Przełom

Pierwszy wpis na tym blogu napisałem 13 lutego 2010 r. Po kilku postach przez jakiś czas (2011 r.) pisanie leżało odłogiem, aż ktoś (w kwietniu 2012 r.) w komentarzu zachęcił mnie do pisania dalej. Pomyślałem, że spróbuję. Napisałem 83 posty, które skomentowano 465 razy. W marcu było 11 wyświetleń bloga, w kwietniu 2 tys., w maju 5 tys. i tak dalej, w październiku to już 33 tys. wyświetleń (codziennie średnio tysiąc wyświetleń). Razem (przez 7 miesięcy aktywnego pisania) blisko 96 tys. wyświetleń bloga. Ostatnio było także kilka artykułów, reportaż w Trójce i audycja w TOK FM.

Dlaczego o tym piszę?
Po pierwsze dlatego, że zainteresowanie blogiem przerosło moje oczekiwania. Świadczy to o tym, że temat dobrowolnej prostoty i minimalizm stają się coraz bardziej popularne. Bardzo się z tego cieszę. Mam nadzieję, że w tych kilkudziesięciu postach zdołałem z lepszym lub gorszym skutkiem opowiedzieć Wam czym jest prostota, jakie przynosi korzyści, i zachęciłem przynajmniej niektórych do drobnych zmian w podejściu do pieniędzy, przedmiotów, materialnej strony życia. W pewien sposób blog spełnił swoje zadanie.
Po drugie Wasze zainteresowanie, komentarze były dla mnie źródłem inspiracji, świeżego spojrzenia na niektóre rzeczy. Skłaniały mnie do nowych przemyśleń. Dziękuję. Stosunkowo niewiele było nieporozumień. Mam przekonanie, że obierając prosty styl życia nie jesteśmy skazani na izolację, jest nas coraz więcej. W międzyczasie do starszych blogów doszły nowe, bardzo interesujące. Można w nich znaleźć sporo ciekawych rzeczy. Szczególnie cieszy mnie, że mogłem lepiej, choć na odległość, poznać niektórych z Was. Dziękuję wytrwałym i uważnym komentatorom (szczególnie Romanowi, Tofolari, Zagubionemu Omułkowi, Kyja, Agneeze, Pani la Mome, Patrycjuszowi i wielu innym).

Co do mnie uznałem (przyznaję, dość nieoczekiwanie), że zakończę pisanie bloga. Oczywiście nie da się opisać i poruszyć wszystkiego, co by się chciało. Z drugiej strony myślę, że z grubsza napisałem o tym, o czym warto było napisać. Nie będę ukrywał, że systematyczne tworzenie wpisów było dużym wyzwaniem (dla mnie i moich bliskich). Teraz czas na kolejne wyzwania - życie przynosi tyle niespodzianek. Myślę, że zakończenie pisania akurat w momencie tak dużego zainteresowania, będzie też znakiem: liczy się dobre, satysfakcjonujące i proste życie oparte na relacjach, bez przywiązania do materialnej strony życia (i popularności). Zamierzam zatem więcej żyć, a mniej pisać.
Nie żegnam się na zawsze. Kto wie...
Mam nadzieję, że blog będzie żył swoim życiem, inspirował do zmiany tych, którzy w jakiś sposób do niego trafią.

Zakończę cytatem z mojego ulubionego Thoreau:
Nie chciałbym, aby ktokolwiek przyswajał sobie mój sposób życia z jakiegokolwiek powodu, albowiem po pierwsze, ja już mogę sobie znaleźć inny, po drugie zaś, pragnę, aby na świecie było jak najwięcej ludzi o własnych dążeniach. Dlatego też chciałbym, ażeby każdy z wielkim staraniem wybierał własną drogę i szedł naprzód właśnie nią, zamiast drogą ojca, matki czy sąsiada.

Powodzenia!

Ps. Dlaczego jednak wróciłem do pisania można przeczytać tutaj (:

W pułapce efektywności

Przyzwyczailiśmy się do "zadaniowego" traktowania naszego czasu. Zalewa nas mnogość terminów, spotkań, maili. Na wykreślone z planera pozycje szybko wskakują następne.
Ulegliśmy złudzeniu, że życiem można sterować w kategoriach przyczyny i skutku, wykluczając to, co spontaniczne i nieprzewidywalne. Zaczynamy patrzeć na siebie i innych jak na maszyny, które do lepszego funkcjonowania wymagają - jak nasze komputery - nowego software'u: nowych metod planowania, sprawniejszych organizerów, kursów NLP, treningów motywacyjnych i pracy nad sobą.

Czytając książki Leo Babauty The Power of Less czy Zen Habits. Handbook for life odniosłem wrażenie, że zbyt wiele uwagi poświęca w nich osobistej produktywności, do osiągnięcia której minimalizowanie i prostota stały się jedynie narzędziami. Z jednej strony niektóre wpisy na blogu Zenhabits inspirowały mnie do zmiany stylu życia, z drugiej zbyt wiele z nich dotyczyło planów, celów do osiągnięcia, zadań do zrealizowania, precyzyjnego sterowania swoim czasem. Skrajnym tego przykładem była jego książka Zen To Done, w której przedstawił "uproszczony" system zarządzania. Nie chcę powiedzieć, że tego typu książki są nieprzydatne. Z pewnością wielu osobom pomagają zaprowadzić większy porządek i mogą być początkiem... rezygnacji z planowania.

Podatek od nadziei, czyli dlaczego nie wygram w Lotto

Dlaczego nie wygram w Lotto? Bo nie gram. Nie wierzę nachalnym reklamom przekonującym, że warto zostać milionerem. Okazuje się jednak, że dla blisko 60 % Polaków najlepszym sposobem zwiększenia ilości pieniędzy w portfelu nie jest praca, tylko ślepy los, czyli gra w Lotto i inne gry losowe.
Dzięki temu przychody Totalizatora Sportowego wyniosły w ubiegłym roku 3,25 mld zł, zaś do państwowej kasy łącznie z podatkami wpłynęło ponad 2 mld zł. Zatem nie bez podstaw niektórzy nazywają Lotto podatkiem dla ludzi mających problem z matematyką. Prawdopodobieństwo wygranej w Lotto jest relatywnie niskie i w przypadku wygranej najwyższego stopnia wynosi 1 do blisko 14 milionów.

Mimo to osoby biedne wydają większy procent swojego dochodu na loterie niż lepiej sytuowane. Nadzieja na wydobycie się z dołka zachęca do ciągłego kupowania losów, chociaż szanse wygrania są niemal bliskie zeru, a tego typu działania tak naprawdę pogłębiają biedę, od której chce się uciec. Ile można stracić?

W przypadku Lotto jeden zakład kosztuje 3 zł. Od jakiegoś czasu wprowadzono dodatkowe losowanie i obecnie odbywają się trzy losowania na tydzień. Rocznie to 157 losowań, zatem minimalny roczny koszt gry wynosi 471 zł. Jednak przy korzystaniu z blankietu można skreślić do 8 zakładów na jednym blankiecie, a w przypadku metody "chybił-trafił" do 10 zakładów.  Na internetowych forach niektórzy przyznają, że wydają 30-40 zł na tydzień, czyli 1560-2080 zł w roku. A można o wiele więcej.
Rezygnując z gry i odkładając przykładowo 120 zł co miesiąc przez 20 lat zgromadzimy kapitał w kwocie blisko 50 tys. zł! (kalkulator do indywidualnych obliczeń znajdziecie tutaj).

Nie gram w Lotto nie tylko z tego powodu, że nie chcę tracić pieniędzy.

Po pierwsze wysłanie kuponu rozpala wyobraźnię i kieruje ją w stronę materializmu. Często  w myślach stajemy się milionerami wydającymi pieniądze bez żadnych ograniczeń. To działa (prawie) na każdego. Cotygodniowe karmienie się ułudą wygranej może wejść w nawyk jako ucieczka od realnych problemów.

Poza tym uważam, że w radzeniu sobie z trudnościami finansowymi warto działać w kręgu własnego wpływu. Upatrywanie szansy na lepsze życie w ślepym zrządzeniu losu tak naprawdę obezwładnia i demotywuje do podjęcia realnych działań, aby coś zmienić. Choćby zacząć oszczędzać drobne kwoty.

Zapytacie: no dobrze, a jeśli wygram?
Nie byłbym taki pewny, że wyjdzie to każdemu na dobre. Powiedzenie, że szczęścia nie można kupić za pieniądze, sprawdza się w przypadku dużych wygranych.  W 2009 roku naukowcy przeanalizowali życiorysy zdobywców 30 największych wygranych w loteriach Wielkiej Brytanii ostatniej dekady. Okazało się, że jedna trzecia z nich straciła rodziny, inni przyjaciół, a część żyje w skrajnej biedzie. Porażka dla tych ludzi jest szczególnie dotkliwa z uwagi na ogromny kontrast. Mieć prawie wszystko, a nie mieć prawie niczego, to przepaść, która wchłonęła szczęście. Psycholodzy stwierdzili, że większość zwycięzców nie potrafiła pomnożyć wygranych pieniędzy. Nieudane inwestycje i wydatki bez ograniczeń doprowadziły wielu z nich do ubóstwa.

Zatem może nie będę bogaty jak ci nieliczni, którzy trafili szóstkę, ale mam szansę na prowadzenie dłuższego, spokojniejszego i szczęśliwego życia.

Polecam artykuł na temat przeprowadzonych badań: LOTTERY: IT MIGHT BE YOU...BUT PRAY IT ISN'T

Dzień bez zakupów?

Od początku lat 90-tych obchodzony jest Buy Nothing Day - dzień bez zakupów, który przypada w Europie w ostatnią sobotę listopada, a w USA w piątek po Święcie Dziękczynienia. Dzień ten ma być wyrazem protestu przeciwko zbędnym zakupom i nadmiernej konsumpcji. W Polsce po raz pierwszy Dzień bez zakupów odbył się w 2003 r.
Obchodzi się go w bardzo prosty sposób - powstrzymując się od dokonywania jakichkolwiek zakupów. Zamiast tego proponuje się uczestnictwo w wydarzeniach kulturalnych, spędzanie czasu z rodziną i aktywny wypoczynek.

Z pewnością obchodzenie jednego dnia w roku bez zakupów to zbyt mało, aby zmienić konsumpcyjne nawyki. Siła rażenia tego rodzaju zrywów jest niewielka. Z drugiej strony powstrzymanie się od kupowania przez jeden dzień i w dodatku w sobotę to zapewne dla wielu konsumentów duże wyzwanie.

Przy tej okazji możemy zastanowić się, kiedy mieliśmy ostatnio dzień bez kupowania? Może takie dni zdarzają się nam często, a może trudno je znaleźć w kalendarzu?
Nie tak dawno takim dniem była "urzędowo" niedziela. Sklepy były po prostu zamknięte. Obecnie to ulubiony dzień rodzinnych wypraw do centrów handlowych, które przyciągają nas wszelkimi możliwymi "atrakcjami".

Spróbujmy przywrócić niedzieli rodzinny, świąteczny charakter. Spróbujmy tak zorganizować ten dzień, aby było w nim miejsce na wspólne spędzenie wolnego czasu, bez pośpiechu, hałasu, natłoku  reklamy, która i tak bombarduje nas przez pozostałe dni tygodnia. Odmawiając udziału w konsupcyjnym spektaklu supermarketów i centrów handlowych w niedziele być może pomożemy odetchnąć także tym, którzy muszą w ten dzień pracować dla naszego zadowolenia.
Poza tym odmowa kupowania w niedziele (ew. w inny dzień tygodnia) w skali roku daje już 52 dni bez zakupów. Byłaby to już zdecydowanie bardziej odczuwalna forma protestu przeciw zbędnym zakupom i nadmiernej konsumpcji.
Myślę, że przyniosłoby to także wymierne oszczędności. Nie chodzi tylko o ćwiczenia w samodyscyplinie. W atmosferze konsumpcyjnej  fiesty, gdy zadowolenia szukamy w atrakcjach i zakupach, łatwiej o utratę zdrowego rozsądku i rozrzutne wydawanie pieniędzy.

Zachęcam zatem do zaznaczenia w kalendarzu nie tylko ostatniej soboty listopada,  ale wszystkich kolejnych niedziel.


Czasem obrazy przemawiają lepiej niż słowa: W miejsce hasła "Buy Nothing DAY" możemy wpisać "Buy Nothing SUNDAY"!





Pieniądze albo życie - artykuł w Onecie

"Są młodzi i przebojowi, mają atrakcyjną pracę i nieźle zarabiają. Twierdzą, że są szczęśliwi. A cały swój dobytek bez problemu mieszczą w jednym plecaku. Minimaliści pokazują, że majątek może być jedynie przeszkodą na drodze do dobrego życia."

To nagłówek z artykułu Arka Łukaszewicza "Pieniądze albo życie", m.in. o moim stosunku do rzeczy materialnych i dobrowolnej prostoty. Możecie przeczytać go tutaj. Z drobną uwagą : nagłówek nie odnosi się do mojej sytuacji życiowej (: Wygląda na to, że znowu zostałem zaliczony w poczet minimalistów, choć za takiego siebie nie uważam.

W mediach obserwuję zainteresowanie minimalizmem jako pewnego rodzaju modą. Koncentrują się one na materialnej stronie zagadnienia - ograniczaniu liczby posiadanych przedmiotów. Obawiam się, aby to spłycenie tematyki nie zaszkodziło samemu minimalizmowi i temu co ma najbardziej uniwersalnego do przekazania.
W przeciwieństwie do tak okrojonego minimalizmu "dobrowolna prostota" jest pojęciem znacznie szerszym i -moim zdaniem- adresowanym do każdego, w tym do rodzin z dziećmi. Podziwiam osoby, które potrafią żyć mając cały dobytek w plecaku, ale jest to swoisty "luksus" zarezerwowany dla młodych singli. Dobrowolna prostota koncentruje się najpierw na tym, co wewnątrz, na motywacji, rozpoznawaniu rzeczywistych potrzeb i wartości. Ograniczenie liczby przedmiotów i praktyczne sposoby na oszczędne życie są konsekwencją, nie zaś motywem przewodnim dobrowolnej prostoty.

Wspomniany artykuł w Onecie uważam za całkiem pożyteczny, jeśli chodzi o "odmaterializowanie" minimalizmu i dobrowolnej prostoty, wskazuje po trosze na ich "duszę". Mam nadzieję, że przekona do tego stylu życia także tych, którzy - parafrazując nagłówek - "są wiekowo dojrzali, mało przebojowi i zarabiają niewiele".
Dobrowolna prostota jest dla każdego. Zapraszam!

Jak wydłużyć przydatność

Ten szyk, ten blask!
Jakie urządzenia AGD, meble, przedmioty codziennego użytku są w waszych domach najstarsze? Ile lat posiadamy przeciętnie daną rzecz zanim powędruje do kosza na śmieci? Zepsuła się (i nie da się naprawić) czy zrobiła "przestarzała" w porównaniu z nowymi produktami? Jak długo nosimy ubrania, buty, torebki, krawaty, zegarki, telefony? Czy wymieniamy je, bo się zużyły, czy też dlatego, że znudziły albo zmieniła się moda, pojawił nowoczesny design lub nowy gadżet?
Ze zdziwieniem odkryłem kiedyś w sklepie z AGD lodówkę z wbudowanym telewizorem. Zegarki posiadają tyle funkcji, jakby zostały przygotowane dla Agenta 007. Porcji informacji o nowych gadżetach dostarczy niezawodnie LOGO, miesięcznik dla mężczyzn, którzy "chcą mieć pewność, że dobrze wydają swoje pieniądze".
Jakim cudem ludzie mniej cywilizowani lub żyjący w dawnych czasach mogą/mogli być szczęśliwi, obywając się bez większości  przedmiotów, które rzekomo są niezbędne, aby normalnie funkcjonować?

Zakupy w szarej strefie

Nie, nie będzie to post o kupowaniu bez cła, podatków czy spod lady. Szarą strefę naszych zakupów tworzą nasze własne nieprzemyślane wydatki, kupowanie bez zastanowienia, pod wpływem impulsów, reklam, różnego rodzaju promocji i obniżek, które rozpalają wyobraźnię do czerwoności.
Szara strefa to nasze emocje. Niby postępujemy racjonalnie, ważymy argumenty za i przeciw, podejmujemy starannie przemyślane decyzje i potem się ich trzymamy. W rzeczywistości zakupy i wydawanie pieniędzy to jedna ze sfer, w których nasz zdrowy rozsądek ustępuje miejsca uczuciom. Często musimy się bardzo nagimnastykować, aby pragnienie zakupu opakować w pozory racjonalnej decyzji. Nie tylko przed bliskimi nam osobami, ale także wobec siebie.