Jeszcze o małych domkach, czyli jak duży będzie dość duży?

Chciałbym nawiązać do wpisu na temat ruchu małych domków. Dla niektórych mobilność domku na kółkach będzie niewątpliwą zaletą. Zastanawiam się jednak, czy ta żółwia/ślimacza wersja taszczenia swojego domu "ze sobą" jest najlepszym rozwiązaniem dla minimalisty.

W przypadku zmiany miejsca normalnie sprzedajesz dom/mieszkanie i kupujesz/wynajmujesz inne. Zwykle nieruchomość nie traci na wartości, przynajmniej w takim tempie, jak np. samochód, a taki domek na kółkach to, było nie było, "pojazd". Otwierasz się na nowe i nieznane, bez zbędnego balastu w postaci czterech ścian i dachu na kółkach. Start w nowym miejscu to zawsze niewiadoma, ale i szansa. Czy taki mobilny domek nie ogranicza... mobilności?

Konieczność utrzymania tego na kółkach powoduje duże ograniczenia w konstrukcji, a zatem w rozmiarach, izolacji cieplnej ścian, rozwiązaniach technicznych, które z początku mogą fascynować, z czasem irytować. W przypadku większej liczby osób życie na tak niewielkiej przestrzeni (zwłaszcza w zimniejszych miesiącach) może generować napięcia, a także, o czym była mowa w poprzednim wpisie, deficyty intymności.

I jeszcze jedna sprawa: taki domek trzeba gdzieś "zaparkować", podłączyć do kanalizacji, prądu, wodociągu. A więc nadal kluczowa jest kwestia znalezienia działki, czyli albo własność albo dzierżawa. Wydaje mi się, że te mobilne domki w rzeczywistości stają się mobilne w teorii, gdyż taka jest natura ludzka, że lubi osiadać na stałe, wiązać się z otoczeniem, ludźmi, zwłaszcza, gdy odnajdzie to swoje, mniej lub bardziej wymarzone, miejsce.

Nie znaczy to wcale, że idea małych domków nie jest mi bliska. Wydaje mi się, że mogłaby ona polegać nie tyle na budowie naszych domostw na platformie wyposażonej w koła, lecz na wznoszeniu tradycyjnych domów, ale o niewielkiej, dostosowanej do naszych rzeczywistych potrzeb, powierzchni. Powiem więcej, ruch małych domków jest doskonale rozwinięty w Polsce!, choć oczywiście współcześnie dominuje moda na wielkie posesje, które mają niewiele wspólnego z naszymi potrzebami, zdrowymi finansami, a także często zadowoleniem.

Przypomniała mi się sytuacja dwóch znajomych rodzin. W przypadku tej pierwszej architekt nie dał się namówić na zmniejszenie rozmiarów domu do bardziej użytkowych (pisałem o tym we wpisie Dom ze słomy), w tym drugim, bardzo okazałym i ledwo co wybudowanym za ciężkie pieniądze, pani domu oświadczyła, że z uwagi na jego gabaryty źle się w nim czuje.

Czy rzeczywiście potrzebujemy dużego domu? Ciekawie o optymalnych wymiarach domu pisał Ferenc Mate w książce "Prawdziwe życie":

"Zacznijmy wygodnie, ale też rozsądnie - od wejścia. W sieni powinna być ława, gdzie można usiąść i zdjąć buty, oraz szafa na palta, więc powiedzmy, że wystarczy pomieszczenie o wymiarach 2 na 2,5 metra, czyli 5 metrów kwadratowych. 
Jeżeli zgodzicie się ze mną, że nasza kuchnia z kominkiem, ceglanym piecem chlebowym, marmurowym blatem, stołem i ławą jest dostatecznie funkcjonalna, to dodajmy 12 metrów kwadratowych - nieźle jak na miejsce, gdzie gotujemy, jemy i przesiadujemy. Na wszelki wypadek dopiszmy jeszcze spiżarkę na zimę, czyli powiedzmy, półtora na półtora metra, a więc 2,25 metra kwadratowego ekstra.
Salon powinien być na tyle przestronny, by pomieścić przyjaciół i krewnych, ale nie tak duży, by trzeba było zamawiać taksówkę, aby dostać się z jednego końca pokoju na drugi. 4,5 na 4,5 metra to dość miejsca, by zmieścił się tam kominek, kanapa, dwa fotele, regał z książkami i pianino. Czyli nieco ponad 20 metrów kwadratowych. Wierzcie mi lub nie, ale na razie uzbieraliśmy w sumie 40 metrów kwadratowych.
Dobudujmy jeszcze parę sypialni o wymiarach 3,5 na 3,5 metra, dwie łazienki po 2,5 na 2,5 metra i jeszcze przestrzeń do przechowywania różnych rzeczy, która miałaby powierzchnię jednego pokoju, a otrzymamy 49,25 metra kwadratowego, czyli na cały dom 89,25 metra kwadratowego. No to dodajmy jeszcze jeden pokoik i zaokrąglijmy: przytulny domek będzie miał 100 metrów kwadratowych. A teraz pytanie: czemu, u licha, przeciętna współczesna rodzina potrzebuje domu dwa razy większego? Do gry w kręgle? Tańców kowbojskich? Wyścigów samochodowych na korytarzu?
Nie dość, że zbudowanie funkcjonalnego dom o powierzchni 100 metrów kwadratowych kosztowałoby grosze, to jeszcze z łatwością moglibyście go postawić wespół z rodziną i przyjaciółmi w rok, z miłymi długimi przerwami na obiad i dniami wolnymi od czasu do czasu. A pomyślcie tylko, jak duży przy całej zaoszczędzonej przestrzeni mógłby być wasz ogród warzywny, gdzie bawiłyby się wasze dzieci, wy sami moglibyście się byczyć albo spędzać miło czas z sąsiadami, a żółw pohasać w dziczy.
Teraz wiele osób zapyta: „Ale gdzie jest garaż?". Na co odpowiem uniżenie: „Nigdzie". Mówię zupełnie serio, samochodami jeździ się po szosach i autostradach, które raczej nie są zadaszone, a na dodatek większość aut stoi zaparkowana przez cały dzień pod gołym niebem, więc czemu mielibyśmy chować je pod dach na noc? Czyżby wyły ze strachu, kiedy zapadnie zmierzch?
Nie zamierzam nawet wspominać o innych dziwacznych częściach domu, które w naszych czasach wydają się tak niezbędne, jak nasze żywotne organy: o wejściu jak do katedry, gdzie nikt się nie modli, o ogromnej jadalni, gdzie nikt nie jada, o pokoju rodzinnym, w którym rzadko przebywa rodzina, czy o pokoju zabaw, gdzie wszyscy nudzą się jak mopsy. Wystarczy zauważyć, że to co szpanerskie i bezużyteczne zdominowało nasze życie, począwszy od śmieciowego żarcia, pozbawionego wartości odżywczych, poprzez przemysł finansowy, który nie wnosi do społeczeństwa niczego poza okazjonalnym dreszczykiem zbliżającego się krachu, aż po nasze tandetne, ogromne domy, w których jesteśmy odizolowani od świata i samotni, i trzęsiemy się ze strachu, czy uda nam się spłacić hipotekę."

Czy dom między 89-100 m2  spełniałby nasze potrzeby? Co w przypadku licznej rodziny? Czy każdy domownik musi mieć swój osobny pokój? Myślę tu zwłaszcza o dzieciach. Tu znowu przykłady: znam rodzinę wielodzietną, która przez wiele lat gnieździła się w dwupokojowym mieszkaniu. Warunki niewyobrażalnie trudne, ale było widać, że wszyscy się kochają i rozumieją. Znam także rodziny, które mogą jeździć po domu rowerem, w której każde dziecko ma osobny pokój z tabliczką wstęp wzbroniony. Nie sprawiają wrażenia rodziny zgranej i szczęśliwej.

My sami w 6 osób mieszkamy co prawda w bloku, ale nasze dwupoziomowe mieszkanie o powierzchni 87 m2, składające się z 4 pokoi, 2 łazienek i otwartej na salon kuchni, przypomina nieco mały domek. Brakuje nam tego, co dom może zaoferować - spiżarni, niewielkiego pomieszczenia gospodarczego, może dodatkowego pokoju dla gości, no i, o czym już pisałem, ogródka. W sumie nasz dom mógłby zmieścić się w 100 m2 tak, jak zaplanował to Mate.

Wiem, że wybierając projekt domu lub gotowy budynek wiele osób stoi przed dylematem - lepiej zaplanować/kupić nieco większy "na wszelki wypadek", bo i tak bierzemy kredyt, bo co powiedzą sąsiedzi, rodzina...  Może jednak lepiej wybrać coś skromnego, co odpowiada naszym potrzebom?

Przyznam się, że lubię wyłapywać w najbliższej okolicy niewielkie w rozmiarach domy. Zastanawiam się jak się w nich żyje lokatorom. Wybudowane niedużym kosztem, były zapewne wynikiem nie tyle świadomej decyzji życia na małej przestrzeni, co raczej ograniczonych możliwości finansowych. Możemy jednak zapoczątkować "ruch małych domków" podyktowany naszym osobistym wyborem, za którym stoi skromność, gospodarność i zwykły zdrowy rozsądek!

Poniżej kilka fotek domków z najbliższej okolicy. W różnym stylu, różnej konstrukcji, ładne lub brzydkie. Ale łączy je jedno - ich  niewielka powierzchnia:










































Ruch małych domków - możliwy w Polsce?

źródło



Słyszeliście już o ruchu małych domków? Od czasu załamania się gospodarki coraz więcej Amerykanów zamiast zadłużać się na wielkie domy woli budować małe przyczepy za gotówkę... Powstaje coraz więcej filmów dokumentalnych na ten temat. Ba, jest nawet program telewizyjny, w którym ekipa przyjeżdża do zainteresowanych rodzin, buduje im taki domek "na życzenie" i pomaga uporać się z przeprowadzką ze zwykłego domu. To wszystko wydaje się być szokujące dopóki nie zastanowimy się chwilę nad tym, ile takie rozwiązanie może przynieść nam korzyści.

źródło
Pamiętam jak podczas jednego z wykładów na studiach usłyszałam, że w Stanach standardem jest przeprowadzka do innego miasta z powodu pracy. Słuchając wypowiedzi właścicieli małych domków na kółkach jedną z najczęściej wymienianych korzyści jest właśnie możliwość zabrania domu ze sobą. Są to często osoby, które dopiero rozwijają swoją karierę zawodową i zauważyły jak brak własnego lokum ogranicza ich możliwości...

Nie dziwię się, że ten model sprawdza się w Stanach, bo teren jest tam stosunkowo nizinny, w wielu miejscach nie pada śnieg... Tutaj pojawia się jedna z moich największych wątpliwości, bo kiedy myślę o wybudowaniu domu w Polsce na myśl przychodzą mi najpierw domy pasywne z półmetrową izolacją ścian. Nie ma co się oszukiwać - mieszkamy w kraju o surowym klimacie. Jednak wujek Google, jak i właściciele domku powyżej zdają się dawać sobie radę. Mały domek nagrzewa się stosunkowo szybko, to trzeba mu przyznać, choć przeraża mnie koszt utrzymywania 25 stopni przez pół roku w takiej konstrukcji.

źródło

Drugą nurtującą mnie sprawą jest seks. Praktycznie nikt o tym nie pisze. Właściciele tych domków potrafią pokazać Wam kibel, lodówkę, brudną bieliznę, ale kiedy widzę rodzinę, która tak mieszka, zawsze po cichu liczę, że ktoś mi wreszcie powie jak sobie radzi z brakiem ścian i rozchodzeniem się dźwięków na tak małej przestrzeni...

Poza wspomnianymi wątpliwościami taki domek wydaje się być świetnym rozwiązaniem, bo powiedzcie szczerze, co robicie po powrocie do domu z pracy? Ja padam do łóżka, nad ranem biorę szybki prysznic, a w weekend zamiast siedzieć w domu wolę gdzieś wyjść... Gdybym tylko jeszcze wiedziała, na którym kontynencie zostanę na stałe ;)

Poniżej zamieściłam Wam najlepsze (w mojej opinii) filmy na ten temat. Ostrzegam są długie. No to weekend czas zacząć ;)




Dźwięki mojej przestrzeni

Zaczęłam o zapachu (A mój dom pachnie sosną), dotarłam do dźwięków. Nie wierzę, że jest na świecie osoba, która nie lubi absolutnie żadnej muzyki, żadnych dźwięków. Ja sama nie potrafię żyć bez muzyki. Dobieram ją w zależności od pory dnia i nastroju. Rano zwykle słucham czegoś pobudzającego, po południu czegoś, co przyczynia się do wchodzenia w stan relaksu.

Już jako 13-latka odkryłam, że muzyka na mnie działa w określony sposób. Poza płytami ulubionych zespołów kupiłam sobie eksperymentalnie hiszpańską muzykę folkową i odpłynęłam. Potem do kolekcji dołączyły jeszcze delfiny i ptaki…. Tę ostatnią płytę znalazłam niedawno. Włączyłam i zasłuchałam się. Kiedy oprzytomniałam, podeszłam do okna, otworzyłam je i…. miałam wersję na żywo.

Kilka lat temu moim wielkim sprzymierzeńcem stał się folk kreteński; prosta muzyka z gór Krety (patrz, a raczej posłuchaj: tutaj). Ilekroć tam przebywałam doznawałam kojącego uczucia związanego nie tylko z cudowną ciszą i krystalicznym, surowym powietrzem, ale i tamtejszą muzyką, którą mogłabym określić wyrażeniem "złożona prostota". Dźwięki są pieczołowicie dobrane, świetnie ze sobą współgrają, a jednocześnie działają jak balsam na moją przeładowaną duszę. Słuchając jej, czuję tamto górskie powietrze i smak świeżej oliwy z oliwek z chlebem kukurydzianym. Lubię przenosić się w ten klimat na zakończenie mojego środkowoeuropejskiego dnia wyznaczonego wskazówkami zegara.

Innym muzycznym pokarmem jest dla mnie twórczość Howarda Shore'a – genialna muzyka filmowa („Hobbit”, „Władca pierścieni”). Na początku roku kupiłam kino domowe, a następnie rozmyślnie rozstawiłam kolumny po to, by móc delektować się muzyką. Wiele osób, które znam, odtwarzają muzykę tylko i wyłącznie na telefonie komórkowym i twierdzą, że "słuchają" muzyki. O nie! Na telefonie zaledwie usłyszę muzykę, ale do jej przeżycia potrzebna jest oprawa.

Jednak nie tylko folk czy dźwięki natury przepływają przez moje głośniki. Nie gardzę reggae, Archive, Niną Simone, Manu Chao czy graniem mojego męża na gitarze elektrycznej! Słucham także tak zwaną muzykę "uwielbieniową" typu Hillsong czy Jesus Culture. To bardzo dynamiczna muza, bardzo….naładowana, ale z kolei tutaj tekst i duch muzyki sprawia, że mogę ją włączyć o północy i położę się spać totalnie zrelaksowana.

Teraz, gdy jest wiosna, korzystam z każdej okazji do wsłuchania się w dźwięk strumyka, trele ptaków, a nawet stukot kół pociągu. Wtedy wiem, że wszędzie toczy się życie, a ja jestem jego częścią.

Macie swoją ulubiona muzykę, z którą przechodzicie przez dzień?

O uczciwości

 

Nie będziemy prowadzić prostego życia, jeśli szukamy za wszelką cenę własnej korzyści. Drobne nieuczciwości, kradzieże, oszukiwanie, naginanie oczywistych zasad w imię większych lub mniejszych, a często iluzorycznych, zysków. Pamiętam, że będąc u kogoś na obiedzie, gospodarz pochwalił się, że ładne szklanki, z których pijemy wodę, zabrał sobie "na pamiątkę" z irlandzkiego pubu, w którym pracował. Czy nie była to zwykła kradzież?

Portfel na podłodze w pustej szatni...
Lewe nabijanie biletów na kartę miejską...
Laptop pozostawiony w tramwaju przez roztargnionego podróżnego...
Przemilczenie usterek w samochodzie podczas jego sprzedaży, nie wspominając już o przekręcaniu licznika...
Pomyłka ekspedientki przy wydaniu reszty na korzyść kupującego...
Książki pożyczone od znajomych, które przetrzymujemy od lat...

Kombinatoryka stosowana w przypadku rozliczania podróży służbowych, zegarki nie wpisane w oświadczenie majątkowe, kserowanie własnych rzeczy w czasie pracy i prywatne telefony "na koszt" pracodawcy, faktury za fikcyjne usługi wpuszczane w koszty, dochody, od których nie zapłacono podatku (i nie mówię tu o obywatelskim nieposłuszeństwie w stylu H. Thoreau), pirackie wersje muzyki, filmów i programów komputerowych...

Czy to "dary od losu" czy okazja do wzmacniania charakteru?
Że wszyscy tak robią, że nie stać mnie na legalne wersje, że podatki są za wysokie?

Nie wyobrażam sobie prostego życia bez wyraźnego odcięcia się od tych i innych "okazji".
Nie chodzi tu jedynie o moralność, przepisy, nakazy religijne, ale wewnętrzną wolność od zwykłej chciwości. Bez "przejrzystości" i niezłomności nie będziemy umieli cieszyć się z tego, co mamy.

Bycie, w małych i dużych sprawach, absolutnie przejrzystym i uczciwym zaprocentuje zaufaniem, brakiem przywiązania do rzeczy, gotowością do dzielenia się i... spokojnym snem.
Czego sobie i czytelnikom życzę :)

Jak nie komplikować sobie życia

Niedawno sięgnąłem po książkę Billa Hybelsa „Prostota. Jak nie komplikować sobie życia”, która ukazała się na jesieni zeszłego roku nakładem Wydawnictwa Esprit (w tłumaczeniu Magdaleny Filipczuk).

Książka, napisana przez pastora, ukazuje całkowicie odmienne podejście do tematu upraszczania życia. Jej przesłanie oddaje cytat: "Uproszczone życie wymaga czegoś więcej niż uporządkowanie szafy z ubraniami czy posprzątanie biurka. Wymaga uporządkowania duszy." Nie chodzi jednak o stały punkt odniesienia, jakim jest dla Hybelsa żywa wiara i relacja z Jezusem; u osoby wierzącej to całkiem zrozumiałe.

Przyzwyczailiśmy się na blogach poświęconych minimalizmowi i prostemu życiu przykładać dużą wagę do materialnej strony zagadnienia, czyli walki z nadmiarem przedmiotów, które obarczamy odpowiedzialnością za towarzyszące nam uczucie przytłoczenia, przemęczenie i frustrację. Dla wielu proste życie zaczyna się mniej więcej w punkcie, w którym podejmują próby okiełznania świata rzeczy, często radykalnie się od niego odcinając. Może za sprawą hermetycznego podejścia do tematu, a może w wyniku świadomego zapatrywania, Hybels kreśli czytelnikom zdecydowanie odmienną drogę do prostoty. Przyznam, że mnie to zaskoczyło, ale także przyniosło przyjemny, ożywczy powiew nowości.
Zatem, w telegraficznym skrócie - po więcej odsyłam do książki, droga do prostoty według Hybelsa polega na przejściu:

1. Od wycieńczenia do pełni energii – autor omawia 5 przykładowych źródeł odnawiania energii życiowej (komunikacja z Bogiem, rodzina, praca, która przynosi satysfakcję, rekreacja i aktywność fizyczna). Generalnie chodzi o zidentyfikowanie zajęć kojących nasze nerwy, stanowiących balsam dla ducha i dodających nam energii życiowej, bez której tracimy zdolność koncentracji, a naszą uwagę pochłaniają coraz to nowe rzeczy, z których nie płynie dla nas żaden pożytek, gdyż -jaki pisze Hybels- „mylimy bycie w ciągłym ruchu z robieniem postępów”.

2. Od nadmiaru obowiązków do dobrej organizacji – kalendarz to nie tylko lista pilnych spraw do załatwienia, ale podstawowe narzędzie, które ma nam pomóc w stawaniu się tym, kim chcemy, dzięki sile słów wpisanych do kalendarza, a następnie wprowadzanych w życie. Kalendarz obejmujący wszystkie ważne sfery życia umożliwi znalezienie czasu na priorytetowe wartości, dzięki czemu mamy możliwość doświadczyć obfitości życia.

3. Od poczucia przytłoczenia do poczucia, że kontrolujesz swoje życie – Hybels podkreśla ścisły związek prostoty z kontrolą własnego stosunku do pieniędzy, które winny zająć właściwe miejsce w hierarchii wartości. „Zaznasz prawdziwego spokoju w sferze finansowej dopiero wtedy, kiedy nauczysz się żyć szczęśliwie w warunkach, jakie stwarza ci Bóg, w każdym okresie twojego życia” – pisze.

4. Od niepokoju do poczucia spełnienia – spełnienie zawodowe to siła, która może uprościć wiele wymiarów naszego życia, gdyż „konflikty, frustracje, chaos, nieefektywność i toksyczne środowisko, czyli nieodłączne cechy pracy, której nie lubisz, wywołują w tobie wewnętrzny zamęt pozbawiający cię spokoju.”

5. Od poczucia krzywdy do radości i pełni życia – w tym kroku Hybels omawia wartość przebaczenia krzywd, gdyż „pęknięcia w relacjach kosztują nas wiele energii, wypełniają nam umysł i serce, wiszą nad nami jak ciemne, złowrogie chmury”. 

6. Od niepokoju do całkowitego spokoju – nic nie komplikuje naszego życia bardziej niż paraliżujący, destrukcyjny lęk, który okrada nas z radości, poczucia spełnienia i spokoju. Dlatego kiedy pokonamy swoje lęki i fobie, możemy doświadczyć prostoty życia, będącej źródłem mocy.

7. Od izolacji do bycia z ludźmi – uregulowanie relacji z przyjaciółmi prowadzi do bogatszego, pełniejszego i radośniejszego życia w duchu prostoty. Z jednej strony chodzi o odrzucenie niektórych relacji i zawężenie grona przyjaciół, z drugiej pogłębianie tych, które mają dla nas prawdziwą wartość.

8. Od rozproszenia do koncentracji na tym, co najważniejsze – w tym kroku Hybels proponuje określenie swojego motta życiowego, które ma być latarnią oświetlającą drogę do przystani w czasie różnych życiowych sztormów.

9. Od stania w miejscu do akceptowanie zmian w życiu – aby wprowadzić w życie ducha prostoty ważne jest określenie, jaki okres właśnie przechodzimy, dzięki czemu stajemy się świadomi własnej sytuacji i jesteśmy bardziej zaangażowani w codzienność. „Możesz znacząco uprościć swoje życie dzięki rozpoznaniu kiedy okres, w którym się teraz znajdujesz, dobiega końca i kiedy najwyższy czas ruszyć dalej. Twoja codzienność staje się bardziej uporządkowana, mniej zanieczyszczona sprawami nieistotnymi, a ty sam zaczynasz koncentrować się na najważniejszych dla danego okresu rzeczach.”

10. Od poczucia bezsensu do satysfakcji – czy czerpiesz z życia satysfakcję? Hybels podważa dobrze znane hasło „więcej oznacza lepiej” stwierdzając, że satysfakcji z życia nie przyniesie brak ograniczeń w zaspokojeniu pragnień, nieprzebrane przyjemności i nienasycenie w spełnianiu zachcianek. "Wprowadzenie we własne życie ducha prostoty nie ma na celu jedynie ułatwienia życia – jak gdyby to było porządkowanie szafy czy garderoby. Mówisz nie wszystkiemu, co niepotrzebnie zajmuje miejsce w twojej duszy – przepełnionemu kalendarzowi, finansom pozbawionym kontroli, głęboko zakorzenionym lękom i rozpadom relacji. Przestajesz bezsensownie biec za złudzeniami, które odwracają twoją uwagę od tego, o co naprawdę chodzi w życiu. Wybierz życie, w którym puste miejsce w twojej duszy będzie przepełnione sensem, dzięki czemu zostawisz najlepszą spuściznę tym, którzy przyjdą po tobie. To właśnie jest życie w duchu prostoty.  
 
Na zakończenie dodam, że autor podpiera swoje przemyślenia licznymi cytatami z Biblii, opowiada wiele konkretnych przykładów z życia, a każdy rozdział książki kończą praktyczne kroki, które czytelnik może podjąć.

Książkę znajdziecie na stronie wydawnictwa tutaj.

Z pasji do warzyw

Ogród warzywny Michel Beauchamp i Josée Landry
Do niedawna sztukę ogrodniczą przekazywano w naturalny sposób z pokolenia na pokolenie. Dzisiaj przydomowe ogródki zostały wyparte przez równo ścięte trawniki, będące ponoć wyznacznikiem statusu materialnego. Nic dziwnego, że niektórym rekreacyjny weekend kojarzy się wyłącznie z koniecznością pchania kosiarki i zabiegami pielęgnacyjnymi wokół zielonej murawy. Nawet na tak zwanej "wsi" produkcyjna specjalizacja skłania do kupowanie "gotowej" żywności w pobliskim sklepie. Wśród "miastowych" uprawianie "ogródków działkowych", reliktów gospodarności minionej epoki, w czasach aspiracji do dobrobytu i nadmiaru żywności odeszło do lamusa.

Kult trawników przywędrował z Ameryki, ale także stamtąd powoli przychodzi zdrowa refleksja.
Jakiś czas temu amerykańska pierwsza dama potwierdziła, że w ogrodzie przy Białym Domu będą hodowane warzywa, no bo "Kto dziś wie, jak smakuje świeży groszek?”. Symbolem walki o możliwość uprawiania warzyw we własnym ogródku stali się Michel Beauchamp i Josée Landry z Drummondville w Quebecu w Kandzie, w którym to miasteczku miejskie przepisy stwierdzały, że warzywa nie mogą zajmować więcej niż 30% ogrodu. Z tego, co słyszałem, batalię wygrali.

Pokoleniową lukę wypełniają obecnie różnego rodzaju inicjatywy ogrodników-pasjonatów. Powoli odżywa "ruch ogródkowy", rośnie chęć zdobycia doświadczenia w uprawie własnej, zdrowej żywności. Hasło "Uprawiaj warzywa zamiast trawnika" ma szansę przeobrazić starannie przycięte monokultury w tętniący różnorodnością form, kolorów i smaków ekosystem. Miejsce przyjazne dla roślin, gleby i jej mieszkańców, a także dla nas samych. To także szansa dla naszych dzieci na odzyskanie kontaktu z utraconym światem zmysłów (o czym pisałem we wpisie Ostatnie dziecko lasu).

Wprawdzie o uprawianiu własnych warzyw w przydomowym ogródku mogę, z wysokości trzeciego piętra naszego mieszkania, jedynie pomarzyć, jednak w tym roku postanowiłem stworzyć warzywnik na balkonie. Nie chodzi przy tym o oszczędzanie lub symboliczną samowystarczalność, lecz o zdobycie minimum umiejętności, a także (i przede wszystkim) o kolejny pretekst, aby ten wspaniały okres wiosennej i letniej wegetacji przeżywać możliwie świadomie i intensywnie.

A mój dom pachnie sosną

Kocham piękne zapachy. Sądzę, że każdy z Was ma jakiś ulubiony i wcale nie musi to być zapach perfum. Z czasem zaczęłam odkrywać, że konkretny zapach kojarzy mi się z jakimś wydarzeniem, miejscem, a nawet osobą. Odkąd to sobie uświadomiłam, zaczęłam zamykać pamięć o miejscach w zapachach, by móc znowu…otworzyć je w dowolnym momencie. 

Ilekroć podróżowałam do Grecji przywoziłam stamtąd mydła z oliwy z oliwek,  ponieważ jestem ich maniaczką i cały czas ich używam. Za każdym razem przywodzą mi na myśl obrazy, które tym trąceniem zapachu stają się jak żywe. Konkretne ulice, cały klimat tamtych miejsc. 

Każdego roku, w rocznicę ślubu, odkręcamy buteleczkę z żelem pod prysznic, który mieliśmy w hotelu podczas naszej podróży poślubnej.  Wspomnienia wracają i wydają się tak nieodległe!

Niespełna dwa lata temu przywiozłam z RPA buteleczkę płynu do kąpieli, którego używaliśmy każdego dnia. Jeśli chcę wrócić do wspomnienia Afryki Południowej, odkręcam buteleczkę. 

Zapachy mają moc przywoływania wspomnień, ale najpierw…. ich tworzenia. Już nieświadomie robiła to moja babcia, przygotowując mi na śniadanie świeżą, pachnącą bułkę i czarną herbatę. Ilekroć jem bułkę i wdycham zapach czarnej herbaty, przychodzą mi na myśl śniadania z moją babcią. 

Każdy dom jakoś pachnie. Lubię każdy z tych zapachów, gdy kogoś odwiedzam. One są zupełnie niepowtarzalne, na zawsze przypisane tym określonym osobom i klimatowi ich domu. I mój dom jakoś pachnie. Jak? Nie wiem, chociaż przemycam ulubione zapachy wszędzie, gdzie się da. 

U Ewy Kozioł przeczytałam o olejkach eterycznych. Używam ich od lat – do kominków zapachowych, które są w naszym domu „uwieńczeniem” sprzątania. Zapalamy kominek w każdym pomieszczeniu jako ukończenie prac. Ostatnio za radą Ewy zaczęłam ich używać podczas sprzątania – zupełnie eksperymentalnie naniosłam kilka kropel olejku kokosowego na wilgotną ściereczkę do kurzu i… wieczorem, gdy kładliśmy się do łóżka (drewniane, również „przejechane” ową ściereczką), zachwycaliśmy się zapachem kokosu, który był dyskretny, nie uderzał w nozdrza, ale cała sypialnia (w dodatku zrobiona na styl afrykański) przepięknie nim pachniała! 
Jeśli już jesteśmy przy spaniu. Od zeszłego lata robię mały siennik – po prostu zrywam świeże zioła: melisę, miętę, szałwię i wkładam je pod prześcieradło, na wysokości głowy. Zasypianie w takim towarzystwie - sama przyjemność!  To samo zrobiłam następnego dnia z drewnianym stołem i krzesłami w dużym pokoju – tym razem zastosowałam olejek sosnowy – polecam bardzo! 

Lubię zapachy drzew i mniejszych roślin oraz orientalne – te ostatnie można dostać najczęściej w formie kadzidełek, które kiedyś z lubością paliłam. Niestety teraz mnie nieco duszą, źle działają na spojówki – ale mam ich sporo i wkładam pomiędzy książki. 

Cały czas tworzę gamę zapachową, w zależności od miejsca, nastroju – chociaż z nastrojem to jest tak, że i on  potrafi się zmienić pod wpływem zapachu. 

Czy stosujecie olejki eteryczne? A może je robicie sami? Jestem w tym względzie człowiek początkujący i chętnie zyskam nową wiedzę na ten temat. 

Iwona