Czy można być minimalistą edukującym trójkę dzieci w domu? O tym dowiecie się w gościnnym wpisie Kornelii, którą serdecznie witam na Drodze do prostego życia. Więcej fantastycznych, pisanych lekkim "piórem"przemyśleń Kornelii na temat edukacji domowej i idei "zero waste", którą praktykuje w swojej rodzinie, znajdziecie na jej własnym blogu "Kornelia O...". Zapraszam!
Minimalizm jest ostatnio modny. Modny, bo wygodny. Bo mniej znaczy więcej. Mniej znaczy taniej. Mniej znaczy łatwiej wybrać. Mniej znaczy mniej nosić (przechowywać, pilnować, sprzątać).
Osobiście zainteresowałam się minimalizmem, a właściwie dobrowolną prostotą (tak nazywa się ta filozofia życiowa), dzięki znajomemu z warszawskiej grupy edukacji domowej – Konradowi, założycielowi bloga „Droga do prostego życia”.
Decyzja o edukacji domowej wiąże się z decyzją o określonym stylu życia. Sama edukacja domowa JEST stylem życia. Może on oscylować między dwoma bardzo odległymi biegunami. Od całkowitej izolacji i życia w rytm natury w stylu „jesteśmy Amiszami” – do zagonionego życia miejskiego w stylu „żeby nic ciekawego nie przeoczyć”.
Oczywiście większość z nas, homeschoolersów, plasuje się gdzieś pośrodku, a ja chciałabym napisać dziś o tym, jak to wygląda w naszej rodzinie.
Mieszkamy w Warszawie (w sensie że nie w lesie ani na innym odludziu), więc, chcąc nie chcąc, od początku naszej przygody z edukacją domową uczestniczyliśmy w swoistym wyścigu szczurów.
Najpierw dlatego, że odchodząc ze szkoły chcieliśmy pokazać wszem i wobec, że nasze dzieci nie są gorsze (od tych szkolnych) – też chodzą na to i tamto. Bo dbamy przecież o ich socjalizację, o rozwój zainteresowań i pogłębianie wiedzy. Bo nie trzymamy dzieci pod kluczem (czy pod kloszem), tak jak to sobie wyobraża przeciętny obywatel nie mający zbyt wiele wiedzy o tym, czym jest edukacja domowa.
Po wtóre dlatego, że duże miasto oferuje dużo. Ilość muzeów, teatrów, domów kultury, klubów, znajomych i zajęć, które ci znajomi organizują, jest przytłaczająca. Właściwie mogłabym powiedzieć, że w początkach naszej edukacji domowej wpadliśmy z deszczu pod rynnę. Czyli zamiast jednostajnego codziennego chodzenia do szkoły, zafundowaliśmy sobie urozmaicone codzienne jeżdżenie w różne oddalone od siebie miejsca. Pośpiech, stanie w korkach i codzienne wygibasy związane z organizacją czasu stały się naszym chlebem powszednim. Nawet soboty – zwłaszcza soboty – mieliśmy zabiegane, bo wiele ciekawych zajęć, ze względu na dzieci szkolne, jest organizowanych w soboty.
Kiedy dowiedziałam się, że nasi znajomi edukatorzy domowi (rodzina Konrada, o którym wspominam na początku) praktykują dobrowolną prostotę, byłam na etapie, w którym czułam się jak skrzyżowanie szofera z kapralem. Z nadmiaru zajęć nie mieliśmy czasu zwyczajnie, spokojnie posiedzieć w domu. Poczytać, pograć w gry, powymyślać. Pozbyliśmy się szkoły, ale czasu wolnego zyskaliśmy niewiele.
Napisałam, że ilość propozycji ciekawego i kształcącego spędzania czasu jest w Warszawie przytłaczająca. Wahałam się, czy użyć tego słowa. Przytłaczająca? A jednak. Sprawdzam skrzynkę mejlową – propozycje zajęć. Wchodzę na fejsbuka – zaproszenia na wydarzenia. Jeżdżę po mieście – ciekawe miejsca, do których warto zajrzeć, krzyczą do mnie: „Chodźcie! Dawno was tu nie było!”. Spotykam się ze znajomymi – och, nie możemy się nagadać, fajnie byłoby się spotkać na dłużej! I tak dalej…
Z drugiej strony w domu z regału też coś do mnie krzyczy: „Dalej! Zagrajcie we mnie! Jeszcze mnie nie przeczytaliście! Pobawcie się mną! Dawno mnie nie używaliście!” (To ostatnie to akurat mikroskop.)
Najgorsze są oczywiście podręczniki, które wrzeszczą: „Dlaczego nie robicie moich zadań pisemnych! Są takie interesujące!”. Jasne – tylko do mnie wrzeszczą. Nie do dzieci, o nie.
Jak sami widzicie, życie w mieście i konto na fejsbuku nas, edukatorów domowych, nie rozpieszcza. Musiałam coś z tym zrobić i Konrad ze swoją dobrowolną (no tak, moja Mama miała „za komuny” przymusową) prostotą spadł mi z nieba. Zaczęłam czytać Leo Babautę i inne książki o minimalizmie (Mama mówi, rzecz jasna, że nie potrzebowała nic czytać żeby być minimaliską. Ha, ha, bardzo zabawne, prawda?).
Dobrze, dobrze, już poważnieję. Tak więc moim mottem stało się „Mniej znaczy więcej”. Bo żeby wybrać mniej, musimy zdecydować co jest najważniejsze, a wiedza o tym, co jest dla nas najważniejsze, jest bezcenna. Na przykład dla mnie najważniejsze jest, żeby mieć czas spokojnie popracować nad blogiem. Oj, przepraszam, miałam już spoważnieć. To jeszcze raz: Dla mnie najważniejsze jest, żebyśmy mieli czas dla siebie – i dla siebie samych, i dla siebie nawzajem. Ten czas jest ważny, bo pozwala na refleksję nad sobą i swoimi priorytetami, pozwala też na konstruktywną, kreatywną nudę, w której rodzą się pomysły. O, taka nuda to wciąż towar luksusowy.
Bycie minimalistą w edukacji domowej nie jest łatwe. Jest tak wiele aspektów, w których chcemy zaszaleć. Zajęcia, książki. Najtrudniej jest chyba przestać się martwić, że coś ważnego nas omija. Bo cóż z tego, że nie kupię czy nie zrobię kolejnej pomocy naukowej? Dzieci zrobią sobie same, jeśli będą potrzebowały. Albo nie zrobią. Nauczą się w inny sposób.
Co z tego, że nie zobaczymy jakiejś wystawy? Że zrezygnujemy z drugiego w tym miesiącu koncertu? Czy dzięki tej wystawie czy koncertowi będziemy lepiej rozumieć nasze dzieci? Czy sprawimy, że będą szczęśliwsze? Owszem, pewnie będą, ale czy na długo? A czy nie byłyby bardziej szczęśliwe, mając te atrakcje rzadziej? Czy nie bardziej by je doceniły?
Podobnie jak ja doceniam moje prywatne, próżniacze sposoby na odwyk od wielkomiejskiego zabiegania:
Poranna, godzinna lektura w piżamie i z kubkiem kawy.
Przedpołudniowy, dwugodzinny spacer po parku.
Poobiednia drzemka nad książką.
Popołudniowy seans przytulania i czytania na głos z dziećmi.
albo
Nieśpieszne zakupy na bazarku.
Trzygodzinne pieczenie ciasteczek z wycinaniem kształtów foremkami.
Budowanie zamku z klocków lego.
Gra w „Dragon’s Ordeal” (minimum cztery godziny z głowy).
albo
Snucie się w piżamie przez cały dzień, urozmaicane czytaniem komiksów o Calvinie i Hobbesie lub słuchaniem audiobooków.
albo
Cały dzień w Centrum Nauki Kopernik!
Cały dzień w ZOO!
Cały dzień na placu zabaw nad Balatonem (Warszawa – Gocław), z przerwą na lody.
Czy zauważyliście, jak płynnie przeszłam od moich ulubionych próżniaczych zajęć do ulubionych zajęć dzieci?
A czy zauważyliście, jak ładnie połączyłam minimalizm z próżniactwem? Nie wiem, co powiedziałby na to Leo Babauta, ale Tom Hodgkinson* na pewno by mnie pochwalił.
Minimalizm, prostota – pozwalają zachować równowagę i spokój.
*Zadeklarowany próżniak i wielbiciel starego wspaniałego świata, autor książek, m.in.: „Jak być leniwym” i „Jak być wolnym”.
Dzień dobry,
OdpowiedzUsuńpiszę pracę licencjacką na temat stylu życia minimalistów w opozycji do konsumeryzmu i konsumpcjonizmu. Na jej potrzeby mam zamiar przeprowadzić badanie jakościowe - wywiad z trzema osobami związanymi w jakimś stopniu z ideą minimalizmu. Stąd moje pytanie - czy mogłabym z kimś z Państwa przeprowadzić taki wywiad? W razie chęci (będę bardzo wdzięczna) proszę o informację zwrotną na a.kalska@gmail.com.
Pozdrawiam :)
Ha...
OdpowiedzUsuńBardzo, ale to bardzo spodobało mi się zdanie o tym, że jest Warszawa, a poza tym las i odludzie ;)
Idea mądrego próżnowania jest mi wielce bliska...
Już wiele lat temu doszedłem do wniosku, że skoro i tak nie zobaczę całego świata, nie obejrzę wszystkich filmów i nie przeczytam wszystkich książek (o przesłuchaniu wszystkich płyt nie wspominam; wszak to przecież oczywiste), to nie ma sensu się napinać tylko w tym celu, by zostać kolekcjonerem przeżyć :)
Roman
To Ty Romanie??
Usuńhanssi
A i owszem, ja :)
UsuńWszelako "ja" niekoniecznie muszę być tym "Ty", o którego Ci chodzi :)
Roman
Kornelio, jak miło poczytać Ciebie też tutaj.
OdpowiedzUsuńCoraz bardziej zazdroszczę Ci tej edukacji domowej. Jeszcze trochę i mnie skusisz ;)
Jak przyjemnie się Ciebie czyta! Zgadzam się, że nuda jest towarem luksusowym. Ja również mam swoje sposoby na oderwanie się od przepełnionego informacjami i przeróżnymi atrakcjami życia w wielkim mieście i wcale nie czuję, że mnie coś omija.
OdpowiedzUsuńZa 500 lat jakakolwiek edukacja będzie towarem dla chętnych. Pieniądze znikną a rzeczy przestaną być przedmiotem pożądania i wyznacznikiem statusu. Wszystko będzie wytwarzane przez maszyny w dowolnych ilościach. Nasze prawnuki będą się dziwić, że w ogóle istniał taki blog (o ile go przeczytają) a ich motywacja do ulepszania świata będzie zerowa. Może wtedy rozwinie się maksymalizm? ;-)
OdpowiedzUsuńKiedyś dużo myślałem o edukacji domowej, jednak moje dziecko posłałem do zwykłej osiedlowej szkoły. Słyszałem opinie, że to miejsce dla plebsu, że koniecznie trzeba tego unikać (najlepiej zainwestować w szkoły prywatne), tymczasem nic złego się nie dzieje, kadra się stara jak może aby dbać o dzieciaki, rodzice są normalnymi ludźmi... itp... itp...
OdpowiedzUsuńJestem zdruzgotana opiniami o szkołach państwowych, jakie słyszałeś. "Dla plebsu"... od autorów takich wypowiedzi to chyba najlepiej się odciąć. Mam na to słowo niesamowitą alergię. Jak można tak pogardzać jakimkolwiek istnieniem...
UsuńJa wiem, że Ty tak nie uważasz. Po prostu musiałam coś napisać, bo aż mną potelepało :-/
Problemy pierwszego świata.
OdpowiedzUsuńRozumiem że bezwzrokowe pisanie na klawiaturze, zimowanie fuksji czy poszewka na rogal do karmienia są bardziej ambitne i przyczynią się do rozwiązania systemowych problemów świata trzeciego?
UsuńMoje dzieci co prawda w placówkach, ale dbam o to, żeby mogły się ponudzić :) Uciekliśmy od miasta, bo chciało nas pożreć. Nota bene, strasznie podziwiam Was - homeschoolersów. Mnie ciągle brak odwagi...
OdpowiedzUsuń"jak być leniwym' to genialna książka. element niezbędny w mojej mini-biblioteczce
OdpowiedzUsuń