O kartonach



Peryskop z opakowań
po herbacie i dwóch lusterek
W przypadku wielu kupowanych zabawek, które w sumie kosztują nas niemałą fortunę, okazuje się, że to one organizują zabawę, a nie dzieci. Może dlatego niektóre zabawki ze sklepu, po krótkotrwałym zainteresowaniu, szybko wędrują na półkę, na której zbierają kurz. Kiedyś kupiliśmy córkom duży, drewniany, starannie wykonany (a zatem dość drogi) domek dla lalek z mebelkami, który w założeniu miał stać się centrum zabawy przez długie tygodnie. Wydawało nam się, że każde dziecko marzy o czymś takim. Tymczasem okazało się, że zainteresowanie, w stosunku do wydanych pieniędzy, było raczej znikome. Poza tym zajmował zbyt dużo miejsca i szybko powędrował na Allegro.

Jeżeli macie -jako rodzice- podobne doświadczenia, mam dla was rozwiązanie! Są nimi KARTONY, z których można zrobić niemal wszystko.
 

A oto główne zalety kartonowych zabaw:

Kartony to jedna z niewielu rzeczy, które dostaniecie w dzisiejszych czasach za darmo, w najbliższym sklepie. Jedyny koszt zabawek z kartonu to taśma do pakowania (szara) lub malowania (żółta), czasem sznurek. Przydają się także plastikowe opakowania i nakrętki.

Zabawki z kartonu są nietrwałe. To ich zaleta! Po jakimś czasie wędrują na śmietnik, więc nie zajmują przestrzeni w mieszkaniu. Ich naturalna krótkotrwałość uczy dzieci, że sekret tkwi w tworzeniu i zabawie, a nie w posiadaniu zabawki. Zabawa nie powinna polegać na posiadaniu czegoś. Nietrwałość powoduje, że zabawki wpisują się w nastrój danej chwili, tworzone są na poczekaniu. Dziś są, jutro ich nie ma. Nie gromadzimy, ale tworzymy nieustannie coś nowego. Jedne zastępowane są następnymi.

 

Dreamliner...

Robiąc z dziećmi zabawki z kartonu, uczymy je kreatywności. Pokazujemy, że można zrobić coś z niczego i świetnie się przy tym bawić. Teraz dzieci walczą o każde pudełko po butach, z których wykonują, już samodzielnie, domki, łóżeczka dla lalek i misiów, a ostatnio najstarsza córka zrobiła stajnię dla koni z wybiegiem.

Kartonowe zabawki odwołują się do dziecięcej wyobraźni. Nie narzucają gotowych rozwiązań, są wykonane dość prosto. Okazuje się, że wyobraźnia dzieci uzupełnia ewentualne braki i niedociągnięcia.



Laptop z pudełka po czekoladkach

Spędzamy czas razem. Wspólna praca i zabawa nad przemianą kartonów w zabawki, wspólne przyklejanie, wycinanie, wiązanie, angażuje i jednoczy rodziców i dzieci.

Bezpieczeństwo. Karton jako materiał nadaje się doskonale do zabawy. Jest bezpieczny nawet gdy spada na głowę. Raczej nie daje się połknąć.

Prostota wykonania. Nie trzeba posiadać narzędzi poza nożyczkami i nożem. Nie są wymagane żadne uzdolnienia techniczne.



Kominek, węgle i ogień z bibuły.
Powstał po powrocie z zimowego mroźnego spaceru (:

 
Ekologia i wrażliwość. Zamiast trafić od razu na śmietnik kartony są ponownie wykorzystane. Co ważniejsze, nie kupujemy gotowych zabawek (często bubli), na wykonanie których zanieczyszcza się środowisko i wykorzystuje do pracy inne dzieci.

W dwóch słowach: satysfakcja i oszczędność.



Dwupoziomowy parking z windą
pomieści sporo samochodów i wrażeń

DOBRA RADA: Z doświadczenia wiem, że czas na wykonanie zabawki z kartonu powinien być krótki: 20-30 minut. Oczywiście najlepiej robić je wspólnymi siłami. Niech to dzieci zdecydują, gdzie będzie okno, drzwi domu, a gdzie wejście do łodzi podwodnej. Jeśli zabawka będzie zbyt skomplikowana, wydłuży się czas jej wykonania, a zabawa nie może czekać. Poza tym takie zabawki nie są dobre w zabawie. Przykładem jest zrobiona przez mnie zbroja - przymiarek było dużo, a jej założenie było zbyt trudne. W rezultacie uzyskała notę negatywną i wylądowała, nieużywana, na półce.




Łódź podwodna i jej kapitan.


Bardzo ciekawym pomysłem jest schowanie wszystkich zabawek, które jadą "na wakacje", a pozostawienie dzieciom wyłącznie kartonów. Myślicie, że będą się nudzić?
Okazuje się, że projekt ten był realizowany w jednym z polskich przedszkoli. Dzieci bez zabawek spędziły w tamtym roku miesiąc, a w tym będą to już trzy miesiące.
"Przedszkole bez zabawek" to pomysł pedagogów z Bawarii. W 1993 r. Elke Schubert i Rainer Strick zrealizowali go w przedszkolu w Penzbergu. Ich celem było zapobieganie uzależnieniom. Nie chodziło o walkę z zagrożeniami, lecz wzmacnianie silnych stron psychiki dziecka, które uodpornią je na uzależnienia. Dzieci, które umieją komunikować się z otoczeniem, są asertywne i kreatywne będą mniej uzależnione od przedmiotów (od Barbie czy matchboxów, potem od papierosów i komputera).Więcej o projekcie tutaj.
   

Zamek z witryny
(dzieci były zawiedzione, że nie mogły do niego wejść),
którego strzeże smok budzący prawdziwy respekt



Powyżej zamek i wieża - tymczasowa zmiana aranżacji pokoju dzieci (:


Teraz już wiecie, czemu nie potrafię przejść obojętnie obok kartonu!


Gorąco polecam także obejrzenie krótkiego filmiku o chłopcu imieniem Caine i jego zamiłowaniu do robienia gier z kartonów: Caine's Arcade.


A więcej pomysłów na zabawki z kartonów znajdziecie tutaj!



Mini miasto


Sympatyczny Wall-e
 
 
Mini-kuchenka ze zlewem z pudełka po butach 


Pieniądze albo życie - Krok 7. Szanuj energię życiową - praca i dochody

W kolejnym poście dotyczącym drogi do niezależności finansowej według książki Your Money or Your Life przyjrzymy się bliżej zarabianiu pieniędzy, czyli pracy. Niektórzy cenią swoją pracę, a zaniedbują całą resztę. Inni próbują jakoś w niej przetrwać, a nadrabiają popołudniami i w weekendy. Tak czy inaczej praca zabiera nam połowę życia. Wielu czuje, że marnuje w niej swoją energię lub brak im siły, aby dokonać niezbędnych zmian. Czy praca za wynagrodzeniem "konsumuje" (niszczy) twoje życie? Czy jest zarabianiem "na życie", czy może powolnym "umieraniem"?
Nasza energia życiowa jest bezcenna, ponieważ nasze życie jest ograniczone w czasie i bezpowrotne. Krok 6 (tutaj) dotyczył właściwego wykorzystywania tej energii poprzez świadome obniżanie lub eliminowanie wydatków. Krok 7 dotyczy naszego stosunku do wykonywanej pracy. Warto uświadomić sobie, czym jest (i czym nie jest) "praca zawodowa", w której wymieniamy czas swojego życia na pieniądze.

Zawód TATA

Jestem na urlopie ojcowskim, który mi "przysługuje" na najmłodszą córkę. Jest on też w trakcie ferii zimowych. W pierwszym tygodniu ojcostwo do kwadratu - w domu same córki, w drugim do czwartej potęgi - synowie wrócili z ferii od dziadków.
Jakby ktoś mi płacił, to zostaję w domu, aby tu pracować, wychowywać dzieci, opiekować się nimi, gotować, bawić, czasem denerwować........... 

Szukam takiego pracodawcy.

p.s.1 gdzie tu minimalizm i prostota? W tym, że prawie wszystkie czynności, które nie wnoszą "wartości dodanej", są automatycznie eliminowane na korzyść tych gwarantujących "sukces" w przebywaniu z dziećmi.

p.s.2 scenka rodzajowa:
Tata usypia najmłodsze dziecko, równolegle odbiera sygnały:
-"Tato, siku!",
-"Tato, poczytasz mi?",
-"Tato, zagrasz ze mną?"
Oczywiście taki układ pytań, że córka siku jeszcze samemu nie, czytać syn jeszcze nie potrafi, a do grania akurat jest potrzebny towarzysz dla najstarszego syna :-)

Prostota o toskańskim sercu

Niewiele jest książek, które chcę mieć w domowej bibliotece. Są jednak wyjątki - książki, które inspirują do zmian na lepsze, które pokazują, że nie musimy być zakładnikami narzuconego z zewnątrz stylu życia, do których wraca się co jakiś czas albo pożycza bliskim i znajomym do przeczytania. Taką książką jest Prawdziwe życie Ferenca Mate. Autor zadedykował ją tym, którzy wierzą, że lepsze życie jest w zasięgu ręki. Myślę, że po jej przeczytaniu każdy może w to uwierzyć.
Lepsze życie - pisze Mate - nie wymaga żadnych wyrzeczeń: wystarczy, że wszyscy zaczniemy je prowadzić. Znaczy to po prostu tyle: wykonywać pracę, która sprawia nam autentyczną przyjemność i zapewnia bezpieczeństwo, jeść i bawić się w sposób, który przynosi zdrowie i zadowolenie, pielęgnować więzi towarzyskie, które dają radość i spełnienie, rodzą wierność i zaufanie. Tak niewiele, a jakże wiele! Tę książkę mógłbym zacytować w całości, bo właściwie - w przeciwieństwie do Loreau- zgadzam się z Mate niemal w każdym zdaniu. Jego wizja lepszego świata jest bardzo bliska tematom poruszanym na tym blogu.

BOJKOT

Obejrzałam wczoraj niesamowity film fabularny produkcji francuskiej. Oglądałam go w niemieckiej wersji językowej Der gruene Planet (Zielona planeta). W języku polskim występuje chyba pod tytułem Zielone piękno. 
Film przedstawia ludzi zamieszkujących małą planetę, której warunki klimatyczne są bardzo zbliżone do naszych. Stopień rozwoju tych ludzi jest jednak daleko przed nami, gdyż erę przemysłową mają już dawno za sobą, odrzucili jej owoce wiele lat temu, uznając je po prostu za szkodliwe. Żyją teraz w zgodzie i w szacunku ze sobą i otaczającą ich przyrodą. Są szczęśliwi, dożywają trzystu lat, używają mózgu w o wiele większym zakresie niż nasze 10%. Rozwinęli między innymi zdolności telepatyczne, jasnowidzenie, mogą też podróżować na inne planety, by czerpać od nich wiedzę i dzielić się własną. Nadchodzi właśnie dzień, w którym wybierają oni ochotników do odbycia takich podróży, problem jest taki, że nikt nie chce lecieć na Ziemię, planetę niezwykle zacofaną i niebezpieczną ... W końcu znajduje się ochotniczka, która ląduje w centrum Paryża i ze zdumieniem patrzy na naszą normalność ...
Mimo kilku głupkowatych scen z całego serca polecam ten genialny w swoim przekazie film. Mi zapadną na zawsze w głowie przede wszystkim dwie treści:
1. Konsumpcjonizm, tzw. rozwój gospodarczy, handel oparty na pieniądzu, przemoc, dewastacja środowiska i inne znamiona naszych czasów świadczą nie o postępie, lecz o zacofaniu.
2. Jest prosty sposób, aby z tej drogi zawrócić. Tym sposobem jest bojkot. Jeden z mieszkańców Zielonej Planety opowiada, jak jej mieszańcy uznawszy szkodliwość przemysłu przestali kupować, jeździć samochodami itd. Tym sposobem przemysł umarł śmiercią naturalną.

Moje kroki nie będą tak radykalne. Zamierzam jednak w coraz większym stopniu bojkotować rzeczy, na które nie mam mojej wewnętrznej zgody. Zrobiłam to pozbywając się telewizora i innych dziwnych sprzętów, ograniczając zakupy, nie kupując żywności przetworzonej. Zamierzam to jednak robić coraz bardziej.
Bojkotujemy "ideę" wymiany rzeczy na coraz nowsze, bez żadnej rozsądnej przyczyny. Jeździmy więc 20-letnim autem, które mój mąż sam reperuje co jakiś czas, coraz częściej jednak bojkotujemy ten nasz samochód, chodząc pieszo, jeżdżąc na rowerze, autobusem lub pociągiem.
Tym, co mnie ostatnio boli bardzo, to fakt, że zaopatruję się w sklepach w pseudo-warzywa i pseudo-owoce, które nie dość, że są coraz mniej warzywne i owocowe, to jeszcze przebywają tysiące kilometrów zanim do mnie trafią. No cóż, oszczędzamy na nasz wymarzony domek z ogródkiem warzywnym i sadem, na który to odkładamy każdy grosz, który udaje się nam zaoszczędzić dzięki bojkotowaniu różnych zakupów i spraw. Na dzień dzisiejszy postanowiłam zasadzić zioła w doniczkach na parapecie, dzięki czemu będę mogła bojkotować ich przemysłowa produkcję, ich wielokilometrowy transport, a w dodatku zdrowiej i smaczniej jeść.

Zachęcam was do dzielenia się waszymi doświadczeniami i pomysłami na bojkot naszej zacofanej:) cywilizacji.

Kultura DIY

"Zrób to sam", czy też "Do It Yourself", to jedno z podstawowych "przykazań" prostego życia. Odwołuje się do samowystarczalności, oszczędności, zaradności i współpracy.
W dobie powszechności wszelakich dóbr i usług hasło "zrób to sam" oznacza "idź do sklepu" lub "wezwij fachowca". Wraz z rewolucją przemysłową oddzieliliśmy czas zajmowania się własnym domem od czasu "zarabiania na życie". Zbyt zajęci zrutynizowaną i specjalistyczną pracą powoli utraciliśmy umiejętności bardziej skomplikowane niż pchanie kosiarki do trawy czy włączenie pralki, co zmieniło nas w biernych i bezradnych konsumentów.

Naleśniki z marchewką czyli obiad z resztek

Zdrowe odżywianie siebie i mojej rodziny to dla mnie sprawa priorytetowa. Posiłki przyrządzamy sami, najczęściej to robię ja. Staram się unikać gotowców, czegoś w proszku, produktów mocno przetworzonych, oczyszczonych, półproduktów. Tak jest zdrowiej i taniej. Staram się kupować lub zdobywać żywność najwyższej jakości. Nie uznaję wyrzucania jedzenia, dlatego próbuję rozplanowywać zakupy i posiłki tak, by nic się nie psuło. Zakupy spożywcze robię w dość dużych odstępach czasu.Tak jest oszczędniej i daje gwarancję, że nic się nie zmarnuje. Czekam często aż lodówka wyczyści się do zera. Bynajmniej nie głodujemy:) Jesteśmy raczej kreatywni. Wychodzą z tego dania proste i często bardzo smaczne. Zawsze mam zapas różnego rodzaju kasz i mąki, jako że można je długo przechowywać, są niezbędne dla zdrowej i pożywnej diety, i ciągle są w użyciu.
Dziś, chcąc zrobić obiad, okazało się, że mam do dyspozycji, jeżeli chodzi o lodówkę, kilka marchewek i czosnek. Pomyślałam - a gdyby tak zrobić naleśniki z marchewką na gęsto? Dla chętnych podaję skład (dla 5-6 osób):

NALEŚNIKI:
1,5 szklanki mąki (ja używam razowej orkiszowej)
2-3 jaja
około 1,5 szklanki wody
pół łyżeczki oleju do posmarowania patelni przed pierwszym naleśnikiem
sól
PRZYGOTOWANIE: ciasto należy wymieszać tak, by było gładkie, a konsystencja rzadka - jeśli nie jest - dolewać wody tak długo, aż będzie. Naleśniki są bardzo łatwe do zrobienia, pod warunkiem, że ma się porządną patelnię.

FARSZ:
kilka marchewek
2 ząbki czosnku
sól
łyżeczka mąki
PRZYGOTOWANIE: wlać trochę wody do garnka, tak aby przykryć dno, zagotować. Marchewkę zetrzeć na grubych oczkach, wrzucić do wody, posolić, dusić pod przykryciem, aż będzie miękka. Pod koniec wrzucić dwa wyciśnięte lub posiekane ząbki czosnku. Na koniec można marchewkę zagęścić (do szklanki wsypać łyżeczkę mąki, zalać wodą, dokładnie wymieszać, wlać do marchewki, jeszcze chwilkę gotować i gotowe).
Na koniec naleśniki smarujemy farszem i składamy. Ja posypałam jeszcze posiekanym szczypiorkiem, bo mi akurat rośnie w doniczce. Często na obiad robię większą ilość dania, żeby wieczorem odgrzać resztę na kolację. Bardzo nam smakowało.

Zarządzanie sobą w czasie czy zarządzanie czasem?

Temat ciekawy i trudny do opisania - każdy ma swoje własne spojrzenie na czas. Mając możliwość uczestniczenia w szkoleniu pt.: Time Management zacząłem się interesować tematem i wtedy też przypomniałem sobie taką krótką przemowę z jednego wykładu z czasów studenckich:

Drodzy studenci nie przyjmuję tłumaczeń "nie miałem czasu", "nie zdążyłem" itp. Wszyscy tutaj na sali -dotyczy to mnie jako wykładowcy i was jako słuchaczy-  mamy tyle samo dni do końca roku, wszyscy mamy 24 godziny na dobę oraz 60 minut w ciągu godziny i tylko od nas zależy, jak to wykorzystamy...

Z perspektywy czasu było to najkrótsze, a zarazem najbardziej efektywne, szkolenie z zarządzania sobą w czasie :-).
To my powinniśmy zarządzać sobą w czasie, a nie zarządzać czasem, i tak też staramy się do tego podchodzić z żoną. Bardzo często jesteśmy zasypywani pytaniami w stylu: "Przecież nie macie telewizora, to macie więcej czasu", "Skąd macie czas na to wszystko, skoro macie czwórkę dzieci" - to szczególnie, jak ludzie dowiadują się, że sami pieczemy chleb :-).

S. Covey napisał książkę "Najpierw rzeczy najważniejsze" i chyba tak to można określić. A czasu mamy wszyscy tyle samo - czy mamy telewizor i go oglądamy, czy mamy pracę, czy pracujemy po 12 godzin dziennie. A jak z niego korzystamy to temat do dyskusji bądź na kolejny wpis.

O telewizji raz jeszcze ...

Witam wszystkich serdecznie. To mój pierwszy post na blogu i na początku chciałabym przeprosić za temat ... Wiem, że o telewizji było już sporo, nawet ostatni post jest o niej. Mimo to potrzebuję napisać na ten temat z własnej perspektywy.
Kiedy rozważałam kilka miesięcy temu, czy zaproponować mojej rodzinie pozbycie się telewizora z domu, "za" była cała długa lista argumentów, "przeciw" były dwa: 1. rzadko go przecież oglądamy, a czasem da się tam znaleźć coś wartościowego 2. uczymy się dzięki niemu języka obcego, bo staramy się oglądać programy przede wszystkim w języku obcym. Z pierwszym argumentem szybko się uporałam, drugi trochę mnie męczył, ale postanowiłam zaryzykować, jako że lista "za" była naprawdę przytłaczająca. Złożyłam więc propozycję mojej rodzinie. Przeszło, co mnie nieco zaskoczyło, bo spodziewałam się jakiegoś oporu ze strony męża. Cóż, nie doceniłam go:)
Telewizor przygarnęła moja siostra, a w naszym domu życie zaczęło płynąć inaczej. Spodziewałam się tego, ale i tak wieloma sprawami byłam zaskoczona.
1.Więcej przestrzeni, ale też brak tego brzydkiego pudła (mój zmysł estetyki wszystkie telewizory ocenia jako brzydkie, plazmę też!) w centrum domu spowodowało, że w salonie zrobiło się piękniej, przyjemniej.
2. Szacuję, że dociera do nas około 80% reklam mniej. Dzięki temu: mamy mniejszy zamęt w głowach, moje dziecko - na czym bardzo mi zależało - nie ma codziennie brutalnie pranego mózgu, zdrowiej się odżywiamy,   nie wiemy o istnieniu w wielu przedmiotów i produktów. 
3. Jesteśmy wszyscy bardziej zrelaksowani.
4. Wcześniej chodzimy spać.
5. Moja córka z chęcią pomaga mi w gotowaniu i innych pracach domowych.
4. Mamy dużo więcej czasu: dla siebie nawzajem, na dobre książki, teatr, spotkania z przyjaciółmi.
Zalet zdaje się być bez liku. Pojawiły się jednak również trudności. Gdy zniknął telewizor zauważyłam, że wcześniej pełnił on u nas czasem funkcję "terapeutyczną". Dzięki niemu pewne trudne kwestie u nas w domu nigdy nie wypływały. Teraz, gdy go już nie było, między mną a moim mężem zaczął czasem iskrzyć jakiś trudny nastrój. Ucieczka w ekran nie była już możliwa, spytaliśmy więc siebie, czy chcemy się tym zająć i czy chcemy w tym z sobą być. Chcieliśmy. Nie będę tu pisać o szczegółach, bo to zbyt osobiste. Było to trudne, czasem fajne, a efekt był taki, że nasz związek zrobił się pełniejszy. Każdego dnia ma też większą przestrzeń, by się rozwijać. To dla mnie bezcenne.
Pojawiła się też spora dawka nudy, którą jednak z czasem wszyscy razem i każde z nas z osobna zaczęliśmy wypełniać - zrobiła się przestrzeń na nowe książki, nowe zainteresowania, długie rozmowy. Czasem jednak któreś z nas się nadal nudzi. Mam jednak głębokie przekonanie, że ta nuda jest o wiele więcej warta niż tv.
Żadnego z tych doświadczeń, nawet najtrudniejszego, nie zamieniłabym na czas spędzony z telewizją. Cokolwiek się u nas w domu dzieje jestem w tym doświadczeniu sobą, a nasze życie domowo - rodzinne nabrało dużo większej autentyczności. 

Na koniec jeszcze jedna myśl, która ostatnio przyszła mi do głowy. Kiedyś centrum każdego domu stanowił ogień - żywioł piękny, ciepły, jednoczący wszystkich domowników. Współcześnie ludzie zamienili go na brzydkie, głośne, zimne pudło niszczące więzi międzyludzkie. Fatalna zamiana.

Statystyczna informacja bezużyteczna


Poniżej przedstawiam pierwszy post Adama, który niedawno został nowym współautorem bloga. Wkrótce jego kolejne wpisy:
 
Jakiś czas temu wybrałem się do kina. Oczywiście nic w tym niezwykłego i zasadniczo nie byłoby o czym pisać, gdyby nie jedna inspirująca drobnostka, która spowodowała napisanie niniejszego, nieco dziwnego, tekstu.

Trailer nowej polskiej komedii romantycznej. Tytułu nie wymienię, nie pamiętam. Utkwiło mi jedynie w głowie otwarcie fabularne. On, ona, randki internetowe, podmiany partnerów, by fizycznie zgadzali się z opisem. Wszystko to okraszone zestawem żałosnych żartów tak starych, że ich wiek można określić jedynie poprzez datowanie węglem. Całość wieńczyła morderczo nieśmieszna scenka z Azjatą w roli głównej. Prędzej obejrzałbym relację z obrad sejmu niż wybrał się do kina na takiego potworka. Już wiem, czego mogę się spodziewać: ogranych do znudzenia schematów przeplatanych wyjątkowo niestrawnym poczuciem humoru, wszystko zaś ozdobione serialowymi gwiazdami za trzy złote. Kolejny kamień milowy rodzimej kinematografii.

Wróciłem do domu i przeprowadziłem mały eksperyment. Przeczytałem kilka recenzji, wszystkie były praktycznie zgodne w opiniach. Nieśmieszna, schematyczna papka, którą regularnie serwują nam rodzimi producenci filmowi. Kolejny raz to samo. To zdanie mnie zastanowiło. Ktoś w końcu wyłożył pieniądze, jakiś dział marketingu maczał w tym paluchy uznając, że trailer i film trafi w gusta statystycznego widza, kina wrzuciły go do swojej ramówki. Czynniki odgórne uznały, że to się sprzeda i trafi idealnie w gusta mas. Musi być na nie rynek. Jaki inny wniosek można wysnuć, skoro ciągle kręci się praktycznie to samo, wymieniając jedynie śliczne buźki aktorów, które i tak wyglądają jakby produkowano je w jednej fabryce. Ktoś musi to oglądać, kogoś to bawi, ktoś oczekuje właśnie takich produkcji.

Reaktywacja

Podobno decyzje są po to, żeby je zmieniać... W poście Przełom postanowiłem zakończyć publikowanie na blogu. Po blisko czterech miesiącach "milczenia" wracam do pisania! Złożyło się na to kilka spraw, sporo przemyśleń i rozmów o tym, czym dla mnie, dla nas (mam na myśli Żonę) i dla innych jest ten blog.

Odzew czytelników na grudniowy wpis Jak odwirtualizować prostotę w związku z pożarem domu Miłki i Marcina uświadomił mi dobitnie, że za wirtualną przestrzenią ukrywacie się Wy - konkretni ludzie, którzy nie pozostali obojętni na realny dramat jednej z rodzin. Poczułem się częścią wspólnoty osób, które razem mogą zrobić naprawdę wiele. To olbrzymia, potencjalna energia, którą może uda się rozwijać dla dobra każdego z nas i dla dobra nas wszystkich. Mam nieśmiałą, może idealistyczną, nadzieję, że kiedyś-gdzieś w Polsce jak w USA rozwinie się "ruch" dobrowolnej prostoty, który będzie przeobrażać od wewnątrz kulturę zdominowaną przez konsumpcjonizm. Czy widoczne w mediach zainteresowanie minimalizmem i prostotą nie jest oznaką zmęczenia pustką kryjącą się za pogonią za materialnym dobrobytem?

Warto zatem być w kontakcie, rozwijać sieć porozumienia, odkrywać razem wartości leżące po stronie prostego życia, które radość znajduje w drugim człowieku i w gromadzeniu doświadczeń w miejsce zdobywania materialnych przedmiotów. A następnie tę wiedzę stosować w naszym życiu, dzielić się nią z innymi, odwirtualizować (zmaterializować) tkwiący w prostocie życia potencjał! To stały proces, którego chciałbym być nadal częścią.

Nieoczekiwaną korzyścią jest otwarcie bloga na nowych autorów - tych ujawnionych i przyszłych, którym potrzeba jeszcze trochę czasu na decyzję. Bardzo się cieszę z Waszej obecności, dzięki czemu blog wzbogacił się o nowe treści. Wracam zatem do bloga, którego nie mogę nazwać już wyłącznie swoim. Wartość tkwi we współdziałaniu, dzieleniu się, nie zaś w tytułach i aktach własności. Ten blog może stać się (już jest!) WASZYM blogiem. Możecie na nim podzielić się trudami (i radościami!) życia, tym, jak uczynić je prostszym, bardziej przyjaznym miejscem...


Może nie będę tak częstym gościem, jak wcześniej - życie męża i taty czwórki dzieci ma swoje obowiązki i przywileje (zrozumienie tego jest kolejnym owocem przerwy w pisaniu), niemniej będę starał się dotrzymać Wam towarzystwa na Drodze do prostego życia.

Rodzice w sieci

Wprawdzie od kilku lat nie mamy telewizora (co za ulga!), ale naszym "oknem na świat" jest komputer, a konkretnie laptop. Co do zasady trzymamy go w widocznym miejscu, aby mieć na oku korzystające z niego dzieci.

Z doświadczenia wiemy, że korzystanie z komputera, a zwłaszcza zaglądanie do sieci, może często stać się odciągaczem rodzicielskiej uwagi, (podobnie jak włączony na okrągło telewizor), zwłaszcza jeśli komputer jest "pod ręką" i stale "on line". Ile razy dziennie sprawdzamy pocztę, jak często odpowiadamy na maile, odwiedzamy Facebooka, czytamy portale informacyjne, blogi, interesujące nas (lub czysto przypadkowe) artykuły znalezione w sieci?

Istnieje ryzyko, że damy się wciągnąć w wirtualny świat kosztem tego realnego, a konkretnie kosztem czasu, jaki możemy -i powinniśmy- poświęcić swojej rodzinie, a szczególnie dzieciom. Nie łudźmy się: fizyczna obecność jednego z rodziców wpatrzonego w monitor jest obecnością w istocie pozorną. Wydaje nam się, że kliknięcie w to i owo na krótką chwilę to nic wielkiego, ale zaczynamy dzielić naszą uwagę, a z jej podzielnością jest różnie. Czy rzeczywiście zwrócimy uwagę na właśnie zrobiony rysunek dziecka, usłyszymy jego pytanie lub problem, który nam sygnalizuje?  Nie mówiąc już o wspólnej zabawie, kontakcie wzrokowym, aktywnym słuchaniu. Interaktywność wirtualnego świata angażuje totalnie, bardziej skutecznie rywalizując o naszą uwagę niż bierna w odbiorze telewizja.

O BODŹCACH

Pewnego dnia zapytano profesora ekonomii: "Jeśli prawo to nauka o normach, medycyna to nauka o ciele ludzkim, to o czym jest ekonomia...?" Profesor zamyślił się i odpowiedział: "Ekonomia to nauka o bodźcach". 

Ta zadziwiająco trafna konstatacja przypomniała mi się, kiedy rano czytałem artykuł o producentach żywności, którzy do opakowań pompują powietrze. 

Co trzecie opakowanie puste 

To wielkie marnotrawstwo materiałów i energii, które ma zaspokoić rozbuchane potrzeby posiadania więcej niż się potrzebuje - znak rozpoznawczy ery konsumpcjonizmu. Kupując takie "produkty" dajemy producentom bodziec właśnie - "rób tak dalej, za to płacimy". Czemu nie robić tak dalej w jeszcze bardziej bezczelny sposób? Może granica wytrzymałości klienta jest jeszcze daleko? Może uda się sprzedać jeszcze więcej powietrza i zarobić jeszcze więcej pieniędzy?! 
Często myśleniu minimalistycznemu, a raczej zdroworozsądkowemu, przypisuje się negatywny wpływ na ekonomię. Zmniejszająca się konsumpcja ma prowadzić do zmniejszania się PKB i generalnie katastrofy. Mało kto zauważa, że gros produktów to rzeczy importowane z Dalekiego Wschodu. Ich konsumpcja w rzeczywistości pomniejsza PKB Polski. Uszczupla też dochody banków, które kredytują zakupy bublowatych zabawek, plastikowych badziewi, szybko psujących się AGD, czy mieszkań z pękającymi ścianami (zwanymi apartamentami), itd. To właśnie ekonomiści banków podnoszą owo larum, że zmniejszenie konsumpcji powoduje zmniejszenie PKB i rezultacie większe bezrobocie.

Jest dokładnie odwrotnie - brak zakupów z powodu np. ich jakości, miejsca wytworzenia - to bodziec dla producentów, swoistego rodzaju sygnał: "nie podoba mi się to, nie kupuję tego, musisz postarać się bardziej". Krzyki w internecie nic nie dają. Tak długo, jak będziemy kupować buble - dajemy producentom jasny sygnał, że jest ok i trzeba robić tak dalej. 

Mój sposób: zanim coś kupię (poważnego), najpierw prześpię się z tym pomysłem - "ranek jest mądrzejszy od wieczora". Rano zazwyczaj mi przechodzi... :)