać w ludziach - szczerość, miłość, oddanie, poczucie humoru.

4. Sprawiają, że tworzysz fałszywy obraz siebie.
Nabywamy niektóre rzeczy tylko dlatego, że chcemy być w jakiś sposób postrzegani. Kupimy sobie droższy samochód, bo chcemy być postrzegani za bogatszych. Kupujemy określone ubrania pasujące do naszej ścieżki kariery. Pod presją otoczenia robimy rzeczy, na które nasze prawdziwe ja pewnie by się nie zdecydowało. Zamiast tworzyć własną historię, kreujemy historię jaką chcą usłyszeć inni.

5. Rzeczy, które chcesz posiadać rozpraszają Ciebie w robieniu rzeczy, które powinny być dla Ciebie najważniejsze.
Ile to razy człowiek przegląda gazety, portale internetowe, porównywarki cen tylko dlatego, że chce coś nabyć. Ile czasu jest przez to marnowane? Zapewne zdecydowanie za dużo. Tracimy czas, bo nabraliśmy chęci kupna czegoś. Czegoś, co niekoniecznie jest nam potrzebne. Tak jak w punkcie powyżej czas ten można po prostu poświęcić na przeżywanie.

Haiku - jak opisać życie w 17 sylabach

Haiku to kwintesencja minimalizmu. Wiersz, który składa się z 17 sylab podzielonych na 3 wersy (po 5, 7 i 5 sylab). Operujący paradoksem, subtelny i refleksyjny. Prostota, brak ozdobników, przestrzeń niedopowiedzeń pozostawiona czytelnikowi. Poczucie wolności, lekkości i smaku. Urzekła mnie ta formalna dyscyplina i zwięzłość w wyrażeniu myśli w dobie pisania wszystkiego o wszystkim zgodnie z powiedzeniem, że papier jest cierpliwy.

Staliśmy się niesłychanie pragmatyczni, praktyczni i... niekonsekwentni. Czytamy opasłe instrukcje obsługi urządzeń AGD, gazetki reklamowe upchnięte w skrzynce pocztowej tudzież wciśnięte nam do ręki ulotki. Na półkach uginają się kolorowe czasopisma i gazety, choć -cytując Thoreau- co się tyczy gazety, to jestem przekonany, że również w nich nigdy nie wyczytałem żadnych godnych zapamiętania nowin. Przeglądamy setki zdań w internecie, o których zapominamy, przeładowani informacjami, po kilku kliknięciach.

Jesteśmy przemęczeni ilością słów, może stąd taka popularność Twittera, w którym tekst nie może przekroczyć 140 znaków. Jest to jakiś pomysł na zatamowanie słowotoku, choć i ta forma przekazu bywa nadużywana.

Nie wiem czy pamiętacie, ale SMS oznaczał skrót na usługę "krótkiej" informacji i wynosił początkowo 160 znaków. Czy to rodzaj współczesnego haiku? Niestety, chodzi głównie o pośpiech i obawiam się, że niewiele w nich refleksji. Zresztą osoba pisząca zawzięcie SMS-a wygląda na całkowicie zamkniętą na odbiór rzeczywistości. 

Facebook. Zastanawiające, że na stronie użytkownika pojawia się jako pierwsze pytanie "o czym teraz myślisz?" To dobre wyjście do głębszej refleksji, nieprawdaż? Ale najbardziej rozpowszechnioną formą fejsbukowej wypowiedzi jest podniesiony/opuszczony kciuk. 

Może zatem reklamy? Te rzeczywiście w ilości słów zbliżają się do haiku. Niestety chodzi jedynie o to, żeby perswazyjny przekaz wdarł się w świadomość i zamącił w zmysłach. To z pewnością jedne z najbardziej przemyślanych tekstów. Zwykle pracuje nad nimi sztab ludzi. Ostatnio wszędzie widzę znanego aktora, który przekonuje, że "warto zmienić bank nie tylko dla pieniędzy". Dwanaście sylab. Dobry wynik. Mniej niż w klasycznym haiku...

Zachęcam do zabawy formą haiku. Nie chodzi może o określoną liczbę sylab i wersów, ale o pewien rodzaj spostrzegawczości, uchwycenia zdarzenia/ myśli/ chwili w jak najmniejszej ilości słów, niczym migawka aparatu. Może w formie SMS-a, a może lepiej na kawałku kartki lub serwetki. To dobry odpoczynek od informacyjnego chaosu.


nie chodzi o to by biec
ale o to by nie biec
przydrożny kamień 
śmieje się z nas


Można także poczytać gotowe haiku, wejść w jego klimat, choćby na stronie Haiku po polsku. Znajdziecie tam prawdziwe perełki. 
Jest jeszcze towarzyski wymiar haiku, o którym nie wspomniałem, polegający na "dopisywaniu". Na czym rzecz polega... niech to będzie Wasza praca domowa (:
A jeśli przyjdzie komuś ochota zaprezentować swoje "haiku" na temat prostoty i minimalizmu, lub jakikolwiek inny, gorąco zapraszam!

Najpierw rzeczy najważniejsze

SNS z najstarszą Córką na Sokolicy
To kolejny (i ostatni) wpis poświęcony „7 nawykom szczęśliwej rodziny” Stephena R. Coveya. Pozostałe nawyki są równie ważne, ale myślę, że warto po prostu sięgnąć do książki (:
Goethe powiedział, że spraw, które najbardziej się liczą, nie wolno pozostawiać na łasce spraw mniej ważnych. Nie uda nam się stworzyć szczęśliwej rodziny, jeżeli nie jest ona dla nas priorytetem. Choć większość uważa, że rodzina jest najważniejsza, w rzeczywistości często ustępuje ona pracy.

Praca zawodowa v. rodzina
Covey podkreśla, że praca zawodowa jest sprawą przejściową, natomiast nasza rola w rodzinie nigdy się nie kończy. Podporządkowanie życia tymczasowej roli oznacza, że daliśmy się skusić pozornemu blaskowi kultury, która gloryfikuje aktywność zawodową. Jest wiele rodzajów kłamstw, jakie wmawiają sobie rodzice, aby wybierać pracę zawodową kosztem rodziny. Pierwsze miejsce zajmuje potrzeba dodatkowych pieniędzy. Oczywiście nie mówię o tych polskich rodzinach, w których oboje rodzice muszą pracować, aby związać koniec z końcem. W naszym przypadku Żona świadomie wybrała prowadzenie domu i wychowanie dzieci. Dokonując wiele lat temu wyboru na rzecz rodziny mieliśmy świadomość, że stoimy przed twardym wyborem: albo więcej czasu dla rodziny albo więcej pieniędzy. Pogodzenie obu rzeczy jest z reguły niemożliwe. Nie chcę serwować gotowych rozwiązań, ale warto dokonać zwrotu w sposobie myślenia: to nie konieczność pracy nie podlega dyskusji - to rodzina nie powinna być przedmiotem negocjacji. Myślę, że wiele prawdy jest w stwierdzeniu, że dla wielu osób dom i miejsce pracy zamieniły się rolami. W domu żyje się w gorączkowym pośpiechu, natomiast w pracy nawiązuje się stosunki towarzyskie, a podczas przerwy można odpocząć. „W tym nowym modelu życia rodzinno-zawodowego zmęczony rodzic ucieka ze świata nierozwiązanych sprzeczek i brudnego prania do solidnego porządku, harmonii i zorganizowanej wesołości miejsca pracy”.

Postawa typu TGiF

źródło
Przeczytałem ostatnio o coraz popularniejszej postawie TGiF (skrót Thank God It’s Friday, w tłumaczeniu: Dzięki Bogu już piątek) w odniesieniu do pracowników.

Samo hasło nie jest nowe, ale postawa, którą reprezentują ludzie, staje się coraz bardziej popularna, aby pokazać swój stosunek do pracy i... życia. Czekamy na piątek już od poniedziałku, cała praca podporządkowana jest tylko temu, aby w końcu nastał piątek po południu.
Co za tym się kryje? Nie chce mi się, nie mam motywacji, a może tylko tak mówię, bo wszyscy dookoła myślą o weekendzie jako czasie imprez.

Skoro nie wymagam od siebie, a tylko czekam na piątek, to czy poza pracą też tak jest? Trudno (tak mi się wydaje) jest oddzielić tak stanowczo postawę w pracy i w "domu".
Czy nasze życie to tylko dziękowanie za piątek? A gdzie pasja, wewnętrzna motywacja, podążanie do celu, droga którą obraliśmy?

Ps. Zbieżność wpisu z dniem tygodnia przypadkowa :-)

Postanawiam nie postanawiać

Nie będę czegoś robił lub -przeciwnie- zrobię coś nowego. Przestanę pić kawę, wyplenię lenistwo, objadanie się słodyczami, przestanę warczeć na dzieci, tracić czas, spieszyć się. Zacznę biegać, zdrowo się odżywiać, więcej czytać, nie będę zawalać terminów, poprawię pamięć, będę chodzić na siłownię, osiągnę jakieś sprawności (np. szybkiego czytania), nauczę się nowego języka, przeczytam Ulissesa. Każdy może stworzyć własną listę "dobrych postanowień" (wersja nr 1256).

Najpierw zapytajmy, skąd bierze się w nas tyle niezadowolenia z nas samych? Kiedy z przyjaciela samego siebie stałeś się własnym surowym cenzorem albo belfrem wpisującym uwagę do dzienniczka (Jasiu znowu wypił poranną kawę)? Jak to się stało, że w miejsce radości życia wkradły się perfekcjonizm, pedantyczność, ambicje zawodowe lub inne? Dla równowagi warto zrobić proste ćwiczenie: co we mnie mi się podoba, czego nie chcę zmienić, jakie są moje mocne strony? Spróbujcie, nie będzie łatwo.

Po drugie kto nadaje kierunek naszym pragnieniom zmieniania siebie? Czy nie jest to jakieś „obce ciało” wszczepione przez kulturę, komercję, wychowawców? Zgrabna sylwetka, nieprzeciętne IQ, stylizowana spontaniczność i zbiorowy indywidualizm, towarzyskie obycie, sukces zawodowy, bycie przywódcą stada, skuteczność, przebojowość i witalizm. W tym świecie nie ma miejsca na przeciętnych i niedoskonałych, a my tak bardzo chcemy zająć w nim pierwsze miejsca. Czasem źródła (pragnień i niezadowolenia) sięgają głęboko w przeszłość, dzieciństwo, a czasem znajdują się blisko – może to ostatni artykuł z gazety, zdjęcie z magazynu, rozmowa, reklama na ulicy, obejrzany film. Czy potrafimy żyć tak, by ciągle nie wymyślać, jak chcemy żyć? Dojść do tej prostoty, żeby zwyczajnie żyć swoim życiem, a nie życiem podyktowanym z podręcznika, magazynu, TV, reklamy? Inaczej skazujemy się na wieczne niezadowolenie ze swojej „przeciętności”, która może być -i jest- piękna.

Pamiętajmy o ogrodach....

Jeden z powodów mniejszej aktywności na blogu podczas wakacji oraz we wrześniu (oprócz rozruchu szkolno-przedszkolnego) to nasze przebywanie, mieszkanie i spędzanie czasu na działce. Mamy taką możliwość i była też ona jednym z argumentów, kiedy decydowaliśmy się na przeprowadzkę.

Sprecyzuję słowo "działka" (rozumiane przez nas) - miejsce poza miastem, z ogrodem, ogródkiem warzywnym, placem zabaw, miejscem na namiot, domkiem.

Zalet można by wymieniać od groma, ale te, które są mi najbliższe, to:
1. Możliwość pracy fizycznej - dla mnie zobaczyć namacalny efekt pracy po całym dniu np. przekopanego ogródka bądź posadzonych truskawek za nic nie równa się pracy przy biurku i przygotowaniu raportu :-). To zmęczenie fizyczne jest odpoczynkiem psychicznym i pozwala na spojrzenie z dystansem na codzienność. Etos pracy.
2. Własne owoce, warzywa, zioła - efekt pracy z pkt.1. Bardzo dużo radości, kiedy można jeść prosto z krzaka owoce, które samemu się sadziło, doglądało.
3. Czas wolny - nieograniczone możliwości dla całej rodziny spędzenia go na świeżym powietrzu.

Dołączam zdjęcia (nie patrzymy na jakość w tym wypadku). Jest to żurawina i borówka - krzaki sadzone 2,5 roku temu. Owocują rodząc smaczne owoce.












Finanse - razem czy osobno?

Nawiązując do ostatnich postów o tematyce finansowej (Finansowa nirwana) i małżeńskiej (Lista ulubionych zajęć we dwoje) chciałbym poruszyć pobliski temat, który -pozostawiony sam sobie- z czasem może przypominać Titanica zbliżającego się do góry lodowej. Chodzi mianowicie o pieniądze. Czy traktujemy je jako wspólne terytorium, czy też przebiega przez nie ogrodzenie z tabliczką "teren prywatny"?

Z domu rodzinnego pamiętam jak rodzice razem omawiali, gdzieś w okolicach wypłaty, jak związać koniec z końcem w nadchodzącym miesiącu. W tamtych czasach odbywało się to prosto: bez kont, przelewów, pieniądze leżały na kuchennym stole i trzeba było je rozsądnie, fizycznie podzielić.

Obecnie, chyba częściej w przypadku młodych małżeństw, spotyka się niekiedy model "finansowej niezależności" małżonków. Być może jest on podyktowany przekonaniem, że łączenie sfery uczuć z kwestią tak przyziemną jak pieniędze będzie niepotrzebnie przyczyną konfliktów. A może tym, aby obronić swoją wolność, której zabezpieczeniem ma być właśnie strona finansowa - osobne konto i czytelny podział finansowych obciążeń. W jednym z poradników dla kobiet spotkałem się z poglądem, że wręcz obowiązkiem kobiety jest posiadanie swojego konta, na które odkłada pieniądze po to, aby nie czuć się ekonomicznie przywiązana do mężczyzny, z którym pozostaje w związku. Z kolei -w przypadku mężczyzn- znam sytuacje, w których zatajają przed żonami wysokość swoich zarobków, aby mieć pieniądze na realizowanie swoich zachcianek lub pasji.
Możliwe są zatem różne warianty prowadzenia finansów domowych, będące pochodną "postępowego" lub bardziej tradycyjnego podejścia do związku dwojga ludzi. A może braku podejścia w ogóle.