Już jutro (16 lipca) na półkach księgarni premiera książki Ludmiły Piaseckiej - autora naszego bloga, zatytułowanej 52 tygodnie, która ukazuje się nakładem wydawnictwa Nasza Księgarnia. Dzięki uprzejmości Miłki poniżej fragmenty rozdziału "Mniej znaczy lepiej", w którym bohaterka -miło mi to stwierdzić- czerpie inspirację do zmian m.in. z Drogi do prostego życia. Zapraszam do lektury:
[...] Wchodząc do pokoju dzieci, potykam się o góry walających się wszędzie przedmiotów. Jak to się stało, że zdołaliśmy ich tu upchać aż tyle? Czuję się przytłoczona. To samo w kuchni. Szafki wypełnione różnej maści sprzętem AGD, niekompletnym, dziwacznym, nieużywanym od lat. W szufladach stosy sztućców. Czy kiedykolwiek miałam aż tylu gości, by wyciągnąć je wszystkie? A sypialnia? Zastanawiam się, czy nie powinnam jej raczej nazywać przechowalnią. Mój stolik nocny pokrywa piramida papierów, książek i czasopism. U Wojtka jest chyba jeszcze gorzej. Pomiędzy stosami gazet ukrywają się papierki po cukierkach, zagubione łyżeczki, nigdy niesprawdzone kupony totolotka. W salonie sofa upstrzona jest poduszkami, pod którymi Franek z uporem maniaka upycha swoje bluzy. W łazience piętrzą się stosy brudnych ubrań. Skąd one się biorą, przecież pralka codziennie wypluwa czyste? Odnoszę wrażenie, że otaczająca mnie przestrzeń gwałtownie się kurczy i zasysa mnie jak odkurzacz. Ląduję w jakimś pudle, upchana w zwojach przedmiotów, które odbierają mi możliwość ruchu. Zastanawiam się, kto kogo posiada – czy jestem właścicielką tej przestrzeni, czy też odwrotnie, przestrzeń posiada mnie. Wychodzę na werandę i oddycham głęboko. Zdaje się, że przyszedł najwyższy czas, by ustalić tutaj właściwą hierarchię. Muszę się zabrać do inwentaryzacji swojego domu. Zamierzam mu przywrócić właściwe proporcje i znaczenie. Pozwalam, by ciepło sierpniowego poranka rozgrzało mnie przed pracą wymagającą nie lada odwagi. Bo czy plan odgruzowania domu z niepotrzebnych przedmiotów nie jest zadaniem zgoła heroicznym?
Remanent otaczającej mnie przestrzeni zaczynam od serca domu – kuchni. Postanawiam działać metodycznie i najpierw ustalam sposób sortowania przedmiotów:
a) rzeczy do oddania,
b) gadżety, których nigdy nie użyłam, nadające się do sprzedania,
c) przedmioty zepsute – do natychmiastowego wyrzucenia,
d) niezbędniki, czyli to czego naprawdę potrzebujemy.
Selekcja wcale nie jest łatwa. Dość szybko orientuję się, że do ostatniej kategorii zaliczam najwięcej przedmiotów, niekoniecznie trafnie. Postanawiam na chwilę to odłożyć. Zaczynam rozumieć, że oczyszczanie przestrzeni to proces, który wymaga zarówno zaangażowania, jak i czasu. W poszukiwaniu dystansu i inspiracji zaglądam w czeluści internetu. Szperając tu i tam trafiam na blog o przewrotnym tytule: Wystarczy mniej. Czytając, uświadamiam sobie, że oczyszczanie przestrzeni to tylko jeden z kroków, które muszę podjąć, by mniej znaczyło lepiej. Szykuję więc sagan zielonej herbaty z imbirem i rysuję Majkową mapę minimalizmu: Oczyszczanie przestrzeni – pozbycie się rzeczy niepotrzebnych – odkrycie rzeczy istotnych – wyłuszczenie priorytetów – redukcja niepotrzebnych zadań – uważność i skoncentrowanie się na jednej rzeczy jednocześnie – znalezienie w kotle codziennych obowiązków czasu na zupełną ciszę, tę, z której rodzi się dystans i harmonia. Postanawiam przez najbliższy tydzień przeprowadzać remanent w trzech sferach: w przestrzeni, w działaniu i w myśleniu.
Wracam do kuchni i tym razem decyduję się popracować krótko, lecz intensywnie. Mam zadanie do wykonania i koncentruję się tylko na nim. Po niespełna dwóch godzinach kuchnia zaczyna się wyłaniać z natłoku przedmiotów. Wynoszę worki z wypisanym na nich przeznaczeniem. Osobno odkładam elektrośmieci, przedmioty, które mają zakończyć swój żywot, lądują w kuble, a te, które posłużą jeszcze komuś, pakuję do bagażnika. Po obiedzie zawiozę je tam, gdzie trzeba. Część zostawiam w garażu – może uda mi się sprzedać je na Allegro? Po rozprawieniu się z zawartością kuchennych szafek pozbywam się także firanek. Pozwalam, by światło ogrzało każdy nowo odkryty kawałek przestrzeni.
Wieczorem pracuję nad sferą działania i myślenia. Na początek rezygnuję z oglądania wiadomości. Moim częstym zwyczajem było zasiadanie przed telewizorem na „Teleexpress”, potem włączałam jeszcze „Panoramę”, „Fakty” i „Wiadomości”. Po co w ciągu jednego dnia dobrowolnie pozwalałam się bombardować taką ilością informacji? Sama nie wiem. Zamiast codziennej porcji wiadomości postanawiam podarować sobie dodatkowy spacer. Biorę Borysa i zanurzam się w pomarańczowym świetle sierpniowego wieczoru. Ulica jest prawie pusta. W powietrzu unosi się zapach stygnącego asfaltu. Zaglądam w okna domów, w wielu z nich odbija się niebieskie światło ekranu. Czuję, jak powoli opada ze mnie natłok niepotrzebnych spraw. Liczy się tylko to, co dzieje się tu – tuż przede mną.
Następnego dnia zabieram się do oczyszczania sypialni. Uwalniam okna od ciężkich zasłon. Zmieniam pościel (tym razem wybieram białą). Odgruzowuję stoliki nocne i komodę. Nagle wyłaniają się przedmioty zapomniane. Porcelanowy świecznik, kolczyki z szarego filcu, Wojtkowe wieczko od obiektywu. Inne przedmioty zmieniają swoje kontury lub nabierają nowego znaczenia. Nagle widać lustro, łóżko staje się większe, mój czarno-biały portret wychodzi z cienia. W świeczniku umieszczam nowe świeczki, wygrzebane z niespożytych zasobów komody. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów czuję radość z tego, co już posiadam, i nie mam potrzeby gromadzenia niczego więcej. Uwolniona przestrzeń paruje nową energią. Wieczorem odkrywam z Wojtkiem, że oczyszczona przestrzeń uwalnia także zmysłowość. Zaiste, mniej znaczy lepiej.
Kolejnego dnia mojego projektu zaglądam do łazienki. Wyrzucam spory stosik zapomnianych kremów, przeterminowanych lekarstw, pustych tubek po paście do zębów, starych szczoteczek (jak to się stało, że mieliśmy ich aż dwanaście?). Potem zabieram się do ręczników. Zwijam je w ślimaki i układam w ślimaczą piramidę. Na umywalce i wannie stawiam bukiety z trawy oraz lawendy (od pani Danuty). Na koniec wypuszczam przez okno wszystkie opary łazienkowej chemii i zapraszam do środka zapach ogrodu.
W sobotę wyłapuję rodzinny ludek i wciągam go w moją minimalistyczną misję. Mamy dwa cele do rozpracowania – gabinet Wojtka i pokój bliźniaków. Szturm następuje z samego rana, bój jest gwałtowny i zacięty. Wieczorem padamy wszyscy na sofę. O dziwo, nikt nie włącza telewizora. […] Zgodnie idziemy spać prawie z kurami. Zasypiam w pół zdrowaśki. Budzę się na przednówku dnia. Różowopopielaty świt zasypuje mnie ciszą. Wślizguję się w jej objęcia, obejmując myślami miniony tydzień. Zaiste. Mniej znaczy lepiej. Każdy posiadany przeze mnie przedmiot domaga się uwagi. Pozbywając się tych, którym nie jestem w stanie jej okazać, oczyszczam nie tylko przestrzeń, ale przede wszystkim swój umysł. Uwolniona od natłoku rzeczy przestrzeń rozjaśnia myśli. Zaczynam filtrować chaos otaczających mnie zadań. Wyławiam z nich to, co jest naprawdę istotne. Zamiast podejmować się wielu zadań naraz, skupiam na jednej rzeczy całą swoją uwagę. Paradoksalnie robię wtedy znacznie więcej. Uważność przynosi też radość, bo jest zaprzeczeniem bylejakości. Otaczam się tym, co naprawdę stanowi dla mnie wartość. W oczyszczonej przestrzeni łatwiej wyłuszczyć priorytety. Tak, by znaleźć równowagę między „być” a „mieć”.
Więcej na temat książki znajdziecie na stronie wydawnictwa tutaj. Osobiście niecierpliwie czekam na możliwość przeczytania jej od deski do deski. Miłka prowadzi też swój własny blog historiarzeczymalych.