Jak pisałem motorem zmian finansowych był u mnie ruch voluntary simplicity, a szczególnie książka Your Money or Your Life. W kolejnych wpisach spróbuję streścić 9 kroków do finansowej niezależności, które proponują autorzy tej książki (więcej w poście Twoje pieniądze albo życie! Wprowadzenie).
Na razie chciałbym poświęcić kilka uwag samej "niezależności finansowej" ("financial independent", FI). W książce chodzi mniej więcej o minimalizowanie wydatków i zwiększanie dochodów. Dzięki nadwyżkom inwestowanym w obligacje długoterminowe i efektowi odsetek składanych narastają oszczędności, które akumulowane w długim horyzoncie czasowym pozwalają na pokrywanie bieżących wydatków. Jest to długo oczekiwany moment osiągnięcia owej niezależności finansowej (crossover point). W ten sposób kapitał pracuje na nasze utrzymanie, a inwestowanie go w obligacje ma zapewnić przede wszystkim jego (i nasze) bezpieczeństwo. Trochę przypomina to życie rentiera, ale cała idea opiera się na innych założeniach - realizowania rzeczywistych potrzeb, życia zrównoważonego i oszczędnego.
Być może w realiach amerykańskich to się sprawdza. W moim przypadku zastosowanie zasad omawianych w tej książki ciągle sprowadza się do racjonalizowania wydatków tak, aby nie przekraczały poziomu rocznych dochodów. I to w praktyce jest już nie lada wyzwaniem dla rodziny opartej na dochodach jednego z małżonków i to zatrudnionego w budżetówce. Poza tym mamy do spłacenia kredyty mieszkaniowy i samochodowy. O akumulacji kapitału można jedynie pomarzyć. Dlatego na swój użytek od pewnego czasu inaczej definiuję niezależność finansową. W opracowaniu książki YMYL dostępnym na stronie http://www.financialintegrity.org/ mowa jest już nie o "financial independent", lecz o "financial integrity", integralności finansowej. To pojęcie jest mi znacznie bliższe i bardziej odpowiada moim realiom.
Na razie chciałbym poświęcić kilka uwag samej "niezależności finansowej" ("financial independent", FI). W książce chodzi mniej więcej o minimalizowanie wydatków i zwiększanie dochodów. Dzięki nadwyżkom inwestowanym w obligacje długoterminowe i efektowi odsetek składanych narastają oszczędności, które akumulowane w długim horyzoncie czasowym pozwalają na pokrywanie bieżących wydatków. Jest to długo oczekiwany moment osiągnięcia owej niezależności finansowej (crossover point). W ten sposób kapitał pracuje na nasze utrzymanie, a inwestowanie go w obligacje ma zapewnić przede wszystkim jego (i nasze) bezpieczeństwo. Trochę przypomina to życie rentiera, ale cała idea opiera się na innych założeniach - realizowania rzeczywistych potrzeb, życia zrównoważonego i oszczędnego.
Być może w realiach amerykańskich to się sprawdza. W moim przypadku zastosowanie zasad omawianych w tej książki ciągle sprowadza się do racjonalizowania wydatków tak, aby nie przekraczały poziomu rocznych dochodów. I to w praktyce jest już nie lada wyzwaniem dla rodziny opartej na dochodach jednego z małżonków i to zatrudnionego w budżetówce. Poza tym mamy do spłacenia kredyty mieszkaniowy i samochodowy. O akumulacji kapitału można jedynie pomarzyć. Dlatego na swój użytek od pewnego czasu inaczej definiuję niezależność finansową. W opracowaniu książki YMYL dostępnym na stronie http://www.financialintegrity.org/ mowa jest już nie o "financial independent", lecz o "financial integrity", integralności finansowej. To pojęcie jest mi znacznie bliższe i bardziej odpowiada moim realiom.
Dzięki zrozumieniu charakteru i roli pieniądza w naszym życiu, analizie wydatków pod kątem realnych potrzeb, świadomemu wydawaniu i prostym metodom na oszczędne życie, zastosowanie zaleceń opisanych w YMYL prowadzi do zintegrowania życia od strony finansowej, a może lepiej - do zintegrowania finansów z innymi sferami życia. I to jest wielką zaletą tej książki.
Poza tym obecnie niezależność finansowa to dla mnie przede wszystkim niezależność od pieniędzy, to wolność od długów, gorączkowego wydawania, to szukanie drobnych przyjemności bez konieczności płacenia za nie, to czas spędzany z rodziną i przyjaciółmi. W ten sposób mogę być wolny już teraz. Od jakiegoś czasu rozumiem ją głębiej: jako możliwość dzielenia się posiadanymi środkami z innymi oraz całkowicie inne -oderwane od sfery finansowej i materialnej- spojrzenie na "bogactwo", które możemy budować na wzajemnym zaufaniu, trosce o siebie nawzajem, w oparciu o dobre relacje z innymi. To nasz "kapitał", który będzie procentować bogatym życiem bez względu na koniunkturę.
Pieniądze to nasza energia życiowa, jaką tracimy na ich zdobywanie. To czas naszego życia, który oddajemy, aby rosła siła naszego portfela. Wydając racjonalniej, możemy mniej zarabiać, a więcej żyć. Wcześniej pracowałem na dwa etaty, z czego opłacałem prywatną szkołę dla moich dzieci. Zarabiając więcej odczuwaliśmy ciągły brak pieniędzy. Rok temu zrezygnowaliśmy ze szkoły i rozpoczęliśmy naukę dzieci w domu. Mogłem zrezygnować z drugiego etatu. W ten sposób mam więcej czasu i więcej przestrzeni do życia skoncentrowanego na rodzinie i wychowaniu dzieci na szczęśliwych ludzi. Myślę, że był to konkretny przykład niezależności finansowej.
Polecam także wpis Krzywa zadowolenia
jak się ma nauka dzieci w domu do polskiego prawa? ile dzieci maja lat?
OdpowiedzUsuńSpełnienie obowiązku szkolnego w domu jest w pełni legalne. Od strony prawnej wygląda to tak, że na wniosek rodziców dyrektor wybranej szkoły (nie ma rejonizacji)wyraża zgodę na spełnianie obowiązku szkolnego poza szkołą. Jedynym warunkiem jest przedstawienie opinii psychologicznej i oświadczenie rodziców, że przygotują dziecko do egzaminu klasyfikacyjnego. Dzieci w ED pod koniec roku szkolnego zdają egazamin z podstawy programowej.W ED jesteśmy drugi rok. Dzieci 'szkolne' są w wieku 6,8 i 11 (zerówka, druga i pięta klasa). W internecie jest sporo na ten temat, ew. polecam stronę edukacji domowej na FB. Napisałem też specjalny post dot. naszych doświadczeń: http://wystarczy-mniej.blogspot.com/2012/04/edukacja-domowa-homeschooling-krotki.html
OdpowiedzUsuń"...Poza tym mamy do spłacenia kredyty mieszkaniowy i samochodowy...". Proponuje pozbyć się samochodu i kredytu na ten pojazd.
OdpowiedzUsuńUważam, że samochód jest jednym z największych pożeraczy kapitału (paliwo, ubezpieczenie, serwis, naprawy, kredyt)
W 2007 kupił pierwszy swój samochód (Fiat Uno) kosztował mnie 2400 zł. W 2009 kupiłem sobie Seata Cordobę za 11500 zł. Mogę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że jeśli chodzi o podstawową funkcje (przemieszczanie się z punktu A do B) nie ma żadnej różnicy. Różnica jest kosztach. Gdy miałem uno najwięcej zapłaciłem za wymianę mechanizmu zmiany biegów (550 zł). Od czasu gdy mam Cordobę każda wizyta w serwisie to min 1000zł
Argument o wyposażeniu jest łatwy do zbicia, gdyż w latach 80 jeździłem z rodzicami dużym fiatem (bez klimy, elektryki i innych bajerów). Czy te dodatkowe wyposażenie jest mi niezbędne? Klima używa się 3-4 miesiące w roku.
Prestiż? Wygląd? to już kwestia priorytetów
Co do zasady zgadzam się: nabycie i utrzymanie samochodu generuje olbrzymie koszty i pochłania majątek. Odradzam kupowanie go na kredyt (niestety sam popełniłem ten błąd). Gdyby nie powiększenie się rodziny, nie stanąłbym przed dylematem wymiany samochodu na większy. Konieczność sprawnego poruszania się z 4 dzieci po miejscowości pozbawionej komunikacji miejskiej, a także po aglomeracji warszawskiej, ponadto okresowe dojazdy do rodziców mieszkających w znacznej odległości wymusza posiadanie tego środka lokomocji. Nie twierdzę, że nie dałoby sie żyć bez niego, ale za cenę dużych utrudnień, wysiłku i czasu włożonego w przemieszczanie się, np. na zajęcia dzieci. W naszej sytuacji wybraliśmy zatem posiadanie samochodu, ale staramy się minimalizować tego koszty: samochód kupiliśmy używany, a gdy możemy, to poruszamy się rowerami. Traktujemy go jako narzędzie i nie jesteśmy do niego przywiązani w sensie wyznacznika naszego statusu.
UsuńW temacie klimy. Używa się jej dłużej, bo wiosną, jesienią i zimą służy do osuszania powietrza i dzięki niej nigdy nie mamy zaparowanych szyb w samochodzie. Wpływ klimy na zużycie paliwa jest w naszym małym aucie pomijalny (nawet w instrukcji obsługi jest wzmianka że klima nie zwiększa zużycia paliwa). Ja w każdym razie nie zauważyłem różnicy. A komfort, zwłaszcza dla dzieci jest bezcenny. Zaznaczę że kiedyś byłem gorącym przeciwnikiem klimy (że zbędny luksus, da się żyć, niezdrowa itp.). Dopóki mi małe dziecko nie darło się pół drogi z powodu spiekoty.
OdpowiedzUsuńtak, klima przy ostatnio ocieplającym się klimacie to mus w aucie - zwróciłbym tylko uwagę, by na niej "nie oszczędzać" i regularnie ją czyścić. bo zaniedbanie tutaj może skończyć się poważnymi chorobami
Usuń