Minimalizm - jak to ugryźć?

Minimalizm jest ideologią. Im więcej ma "wyznawców", tym więcej interpretacji.

Ktoś kiedyś wymyślił sobie regułę, że minimaliście do życia wystarczy 100 rzeczy. Każdy, kto zwie się minimalistą, chciał jej sprostać, ale -z różnych przyczyn- nie każdemu to wyszło. I tu dała znać o sobie chęć naginania zasad: tak, oczywiście, że mam tylko 100 rzeczy, a że jedną z nich jest 30 par majtek, to już inna sprawa...Trochę się to robi groteskowe. Ale z drugiej strony, jak tu żyć tylko ze 100-a rzeczami?

Spotkałam się wielokrotnie z opisami, jak to ktoś zrobił sobie detoks od rzeczy, na określony czas, żeby sprawdzić, czy mu z tym dobrze i by ocenić, czy taki sposób na życie mu się spodoba. No cóż, są rewolucje i ewolucje... Wiele jest blogów opisujących te pierwsze. Ja preferuję te drugie.

Co polecam?
Paradoksalnie codzienną refleksję nad życiem :) Codziennie, w miarę sił, rozmyślam o tym, co jest dla mnie ważne, a co nie, co sprawia mi radość, a co ją odbiera...

Piękno w tym sposobie na życie jest w tym, że każdy element jest tak cudownie logiczny i spójny, wszystko się uzupełnia. Przykład? Jeśli mam pokój, w którym prawie nic nie mam, to uprzątnięcie go zajmie mi jakieś 5 minut. To znaczy, że pozostały czas mogę poświęcić na rzeczy ważne lub takie, które sprawiają mi radość.

Minimalizm to prostota. Nie liczę posiadanych przedmiotów. Stawiam raczej na "praktyczną ilość", czyli np. na daną porę roku potrzebuję mieć przynajmniej tyle ubrań, ile mieści standardowej pojemności pralka. Mniej jest nieekologicznie i nieekonomicznie.

Chodzi o to, by odwołać się do generalnej idei: po co mi to wszystko? Co jest mi na co dzień pomocą, a co ciężarem? Na czym chcę się skupić w życiu, a co jest moim złodziejem czasu?

Moja droga...
była długa :) Jak wielu obecnych 30-latków moi rodzice wychowali się w PRL-u, a dziadkowie borykali się z konsekwencjami wojny, tak więc mój radosny żywot poprzedziły dwa pokolenia zbieraczy :) Ogólne poczucie nadmiaru rzeczy towarzyszyło mi od dziecka.

Mieszkania mojej mamy i babci obfitowały w całe mnóstwo pamiątek, ozdóbek, znalezisk, innymi słowy... zbieraczy kurzu. Ich codzienność wypełniona była wiecznym gotowaniem i sprzątaniem. Dorastałam przyglądając się temu i zastanawiając się, w jaki sposób te kobiety się realizują, co wnoszą w życie innych, co po sobie zostawią. Jednocześnie wielokrotnie zdawałam sobie sprawę, że dużo łatwiej jest mi przemyśleć wiele kwestii, zebrać myśli, a także pracować w pomieszczeniach z białymi ścianami, w których znajduje się mało rzeczy.

Jako nastolatka miałam do dyspozycji pokój o wymiarach 2x4m. Wielu gości nie mogło się tam pomieścić. Pozbycie się każdego bezwartościowego dla mnie mebla, to jedna osoba więcej :)

Życie w Polsce z reguły oznacza, że większość czasu spędza się w pracy. Ilu pieniędzy byś nie miał, i jakich pałaców byś nie wybudował, i tak w większości korzystasz z tego, co nosisz przy sobie bądź przechowujesz w szufladzie w biurze. Zakładając jeszcze, że chcesz mieć jakieś życie osobiste i spędzać czas poza domem, całą resztę naszego dobytku spowija kurz.

Oczywiście, jak wspomniałam wcześniej, wychowano mnie w duchu szacunku do rzeczy, tak więc wielu nietrafionych prezentów, w tym głównie ubrań, nie wyrzucałam w imię wszystkim znanego hasła: "może się kiedyś przydać".

Dzień sądu
Nadszedł dzień przeprowadzki międzynarodowej. Oznacza to w praktyce, że za transport każdej z tych rzeczy, których tak naprawdę nie używałam (i nie chciałam), musiałabym zapłacić. I to nie mało. Co to, to nie!

Zakupiłam największą dostępną walizkę, zaprosiłam przyjaciółkę, by pomogła mi w przypadku trudnych decyzji i podtrzymała na duchu, przygotowałam opakowanie dużych worków na śmieci, otworzyłam moją wielką wnękową szafę i spakowałam wszystkie rzeczy, które lubię. O dziwo okazało się, że w walizce zostało jeszcze sporo miejsca...

Co mi pomogło?
Najpierw zabrałam się za rzeczy, na których najmniej mi zależało. W moim przypadku były to ciuchy. Kosmetyki, książki i elektronikę zostawiłam na sam koniec, a właściwie na ostatnią chwilę...

Skorzystałam z genialnego wynalazku, jakim jest instytucja "wieczne nieoddanie". Rzeczy, których nie miałam serca oddawać, przekazałam znajomym, którym mogły się przydać, z zastrzeżeniem, że za jakiś czas mogę się po nie zgłosić, przy czym jest to skrajnie mało prawdopodobne.

Byłam podstawiona pod ścianą. Znajomi nie posiadają swojego mieszkania (rzeczywistość naszych czasów), tak więc przechowywanie przez nich moich gratów, i ciągłe przeprowadzki z nimi, to nie był scenariusz, który chciałam im przedstawić. Musiałam się ze wszystkim rozprawić raz a dobrze. Oczywiście nie wszystkie ubrania oddałam, a ta kategoria rzeczy średnio nadaje się na „wieczne nieoddanie”, dlatego u wspomnianej przyjaciółki zostawiłam ich trochę z zaznaczeniem, że zgłoszę się po nie za rok lub poproszę o oddanie potrzebującym.

Należę do pokolenia, które wynajmuje mieszkania. Można tutaj debatować nad kredytami, etc., ale prawda jest taka, że znam tylko jedną osobę, którą na taki kredyt było stać. Paru znajomym pomogli rodzicie, chociaż nie mam pewności, czy wspomniany przeze mnie wcześniej przypadek nie należy do tej kategorii...

Wieczny wynajem to wieczne przeprowadzki. Każda z nich męczy i pozwala mocno odczuć konsekwencje posiadania dobytku. W pierwszym mieszkaniu miałam jakieś 30 kubków. Teraz mam 3 :)

Do egzekucji dojrzewałam stopniowo. Najpierw pochowałam rzeczy mi niepotrzebne do wielkiej wnękowej szafy. Nie miałam ich na co dzień przed oczami, nie musiałam o nich myśleć, prać ani odkurzać. Zajmowały przestrzeń, która w tym czasie nie była mi w żaden inny sposób użyteczna. Kiedy odczuwałam ich brak, robiłam rekonesans. Ta czynność przypomina wypad na zakupy. Zaletą jest to, że nie trzeba nigdzie jeździć, a część tych rzeczy została już kiedyś przeze mnie wybrana, wiec to tak jakby mieć sklep, który swoją ofertę dostosował specjalnie dla mnie :) Zapomniałam dodać, że nie wymaga to wydawania pieniędzy ;)

Stan obecny
Wszystko, co mam, mogę spakować w moją wielgaśną walizkę i 40-sto litrowy plecak.

No dobrze, prawie wszystko... nie liczę rzeczy, których nie opłaca się przewozić samolotem, czyli np. garnków, aktualnych zapasów kosmetyków, jedzenia... W przypadku kolejnej przeprowadzki międzynarodowej spisuję je na straty.

Nie jest ich wiele: 3 garnki, dwie patelnie, 4 miski, jedna salaterka, komplet sztućcy, jeden tajski nóż. Nie będę teraz wypisywać wszystkiego, ale chciałam, żebyście mieli tak zwany generalny obraz. Każdy, kto się regularnie przeprowadza, wie, jakie rzeczy zostają po poprzednich lokatorach.

Kiedy odwiedza nas właściciel mieszkania poprawia mi nastrój, bo często pyta się, czy nam nie przynieść jakichś garnków czy talerzy, bo tak mało mamy... :)

Amy

9 komentarzy:

  1. Smutno się to czyta, bo pod przykrywką "dobrowolnej prostoty" wypływają raczej objawy prostoty z przymusu, niż z wyboru. Może ktoś nazwie ciągłe przeprowadzki "trendy", ale tu pokazano raczej obraz biedy "prawda jest taka, że znam tylko jedną osobę, którą na taki kredyt było stać"...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Być może właśnie taka (niezbyt różowa) jest dzisiejsza rzeczywistość trzydziestolatków. Z tekstu nie wyłania się obraz osoby sfrustrowanej swoją sytuacją, ale zadowolonej z procesu ograniczania swojego stanu posiadania.
      Nawet jeżeli do zmiany sposobu życia "zmuszają" nas czasem zewnętrzne okoliczności (tutaj: przeprowadzka, konieczność wynajmowania mieszkania, brak zdolności kredytowej) mamy dwa wyjścia: frustrować się i utyskiwać na materialne ograniczenia lub zobaczyć ich dobre strony (choćby przez pytanie się siebie -jak we wpisie- po co mi to wszystko, na czym chcę się skupić w życiu. Nie odrzucając, lecz przyjmując - pozornie przymusowe ograniczenia mogą stawać się dobrowolne. Nie mówię tu o skrajnym ubóstwie, zresztą do "obrazu biedy" jeszcze daleko.
      W wynajmowaniu mieszkania nie ma zresztą nic strasznego (sami po ślubie wynajmowaliśmy mieszkanie przez 7 lat, a kupno pierwszego mieszkanie na kredyt było mocno na wyrost naszych możliwości), lepiej poczekać z własnym mieszkaniem, gdy na kredyt rzeczywiście będzie nas stać...

      Usuń
    2. Aż musiałam zajżeć do wikipedii:
      Bieda (ubóstwo) – to pojęcie ekonomiczne i socjologiczne opisujące stały brak dostatecznych środków materialnych dla zaspokojenia potrzeb jednostki, w szczególności w zakresie jedzenia, schronienia, ubrania, transportu oraz podstawowych potrzeb kulturalnych i społecznych. Bieda stanowi zagrożenie dla realizacji celów lub zadań życiowych.

      Piersze nusuwa mi się stwierdzenie: w dzisiejszych czasach każdy jest biedny i mu brakuje ;)

      A tak poważniej, to podobno starożytnym niewolnikom żyło się lepiej niż nam obecnie.

      Mam ptaki, które nie chcą się mnożyć, bo nie mają budki legowej. Czyli aktualny niż demograficzny jest w pewnym sensie "naturalny". A jednak wielu moich znajomych ma dzieci, mimo braku perspektyw na własne lokum.

      Żeby była jasność: nic poza własnym wyborem i brakiem umiejętności niespania po 20 godzinn dziennie nie stało mi na drodze by zarabiać po 20 000 miesięcznie w konsultingu. Ja poprostu nie chcę wymienić swojego życia na mieszkanie.

      Usuń
  2. Niestety minimalistą nie jestem. Zarabiam, a więc lubię kupować sobie to, na co mnie stać. Najbardziej cieszą mnie różne gadżety, ale także sprzętami domowymi nie pogardzę. Nie sądzę, aby była to droga do jakiegoś nieszczęścia, tak samo nie twierdzę, że minimalizm nią jest. Każdy żyje po swojemu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O gadżetach napiszę później :) Ja mam popsostu inne gadzety bo istotne jest nie "samo mieć", ale "po co".

      Usuń
    2. @ e-leasing.org: przypominam, że na tym blogu nie ma reklam, więc proszę nie zamieszczać "komentarzy" z linkami komercyjnymi!

      Usuń
    3. Się zdecyduj :)
      Albo "niestety nie jesteś" minimalistą, albo lubisz kupować...
      Jeśli to drugie to dlaczego piszesz , ze "neistety nie jesteś"?
      Tęsknisz za czymś co odrzucasz?
      Roman

      Usuń
  3. Ja również jestem osobą wynajmującą mieszkania. Najdłużej mieszkałam 5 lat w jednym i wyprowadzka z niego otworzyła mi oczy na mój konsumpcyjny styl życia. Powiedziałam wtedy "dość" mojemu zbieractwu. I od tej pory wcielam w życie zasady minimalizmu. Zagracanie swojej przestrzeni wokół jest już poza mną. Teraz do zakupów podchodzę z rozsądkiem. Prowadzę również bloga o tematyce minimalizmu, który pomaga mi w "ogarnięciu" mojego życia. Nie każdemu minimalizm przypada do gustu, każdy ma inne priorytety w życiu. Jeden jest "gadżeciarzem" lub kosmetykomaniaczką, szafoholiczką itd. itp., a inny lubi proste życie bez zbędnych rzeczy. Kiedyś i ja lubiłam gadżety, ubrania i kosmetyki. Kupowałam tego duuużoooo. A teraz? Teraz jest mi lepiej niż kiedykolwiek, gdyż po głowie nie kłębią mi się myśli w stylu" Muszę to kupić, muszę to mieć". Panuję nad swoimi potrzebami.
    Niech każdy żyje jak mu najwygodniej. Ja lubię swój rozsądny minimalizm, a właściwie dążenie do niego, bo jeszcze daleko mi do ideału. Oj daleko :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Przede mną przeprowadzka, też z wynajmowanego mieszkania, bardzo dużo się tych rzeczy nazbierało i chciałabym się tego w końcu pozbyć i z mieszkania i z życia. Ile ja czasu poświęcam na porządki, pranie a i tak po 2 dniach znowu góra prania się zbiera... Póki co jestem na etapie, że rzeczy szczęścia nie dają i co za tym idzie tzreba w jak największym stopniu zminimalizować ilość ich posiadania. Za tydzień przeprowadzka, a przede mną sporo jeszcze do przebrania i oddania ;)

    OdpowiedzUsuń

UWAGA: Komentarze są moderowane i pojawiają się dopiero po pewnym czasie. Będzie nam miło, gdy się pod nimi podpiszesz :) Nie publikuję wypowiedzi pozornie na temat, a stanowiących formę reklamy, zwł. blogów komercyjnych...