Świnka skarbonka jest pusta? Pora ponownie postawić na piedestale cnotę oszczędności!
W skali makro wiele mówi się ostatnio o konieczności zaciskania pasa, choć niektórym gospodarkom brakuje już dziurek. Nie lepiej jest z perspektywy naszego osobistego portfela. Coś najwyraźniej poszło nie tak.
Myślę, że genezy obecnego problemu należy szukać w mentalnej przemianie, która przypada mniej więcej na 2 połowę XX w., gdy uwierzono, w skali narodów i poszczególnych gospodarstw domowych, że droga do dobrobytu i bogactwa może prowadzić przez finansowe skróty. Kultura pracowitości i oszczędności została wyparta przez obyczaj natychmiastowego zaspakajania każdej zachcianki i megakonsumpcji finansowanej kredytem. Uwierzyliśmy, bo chcieliśmy uwierzyć, że -parafrazując pewną reklamę- "jesteśmy tego warci". Na uwagę jednego z moich znajomych, że wszyscy jego koledzy mieszkają już w domach, a on ciągle w bloku, stwierdziłem, że nie uwzględnił kosztów w postaci horendalnych kredytów, przepracowania i zawału serca. W zasadzie dostatnie życie na kredyt stało się należnym nam, obywatelom Zachodu, przywilejem.
Nie inaczej zachowują się państwa, z tym, że koszty życia na kredyt przerzucają na obecne i przyszłe pokolenia. Dług publiczny w przeliczeniu na jednego mieszkańca wynosi 22.000 zł, a na jego spłatę pracować będziemy (na razie) do 67 roku życia.
Oczkiem w głowie polityków nadal jest, odmieniany przez wszystkie przypadki, wzrost gospodarczy, a tego podobno nie da się osiągnąć bez hiperkonsumpcji. Tymczasem w XVIII w. niejaki Adam Smith w Badaniach nad naturą i przyczynami bogactwa narodów wskazywał, że źródłem wzrostu gospodarczego jest oszczędzanie dochodu, a nie konsumowanie. Biedaczysko nie żył w dobie centrów handlowych i kart kredytowych.
W skali makro wiele mówi się ostatnio o konieczności zaciskania pasa, choć niektórym gospodarkom brakuje już dziurek. Nie lepiej jest z perspektywy naszego osobistego portfela. Coś najwyraźniej poszło nie tak.
Myślę, że genezy obecnego problemu należy szukać w mentalnej przemianie, która przypada mniej więcej na 2 połowę XX w., gdy uwierzono, w skali narodów i poszczególnych gospodarstw domowych, że droga do dobrobytu i bogactwa może prowadzić przez finansowe skróty. Kultura pracowitości i oszczędności została wyparta przez obyczaj natychmiastowego zaspakajania każdej zachcianki i megakonsumpcji finansowanej kredytem. Uwierzyliśmy, bo chcieliśmy uwierzyć, że -parafrazując pewną reklamę- "jesteśmy tego warci". Na uwagę jednego z moich znajomych, że wszyscy jego koledzy mieszkają już w domach, a on ciągle w bloku, stwierdziłem, że nie uwzględnił kosztów w postaci horendalnych kredytów, przepracowania i zawału serca. W zasadzie dostatnie życie na kredyt stało się należnym nam, obywatelom Zachodu, przywilejem.
Nie inaczej zachowują się państwa, z tym, że koszty życia na kredyt przerzucają na obecne i przyszłe pokolenia. Dług publiczny w przeliczeniu na jednego mieszkańca wynosi 22.000 zł, a na jego spłatę pracować będziemy (na razie) do 67 roku życia.
Oczkiem w głowie polityków nadal jest, odmieniany przez wszystkie przypadki, wzrost gospodarczy, a tego podobno nie da się osiągnąć bez hiperkonsumpcji. Tymczasem w XVIII w. niejaki Adam Smith w Badaniach nad naturą i przyczynami bogactwa narodów wskazywał, że źródłem wzrostu gospodarczego jest oszczędzanie dochodu, a nie konsumowanie. Biedaczysko nie żył w dobie centrów handlowych i kart kredytowych.
Obserwując zapaść światowych finansów w 2008 r. i obecne załamanie finansowe kolejnych gospodarek europejskich nie słyszałem, aby wzywano do przywrócenia oczywistej zasady, że wydatki w budżecie domowym nie powinny przekraczać naszych dochodów. O ile w skali budżetów narodowych na gwałt szuka się teraz oszczędności, o tyle od obywateli, czytaj konsumentów, nadal oczekuje się (starannie mierzonego) optymizmu i zwiększonej skłonności do zakupów. Być może poczucie obowiązku każe wam wybiec do sklepu, aby wydawać ciężko zarobione pieniądze lub po prostu pobawić się kartą kredytową. Ja ze swej strony zachęcam do propagowania (najlepiej własnym przykładem) mody na BYCIE OSZCZĘDNYM.
Oszczędność nadal jest passe, mówienie, że nie stać mnie na coś, jest co najmniej towarzyskim nietaktem. Nie chciałbym, żeby człowiek oszczędny był kojarzony z dusigroszem i sknerą.
Oszczędność oznacza zadowolenie z tego, co posiadamy. Jeśli posiadasz 10 sukienek, a nadal nie masz w czym chodzić, jesteś prawdopodobnie rozrzutna. Ale jeśli masz te same 10 sukienek i z zadowoleniem nosisz je przez szereg lat, wówczas jesteś oszczędna. Marnotrawstwo w tym przypadku leży nie w liczbie rzeczy, ale w braku zadowolenia z ich posiadania. Satysfakcja z bycia oszczędnym jest mierzona nie poziomem skąpstwa, lecz poziomem zadowolenia czerpanym z przedmiotów, które posiadasz.
Oszczędność nie oznacza zatem bycia skąpym. To cnota, która pozwoli nam zawczasu uniknąć finansowych kłopotów, a przy okazji kreatywnie podejść do życia, dzięki czemu każda pojedyncza pomarańcza odzyska swój smak.
Oszczędność nadal jest passe, mówienie, że nie stać mnie na coś, jest co najmniej towarzyskim nietaktem. Nie chciałbym, żeby człowiek oszczędny był kojarzony z dusigroszem i sknerą.
Oszczędność oznacza zadowolenie z tego, co posiadamy. Jeśli posiadasz 10 sukienek, a nadal nie masz w czym chodzić, jesteś prawdopodobnie rozrzutna. Ale jeśli masz te same 10 sukienek i z zadowoleniem nosisz je przez szereg lat, wówczas jesteś oszczędna. Marnotrawstwo w tym przypadku leży nie w liczbie rzeczy, ale w braku zadowolenia z ich posiadania. Satysfakcja z bycia oszczędnym jest mierzona nie poziomem skąpstwa, lecz poziomem zadowolenia czerpanym z przedmiotów, które posiadasz.
Podczas gdy osoba rozrzutna do szczęścia potrzebuje nieumiarkowanej konsumpcji (sok z pięciu pomarańczy jest tylko preludium do wielkiego ciasta), osoba oszczędna będzie rozkoszować się zjedzeniem pojedynczej pomarańczy, ciesząc się jej kolorem, teksturą, zapachem, smakiem i innymi wrażeniami podniebienia. Oszczędni ludzie odznaczają się więc wysokim współczynnikiem czerpania radości z danej, pojedynczej rzeczy i nie potrzebują nadmiaru bodźców.
Oszczędność pokazuje, że nie musimy posiadać danej rzeczy, aby się nią cieszyć. Po prostu wystarczy, że jej używamy. Jesteśmy oszczędni, jeśli cieszymy się z rzeczy, niezależnie od tego, czy stanowi naszą własność. Nie zachowujmy się jak feudalni panowie, gromadząc w swoich domowych twierdzach jak największy majątek. Jeśli przewidujemy, że będziemy czegoś potrzebować, nie musimy najpierw przenosić tego na (otoczone obronnym murem) terytorium "MOJE". Jeśli uznamy, że to, co na zewnątrz muru, należy nie do przeciwnika, lecz do "RESZTY NAS", z czasem być może zgodzimy się stracić nieco kontrolę nad stanem swojego posiadania i pozwolimy przepływać rzeczom przez swoje ręce bardziej swobodnie. Oszczędność uczy zatem dzielenia się, patrzenia na świat jako "NASZE" miejsce, bez podziału na "moje" i "ich".
Oszczędność pokazuje, że nie musimy posiadać danej rzeczy, aby się nią cieszyć. Po prostu wystarczy, że jej używamy. Jesteśmy oszczędni, jeśli cieszymy się z rzeczy, niezależnie od tego, czy stanowi naszą własność. Nie zachowujmy się jak feudalni panowie, gromadząc w swoich domowych twierdzach jak największy majątek. Jeśli przewidujemy, że będziemy czegoś potrzebować, nie musimy najpierw przenosić tego na (otoczone obronnym murem) terytorium "MOJE". Jeśli uznamy, że to, co na zewnątrz muru, należy nie do przeciwnika, lecz do "RESZTY NAS", z czasem być może zgodzimy się stracić nieco kontrolę nad stanem swojego posiadania i pozwolimy przepływać rzeczom przez swoje ręce bardziej swobodnie. Oszczędność uczy zatem dzielenia się, patrzenia na świat jako "NASZE" miejsce, bez podziału na "moje" i "ich".
Oszczędność to równowaga, złoty środek pomiędzy dwiema skrajnościami: skąpstwem i rozrzutnością. W Biblii, w Księdze Przysłów, jest takie zdanie: "nie dawaj mi bogactwa ani nędzy, daj mi tylko niezbędnego chleba" (Prz 30,8). Oszczędność jest synonimem posiadania tego, co dokładnie tu i teraz jest mi niezbędne. Nie za dużo, nie za mało, w sam raz. Nic nie jest zmarnowane, nic niewykorzystane. Prosto i elegancko.
Oszczędność nie oznacza zatem bycia skąpym. To cnota, która pozwoli nam zawczasu uniknąć finansowych kłopotów, a przy okazji kreatywnie podejść do życia, dzięki czemu każda pojedyncza pomarańcza odzyska swój smak.
Ja bym nie nazwał tego zapaścią... Moim zdaniem to była próba powrotu do normalności dość skutecznie niestety zniweczona przez próby "ratowania banków inwestycyjnych"...
OdpowiedzUsuńJak to właśnie wyczytałem w książce "Prawdziwe życie" (polecam), jeszcze przed wojną posiadanie przez osobę fizyczną kredytu było (dość powszechnie) oznaką moralnego upadku, a dziś...
A dzis to nawet ja ze wstydem przyznać muszę, że kiedys wziąłem kredyt mając jakieś durne opory przed naruszeniem oszczędności... Dobrze, że sie szybko opamiętałem...
Roman
Droga do normalności jeszcze długa, bo niczego się nie nauczyliśmy. Banki i kapitał spekulacyjny ciągle rządzą państwami, które dają się wodzić za nos firmom ratingowym - współczesnym wyroczniom... Ze swej strony polecam ksiażkę „Turbokapitalizm. Zwycięzcy i przegrani światowej gospodarki” Edwarda Luttwaka
UsuńNo, panie Romanie, przed wojną to i nieślubne dziecko było uważane za "moralny upadek". ;)
UsuńPanie Konradzie - blog godny uwagi. Pozwoli Pan, że zamieszczę u siebie link?
Pozdrawiam, Kira
Oczywiście (:, dziękuję i zapraszam ponownie!
UsuńPani Kiro :) Świadomie "przegiąłem" w drugą stronę :) Wszak dziś są czasy dumy z "posiadania" na kredyt i wstydu, gdy się na coś oszczędza...
OdpowiedzUsuńRoman
Kupno na kredyt nie jest czymś nagannym z perspektywy minimalizmu, pod warunkiem, że owa decyzja została dość mocno zaplanowana i podparta spodziewanymi dochodami na okresie trwania kredytu. Niestety, dzisiejszy konsument nie
UsuńGdybyśmy prowadzili firmy, tak jak prowadzi się większość domowych gospodarstw, zaciągając kredyty na wszystko co się da, to nawet nie chcę myśleć jak szybko biznes by upadł
Słusznie. Warto dodatkowo zauważyć, że w przypadku firm mamy najczęściej do czynienia z kredytem inwestycyjnym, który powinien móc uzyskać efekt dźwigni finansowej. W przypadku gospodarstw domowych mówimy zazwyczaj o kredycie konsumpcyjnym.
UsuńWydawanie nie więcej niż się zarabia wydaje się tak oczywiste, a jednak odwrotna postawa została już tak mocno zakorzeniona w kulturze macowej, że przypominanie o informowanie o tym aby nie wydawać więcej jest dość groteskowe:)
OdpowiedzUsuńTo proste, jak Cie nie stać to nie kupujesz. Liczb nie oszukasz.
Dać ludziom karty kredytowe i szaleją...
UsuńOsobiście jestem przeciwniczką wszelkich kredytów poza hipotecznym i to dostosowanym do potrzeb i możliwości, a nie zachcianek. Rozumiem, że nie każdego stać na kupno mieszkania za gotówkę, większości nie stać, a wysokość czynszu najmu często jest równa wysokości raty. No i mimo wszystko - inaczej się żyje, wracając do własnego M. Żadna inna rzecz, moim zdaniem, nie jest tak pilna, żeby nie mogła zaczekać, aż sobie na nią uzbieramy pieniądze. Ja się nie wstydzę, że jestem oszczędna i to coraz bardziej jestem - zaczęłam zapisywać wydatki i je kontrolować. Raczej mnie zadziwia, kiedy słyszę, że komuś nie wystarcza do pierwszego, bo musiał (no, po prostu musiał)kupić nowe meble i kolejny zestaw talerzy. Propagowanie "mody" na bycie oszczędnym to słuszny postulat:) Cieszmy się tym co mamy, nie wydawajmy więcej niż zarabiamy, a życie będzie prostsze.
OdpowiedzUsuńSą kredyty hipoteczne i kredyty hipoteczne. Jeden weźmie milion, inny weźmie 150 tysięcy, bo mu wystarczy "klitka" 25m2.
UsuńCo do oszczędności, to ja myślę, że żadna moda tutaj nie pomoże. To musi być potrzeba płynąca z naszego wnętrza :).
Zdecydowanie się z Tobą zgadzam, żeby mniej wydawać niż się zarabia. Ja w ogóle nie rozumiem, jak tak można żyć.
Oszczędzanie i oszczędzanie niestety to cały czas dudni w mojej głowie gdy podpisałem pakt z bankiem na 30 lat aby mieć swoje mieszkanko ale przynajmniej je posiadam:) ciągle tylko mnożą się opłaty to za szkołe dzieci to za ogrzewanie co albo ubezpieczenie auta które ciągle drożenie. No ale co trzeba jakoś żyć
OdpowiedzUsuńŻycie na kredyt to moim zdaniem taka kolejna zachodnia moda. Mieszkam w Wielkiej Brytanii i tutaj "normalne" jest, że ludzie mają po kilka kredytów. Studencki na czesne (w angielskiej części wynoszące teraz 9000 FUNTÓW za rok) jest tylko jednym z nich. Mam to ogromne szczęście, że studiuję w Szkocji, gdzie studia są JESZCZE za darmo... Ale po kilkuletnich obserwacjach tego, co się tutaj dzieje w sklepach w weekendy i przed świętami już nigdy nie będę mieć w głowie stereotypu skąpego Szkota... Ludzie dźwigają po kilka toreb z zakupami, po sklepach chodzą jak w amoku łapiąc każdą rzecz, którą zobaczą... W niektórych koszykach w kolejce do kasy widzę czasami zapas np. kosmetyków, które mi staraczyłyby na rok... To po prostu odstrasza od całego tego "shoppingu"...
OdpowiedzUsuńTutaj naprawdę nie trzeba wypruwać sobie przysłowiowych żył, żeby starczyło do końca miesiąca. Co więcej, z normalnej pensji można sobie odłożyć na wakacje raz do roku i na ratę nomen omen kredytu, ale hipotecznego. Ludzie jednak sami zakładają sobie pętlę na szyję wydając pieniądze na prawo i lewo...