Moja historia: ZIARNO MINIMALIZMU

Zachęcam do lektury wpisu Iwony, która postanowiła opowiedzieć Czytelnikom bloga o swojej drodze (a właściwie pierwszych krokach) do prostego życia. Kto wie, może będzie to początek cyklu? "Moja historia" to zatem miejsce, gdzie możecie opowiedzieć o Waszej przygodzie z minimalizmem/dobrowolną prostotą. Serdecznie zapraszam!



Właściwie wiem od czego to wszystko się zaczęło. Od wolnej przestrzeni do zagospodarowania. Mieszkam w mieszkaniu o całkiem słusznych gabarytach, w tym samym miejscu ponad dwadzieścia lat. Moją największą pasją są książki. Każdą chciałabym przeczytać, a najlepiej przeczytać i mieć. Zainteresowania mam (tu chyba trzeba by powiedzieć: niestety) bardzo szerokie, więc książki opanowały mieszkanie bez reszty. Nie tylko zresztą książki...

Czy jestem zakupoholikiem? Myślę, że nie. Właściwie to nie lubię zakupów. Wyjątkiem jest wizyta w księgarni. To kocham i zawsze tam coś dla siebie znajdę. Nienawidzę centrów handlowych. NIENAWIDZĘ!!! Wielka przestrzeń, setki sklepów, miliony towarów, nachalna reklama, śmierdzące żarcie, tłumy ludzi polujących na "promocje". W mieście, gdzie mieszkam, jest kilka wielkich galerii handlowych. Rzadko tam zaglądam, w niektórych w ogóle nie byłam i nie zamierzam. Wpadam wtedy, gdy jestem przyparta do muru, bo z powodu likwidacji małych sklepików nie sposób znaleźć niektórych rzeczy poza galerią, lub przy okazji spotkań (niestety moi znajomi ze względów czysto komunikacyjnych lubią się tam spotykać). Wtedy rzucam okiem. Zniesmaczają mnie zwłaszcza kobiety grzebiące beznamiętnie w ciuchach, ubrania walające się pod wieszakami, głupie slogany.

Od zawsze robiłam zakupy wtedy, gdy na manekinie na wystawie zobaczyłam coś ładnego. Wtedy wchodziłam do sklepu, pytałam o mój rozmiar i już. Jeśli coś potrzebowałam, to katowałam się zakupami raz: wyjście na miasto, kupienie kilku/kilkunastu rzeczy i zapominanie o sklepach na dłuższy czas. Nie poluję na żadne wyprzedaże, w zdecydowanej większości to ściema do kwadratu. Choć, uczciwie przyznam, zdarza mi się skorzystać z posezonowych przecen, czasem z premedytacją, czasem przez przypadek. Zmuszają mnie do tego moje fundusze i brutalne realia polskiego rynku.

Czy więc taka osoba jak ja może posądzać siebie o konsumpcjonizm? No, cóż. Trzeba to przemyśleć.

Moje mieszkanie stało się od pewnego, dłuższego już czasu zdecydowanie wygodniejsze dla rzeczy, które posiadam, niż dla mnie samej. Codzienna, kobieca frustracja z nieodzownym pytaniem "Co ja mam na siebie włożyć?" towarzyszyła mi wręcz nieustannie. Postanowiłam rozwiązać ten problem.

Sekret ósmy - podsumowanie

Wpis kończący cykl postów nt. książki "7 sekretów efektywnych ojców".

Poznaliśmy siedem sekretów, ale autor kończy ją ósmym, który nazywa tajemnicą. To pytanie, na które sami, jako ojcowie "uzbrojeni" w narzędzia: zaangażowanie, znajomość swojego dziecka, konsekwencję, czuwaniem nad bezpieczeństwem rodziny, miłość do żony, aktywne słuchanie i przewodnictwo duchowe, musimy sobie odpowiedzieć - czy warto podjąć wyzwanie, czy skorzystam z poznanych sekretów?

"Przestajesz być uczniem zapoznającym się z teorią przedmiotu, a dostajesz szansę zostania czeladnikiem, a może nawet mistrzem ojcowskiego fachu".

Starałem się przedstawić jeden z możliwych scenariuszy zaangażowania w ojcostwo. Wiem, że nie jest to wyrocznia czy jedyna słuszna droga, aby pracować nad tym, by być DOBRYM OJCEM, ale może warto spróbować....

Czy któryś z sekretów Was zainspirował? A może wszystkie składają się w całość?


p.s. w ramach blogowego zespołu, jeśli ktoś jest zainteresowany, mogę wypożyczyć książkę do przeczytania.

Jak układać Lego

Mój sześcioletni syn obejrzał niedawno film "Lego Przygoda". Ostatnio spędza na zabawie Lego dużo czasu. Wytłumaczył mi, że klocki można układać na dwa różne sposoby. Możesz je układać według instrukcji lub za każdym razem robić coś nowego i nieznanego. Wcześniej wybierał ten pierwszy sposób, teraz bardziej odpowiada mu eksperymentowanie i kierowanie się własną wyobraźnią. 


Gdy dostajesz zestaw Lego otwierasz pudełko, wyciągasz instrukcję i postępujesz zgodnie z nią, krok po kroku. Być może za pierwszym razem czerpiesz z tego satysfakcję, za drugim, trzecim, dziesiątym - już nie.
Jeżeli przyjmiesz styl kolekcjonera: po złożeniu odłożysz np. nowy pojazd na półkę, która, po pewnym czasie, zapełni się mnóstwem "muzealnych" eksponatów. Za każdym razem potrzebujesz nowego zestawu, aby przez chwilę poczuć "powiew nowości", zanim kolejny egzemplarz powędruje na półkę.
To tylko pewien skrajny i raczej czysto teoretyczny przykład.

Jeżeli wybierzesz pasję konstruktora, otwierają się przed tobą nieskończone możliwości - z tych samych kloców możesz zbudować co tylko zapragniesz. Radość odkrywcy jest inna niż z "podążania za instrukcją". Początkowo wielość opcji może przytłaczać, trzeba podjąć ryzyko i zdać się na własną wyobraźnię.

Jest jeszcze coś równie ważnego. Każda kolejna budowla, czy będzie to samochód, robot, statek kosmiczny czy domek, powstaje na gruzach poprzednich. Radość płynie z procesu tworzenia, nie kolekcjonowania. Potem klocki wędrują w bezładną masę do pudła, aby stanowić "cząstki elementarne" kolejnych projektów.

Co więcej, aby układać konstrukcje w ten sposób nie potrzebujesz nieskończonej ilości nowych zestawów. Możesz korzystać ciągle z tej samej liczby kloców, które mogą występować w nieskończonej liczbie połączeń.

Czemu o tym piszę? Nie tylko dlatego, że lubię klocki Lego i uważam je za jedne z najlepiej rozwijających zabawek.

Wyobraźmy sobie nieco inny sklep z gotowymi zestawami: Lego Weekend, Lego House & Car, Lego Holiday, Lego Success, Lego Work&Competition, Lego Happiness...

W swoim życiu możemy przyjąć postawę kolekcjonera gotowych zestawów. Kupujesz, układasz zgodnie z instrukcją, odkładasz na półkę. Gromadzisz coraz więcej i więcej, aby poczuć powiew nowości, zanim kolejny zestaw powędruje na półkę. Nie chodzi tylko o rzeczy materialne, ale i stosunek do siebie samego. Być może Twoje dni to kolejne klocki ułożone według instrukcji napisanej przez kogoś innego - korporację, w której pracujesz, serialowych bohaterów, których naśladujesz, reklamy, które oglądasz. To mogą być także instrukcje wyniesione z domu. Który zestaw wybierasz? Czy "podążanie za instrukcją" może dać Ci taką samą radość jak twórcza ekspresja?

Możesz wybrać postawę konstruktora. Nie mamy odgórnych instrukcji, nie potrzebujemy nowych zestawów, możemy działać na dość ograniczonej liczbie klocków, które akurat mamy do dyspozycji, a które możemy układać na nieskończenie wiele możliwości. Każda budowla będzie niepowtarzalna i wyjątkowa, nasza własna i niczyja inna.

Ta wizja bardzo odpowiada idei dobrowolnej prostoty lub minimalizmu. Może ona być realizowania na wiele różnych sposobów. Na blogu opisujemy różne klocki tej układanki, ale nie dajemy gotowych zestawów. Zachęcamy, aby nie naśladować bezmyślnie trendów "kolekcjonerskich", ale zdecydować się na mniejszą liczbę klocków, za to radość czerpać z ich samodzielnego ułożenia.

Obserwuję przemianę, jaka dokonała się u mojego syna. Podziwiam jego konstrukcje. Za każdym razem zachwyca mnie jego pomysłowość. Wieczorem klocki pakujemy do pudła. Ciekawe co też ułoży jutro?


Lego is an intelligent toy that allows the simplicity of one brick
to open up a world of endless opportunities (źródło). 







Minimalista w rodzinie

Minimalizm zawsze kojarzył mi się z życiem pod prąd. Nigdy nie łudziłam się, że moja rodzina będzie chciała funkcjonować w ten sposób, bo -jak pisałam wcześniej- jest to styl życia mocno odbiegający od standardów społecznych. Ilekroć widzę rodzinkę minimalistów, to mam wrażenie jakbym oglądała bajkę. Powiedzmy, że nawet trafiłoby mi się to szczęście, to czy nagle wszystko w domu zostałoby zorganizowane po mojej myśli? Z doświadczenia wiem, że ludzie implementują minimalizm na tyle różnych sposobów, że nawet się nie łudzę.

Jak żyć, Panie Prezydencie?

No właśnie, jak tu być minimalistą w rodzinie? Chyba najlepszym rozwiązaniem jest posiadanie po prostu własnej przestrzeni. Nie, to nie musi być od razu oddzielny pokój. Na myśl przychodzi mi codzienne funkcjonowanie w tzw. open space'ach czyli biurach, w których stanowiska mieszczą się w jednej sali. Nikogo tam nie dziwi różnorodność organizacji biurek. Każdy jest inny i potrzebuje stworzyć na swój sposób "twórczy bałagan". Czasem oznacza to, że ma puste biurko.

Jak to się przekłada na dom?
Jedni okupują biurko, inni łóżko. Dzieci z reguły takie miejsca mają przypisane bezpośrednio do siebie, dzięki czemu mogą je aranżować w preferowany przez siebie sposób. Jest z nimi też o tyle łatwiej, że często bardzo mocno inspirują się zachowaniami rodziców. Dość prawdopodobne jest więc, że również zaczną żyć bardziej minimalistycznie.

Otoczeni miłością

W małżeństwie jest o tyle łatwiej, niż z innymi współlokatorami, że mamy do czynienia z kimś, kto nas kocha. Wchodząc w związek wiedziałam, że od tej pory będę funkcjonować w naszej wspólnej przestrzeni i nigdy wszystko nie będzie "po mojemu". Mam wyjątkowe szczęście, że mogę iść przez życie z najwspanialszą osobą, jaką kiedykolwiek spotkałam, która mnie codziennie inspiruje i motywuje, dlatego organizacja mieszkania zdecydowanie nie jest czymś, co spędza mi sen z powiek :) Mój mąż również chce, bym w naszym domu czuła się jak u siebie, dlatego wiele rzeczy urządza z myślą o mnie. Nawet jeśli coś mi przeszkadza, to przecież w minimalizmie właśnie o to chodzi, by bardziej być niż mieć, nieprawdaż?

Piwnica? Świetne miejsce na wina i przetwory!

Kiedyś pomagałam mojej dalszej rodzinie uprzątnąć dom po remoncie. Kiedy weszłam na strych okazało się, że znajduje się tam oczywiście graciarnia (i nie był to efekt wspomnianego remontu). Po uprzątnięciu udało mi się stworzyć tam wyjątkową, klimatyczną przestrzeń, gdzie można przy nastrojowych światłach usiąść w ciszy, napić się herbaty i pokontemplować... Gdy zaprosiłam tam mieszkańców domu, oniemieli, gdyż do tej pory nikt nie myślał o tym miejscu jak o przestrzeni użytkowej.

Największy bałagan z reguły powstaje tam, gdzie nikt nie jest za niego bezpośrednio odpowiedzialny. Wspomniany strych, piwnica, przedpokój, łazienka, a nawet kuchnia, to świetne miejsca do zagracenia. No, ale co tu zrobić? Przecież przedmioty same dostają nóg i tam wędrują ;)

Zrzuć wszystko na winnego...

Najlepszym, wypraktykowanym przeze mnie, sposobem jest trzymanie wszystkich swoich rzeczy właśnie we wspomnianej wcześniej "własnej strefie". Niech w przedpokoju wiszą jedynie te okrycia, które są aktualnie używane, a reszta ląduje do szafy w pokoju. To samo z butami. Nie chcesz zrezygnować z dużej ilości rzeczy? To sam się z nimi baw :) W ten sposób zawsze jest miejsce, by powiesić płaszcze gości, a wychodzenie z domu przestaje przypominać chodzenie na szczudłach.

Gniazdko w łazience? Nie widziałem...

Czasem wchodzę do czyjejś łazienki i widzę ściany obwieszone suszarkami, lokówkami, prostownicami i nie wiadomo czym jeszcze... Kable uplatają się w węzeł gordyjski. Wydostanie czegokolwiek powoduje sporo nerwów. No i ta wanna pokryta na krawędziach buteleczkami i tubkami, tak że strach się ruszyć pod prysznicem. Lustro oczywiście też zastawione, że co chwilę coś spada do umywalki...
Znacie może ten obraz?

Wiecie, że w Wielkiej Brytanii w łazienkach nie ma gniazdek? Przepisy bezpieczeństwa na to nie pozwalają. I jakoś ludzie z tym żyją.
Ja, mieszkając w Polsce, mam aktualnie gniazdko tuż nad wanną i kiedy biorę prysznic jest tak na wysokości moich ramion. To pozwala mi na refleksję nad ulotnością ludzkiego życia oraz zasadnością brytyjskich przepisów :) Na wyspach zdałam też sobie sprawę, że po suszeniu włosów nie boli mnie głowa -dźwięk w zwykłym pomieszczeniu zupełnie inaczej się rozchodzi niż w tym pokrytym kafelkami... No i reszta współlokatorów nie tańczy pod drzwiami z pełnym pęcherzem ;) Wraz z suszarką zmieniają też miejsce zamieszkania produkty do stylizacji, kolekcja szczotek, itd... Ale co tu zrobić z kolekcją kremów, balsamów, peelingów i innych tego typu? Też nie mają stać w łazience?
Dobrym rozwiązaniem jest pionowy regalik, na nim półka z koszyczkiem dla każdego lokatora. A jeżeli ktoś się nie mieści na przestrzeni 30x30cm? To niech trzyma resztę u siebie :)

Zabawki, wszędzie zabawki...

Zmora młodych rodziców. Nie da się przejść przez pokój, a skręcenie kostki to tylko kwestia czasu... Tylko czy dzieci są temu winne? Jeszcze nie widziałam dwulatka samodzielnie kupującego sobie coś w sklepie...
Wielu rodziców pisze często, jak to z radością przyniosło swoim pociechom jakiś nowy samochód, domek dla lalek, a dziecko po chwili i tak wróciło do zabawy kamykiem i kijkiem...

Daj dzieciom głos

Pozwól im wybierać, czym chcą się bawić. Nie kupuj czegoś na siłę, bo wszystkie inne dzieci się tym bawią. Nie spełniaj Twoich dziecięcych marzeń. To niesamowite, do czego dzieci potrafią dojść w życiu, jeśli są wspierane przez rodziców we własnych zainteresowaniach...
Nie, to nie znaczy, że masz zbankrutować, spełniając ich każdą zachciankę. W zależności od ceny dziecko może dostawać zabawki częściej lub rzadziej. Niech samo zadecyduje, którą opcję woli. To taka wczesna edukacja ekonomiczna :)
No, ale dzieciństwo jest tylko jedno, a Ty chcesz spełnić ich wszystkie marzenia... Pieniądze jednak nie biorą się znikąd. Są owocem czasu, który spędzasz poza domem. Ten filmik świetnie pokazuje co dzieci wolą bardziej:




Wiele osób czyta Konrada i Leo Babauttę dlatego, bo są rodzicami. Zastanawiam się, jakich porad szukacie na ich blogach. Macie może jakieś swoje sposoby?


Życie bez czterech kółek – podsumowanie

W sierpniu zeszłego roku miałem wypadek i zdecydowaliśmy się na eksperyment (który w założeniach miał potrwać do wakacji), polegający na życiu bez samochodu (więcej o eksperymencie tutaj). Dziękujemy za Wasze liczne komentarze, szczególnie za głosy wspierające naszą decyzję. Dyskusja pod wpisem pokazała także jak szczególnym dobrem, budzącym wiele emocji, jest samochód.


Eksperyment, w sposób nieoczekiwany dla nas samych, zakończył się w połowie listopada. Nasi przyjaciele postanowili rozstać się ze swoją dwunastoletnią toyotą. Możliwość kupienia samochodu z pewnego źródła i za gotówkę (bez zaciągania kredytu – o tyle jesteśmy mądrzejsi!), a także dająca się dość mocno we znaki późnojesienna aura skłoniły nas do zmiany decyzji.

Mimo to przeżyliśmy bez własnego auta trzy miesiące. O wiele krócej niż zakładaliśmy, a jednak ten mocno odcinający się od zwyczajności okres naszego życia zapadnie nam głęboko w pamięć.

Z pewnością sprzyjała nam stabilna, prawie bezdeszczowa pogoda. Poruszanie się rowerami dało nam dużo przyjemności, poprawiło naszą kondycję, choć wymagało sporo samozaparcia. Świat oglądany z rowerowego siodełka wyraźnie zwolnił, napełnił się jesiennymi zapachami i kolorami, sprzyjał uważności, był okazją do rozmów z dziećmi.

Potwierdziło się, że wiele ważnych życiowo punktów rzeczywiście znajduje się niedaleko. Te, które były dalej, musiały „na chwilę” stać się rzadziej odwiedzane; dla wielu spraw staraliśmy się znaleźć jak najbliższe rozwiązanie (logopeda, nauczycielka gry na pianinie, nawet schronisko, z którego przywędrowała wtedy nasza suczka).

Tak jak się spodziewaliśmy, mogliśmy liczyć na pomoc naszych przyjaciół i sąsiadów, którzy wielkodusznie udostępniali nam swoje auta ilekroć zachodziła konieczność zawiezienia dzieci do lekarza lub na zajęcia zlokalizowane zbyt daleko, aby dotrzeć na nie rowerem. Jedynie sporadycznie korzystaliśmy z taksówek.

Strzałem w dziesiątkę były zakupy spożywcze przez Internet. Dostarczenie ciężkich, tygodniowych zakupów pod drzwi naszego mieszkania na trzecim piętrze okazało się bezcennym rozwiązaniem dla naszych kręgosłupów, dlatego nadal je kontynuujemy.

Finansowo życie bez samochodu przez ten czas nie było tak oszczędne, jak się spodziewałem. Okazało się na przykład, że nasza flota rowerowa wymagała przeglądu, dokupienia koszyków, peleryn przeciwdeszczowych, szybkiej wymiany roweru dla młodszej córki (kupiliśmy używany). Te inwestycje pochłonęły część naszych paliwowych oszczędności.

Eksperyment pokazał, że ten środek lokomocji w naszej sytuacji i przy określonym stylu życia jest po prostu potrzebny. Nasze obecne auto, pozbawione wygód i nowoczesnego image’u, jest tylko tym, czym ma być w swej istocie: zapewnia naszej rodzinie niezbędny transport.

Najstarsza córka zaraz po zakupie auta zapytała: i znowu wszędzie będziemy jeździli samochodem? Nic podobnego: na wiosnę przesiądziemy się z powrotem na rowery, by jeździć na nich tak często, jak to tylko będzie możliwe!


Pół żartem, pół serio. Vol. 4

Mały przerywnik, czyli kolejna garść żartów rysunkowych z sieci:



W nawiązaniu do wpisu Remigiusza Odłącz się od Matriksa!:






Muszę to kupić! 
"Jak powstrzymać się od impulsywnych zakupów"

SMAK ZWYKŁEGO PORANKA

Budzę się przedświtową porą. Pakuję ciało w pokrowiec bawełnianej bielizny i wełnianych splotów swetra. Potem robię kawę i na chwilę zatrzymuję się przy oknie. Z sąsiadującej z nami vis a vis potężnej topoli zrywają się rozwrzeszczane gromady wron. Zakręcają za pobliskim jesionem, a potem znienacka zawracają, niemal uderzając skrzydłami o szyby kuchennego okna. Gdy lecą w moją stronę, w ich czarne skrzydła zaczepia się nitka światła.  

Woda w czajniku wrze. Zalewam kawę w kubeczku. Moim ulubionym, glinianym i trochę za ciężkim. Chwilę później słyszę tupot bosych stóp. Tupot zatrzymuje się na progu i czai się zza framugi. Udaję, że nic nie widzę.

Tarcza zegara przesuwa się o kilka sekund. Siedzimy z Małą Filozofką na krześle. Ja wtulam w siebie jej senne jeszcze ciepło, ona chłonie miękkość mego dotyku na jej policzkach. Zanim zdążę pomieszać łyżeczką w kubku, na moje kolana szkrabie się też Mały Wilczek. Łapie mnie za włosy swoimi wszędobylskimi łapkami, próbując zagarnąć całą moją twarz dla siebie. Robimy sobie noski noski. I zaraz zaczyna się bieg.

Wstawiam wodę na kaszę jaglaną. Kroję jabłka, banany i suszone morele. W międzyczasie Stworek wysypuje cukier z cukierniczki, rozlewa mleko i próbuje zapalić gaz. Mała Filozofka zdążyła już rozwiązać dwie strony zadań z bardzo grubej i bardzo fajnej książki z zadaniami. Zdołała też zamienić się w sopel lodu i obwieścić mi z powagą w głosie, że wcale nie zamierza zakładać skarpet.  

Kasza jaglana gotowa. Pięć, różnego pochodzenia, miseczek czeka na stole. Wysyłam Małego Wilczka i Małą Filozofkę by zbudzili tatę. Na kilka minut wskakuję w kokon ciepłej samotności, włączam muzykę i dopijam kawę. Potem budzę najstarszą latorośl, prawie nastolatka, pana Niko. Syn, rzecz jasna, nie zamierza wstać, bo właśnie kończy czytać książkę. Zerwanie kołdry nie skutkuje. Porzucam próby i udaję się do łazienki.

To mój zimowy bastion samotności i wylęgarnia pomysłów. (Gdy tylko zaczyna się robić ciepło bastion przenoszę na taras). Stoję przed lustrem i... rozdziawiam gębę w pełnometrażowym uśmiechu. Tak. Zwykła codzienność porasta cudem powszedniości. Zachwycić się prostym, razowym smakiem poranka. Przygarnąć w sobie dziecko i cieszyć się z rzeczy małych. Dlaczego bywa to takie trudne?  
 

Odłącz się od Matriksa!

To się zrobiło chore, nie mogę spokojnie się spotkać z żadnym ze znajomych. Podczas spotkania co chwilę... bzzzz.... bzzzzz.... Bzzzz... albo ding... dong... dang... znajomy wyciąga smartfona i zerka... tak tak, sorry Remigiusz już słucham ciebie... po chwili to samo... buuuuu.... buuuu.... bzzzzz.... bierze smartfona, coś szybko odpisuje... to Radek na mesendżerze, wiesz, obiecałem, że mu napiszę te kwoty... ok, no wiesz... rozmawiamy sytuacja się powtarza... mój rozmówca zerka ukradkiem na smartfona, o sorry, to bardzo ważne, wychodzi na kilka minut na zewnątrz porozmawiać... dobra Remigiusz już jestem, na czym to skończyliśmy, o co chodziło...

...już o nic, netoholiku!

Skoro Ty (tak, do ciebie mówię) mnie czytasz to zapewne masz net, zapewne też masz smarftona. Po co ci jednak ta smycz i obroża niewolnika na szyi? Jesteś botem do obsługi Fejsbuka, psem łańcuchowym Zuckerberga, cholerną ludzką bateryjką w Matriksie?



Niedawno na grupie minimalizm pytałem jednego Kolegę, po co mu smartfon. No bo on chce być w ciągłym kontakcie ze znajomymi. Po co? Przestaną być znajomymi, jeśli odłączysz się od Matriksa? Jeśli tak to na co Ci tacy „Friends”!?

Wchodzę do szkoły językowej. 

Grupa chłopaków w wieku wczesnonastoletnim czeka przed niemieckim. Ustawili się pod ścianą w rządku, cala grupa. Każdy przed nosem ma smartfona i coś klika. Milczą, co chwilę jakiś uśmiecha się pod nosem. Oczy szkliste jak u nieświeżej ryby, wpatrzone w smartfona.

Chore. Za moich czasów nastoletnich biegaliśmy, ganialiśmy się, rozmawialiśmy o dziewczynach, było wesoło. Teraz widzę żywe mumie ustawione pod rząd jak bateryjki w Matriksie.

Czy Ty tak też robisz?

Odłącz się od Matriksa! Na początek zablokuj wszystkie sieci w Twoim smarftonie, naprawdę nie potrzebujesz tego do życia. Na początek chociaż wyrzuć Mesendżera, to nie tylko program do Fejsa, ale i programistyczny trojan szpiegujący Cię na każdym kroku, program rejestrujący Twoją lokalizację, badający co mówisz,  Twoje kontakty w telefonie i częstotliwość rozmów...

Czy musisz być zawsze on-line na Twoim laptopie? Ja piszę ten artykuł w spokoju, off-line na OpenOffice, odłączony od całego świata, od Fejsa, Gugla, maila, nawet z wyłączoną komórką – zresztą tylko taką prostą komórką, byle z mocnym akumulatorem, jaką mają brygadziści na budowie albo ludzie idący w góry. 

Żyję? Jak widać żyję i mam się dobrze. 

Nie negując dorobku techniki, korzystając z niej kiedy chcę, wytyczam jasną, twardą granicę. STOP! Tu kończy się Matrix... to moja domena i moje życie. Realne życie Remigiusza!

Remigiusz, autor bloga "Oszczędzanie" 



 

Sekret siódmy - wyposażenie duchowe

Rozwinięcie wpisu nt. książki "7 sekretów efektywnych ojców".

Jeśli bym uważał, że poprawność polityczna jest ważniejsza, to tego wpisu nie powinno być......

Sekret siódmy dotyka bardzo istotnego aspektu wychowania naszych dzieci, a zarazem bardzo wrażliwego i może pomijanego - duchowości, przekazywania wiary i jej codziennej realizacji przez postawy, czyny, gesty.
Czy chcemy być odpowiedzialni za religijne wychowanie naszych dzieci? Czy współczesny świat nam pomaga, a może schodzimy z tym do "podziemia"?

A jeśli nie wierzymy w Boga? Przyjmujemy postawę obojętną lub Absolut jest dla nas tym, w co warto wierzyć? Niezależnie od przekonań warto (jako ojciec, mąż, człowiek) stawać się wzorem uczciwego, prawego i pobożnego mężczyzny.

Autor podpowiada:
Aby poradzić sobie z duchowym wyekwipowaniem dzieci, musisz sobie odpowiedzieć na cztery podstawowe pytania:
  1. Jak ważny jest dla ciebie duchowy i religijny rozwój twojego dziecka?
  2. Czy przewodzenie rodzinie jako duchowy przywódca jest dla ciebie priorytetem?
  3. Jakimi cechami Bóg cię obdarzył, abyś nadawał się do pełnienia tej roli?
  4. Gdzie możesz zdobyć odpowiednią wiedzę i formację, aby dobrze wypełniać to zadanie w przyszłości?
Te pytania tak naprawdę prowadzą do jednego kluczowego: 
Jak formować samego siebie, aby dobrze uformować samego siebie?

Podsumowaniem niech będzie to zdanie:
Wychowanie religijne dzieci jest zbyt ważnym zadaniem, aby delegować je na kogoś innego.

Temat pozostawiam otwarty do dyskusji bądź przemyśleń. Można w słowo religijne/duchowe wstawić sobie dobre/etyczne. 


Koncepcja małżeństwa przy filiżance herbaty

W reakcji na wpis Doroty pomyślałem, że podzielę się z Wami pewną praktyką lub też tradycją, która może być dobrym narzędziem wychodzenia z burz i sztormów (a czasem niepokojącej ciszy) w naszych związkach.

 
 


Chyba zaraz po ślubie czytaliśmy gdzieś o koncepcji małżeństwa przy filiżance herbaty. Chodziło właściwie o to, aby znaleźć czas na rozmowę ze sobą. Cóż w tym trudnego, myśleliśmy. O to na początku raczej nietrudno. Z czasem, gdy pojawiają się dzieci i fura obowiązków, okazja na jednoczącą dwoje osób rozmowę może się tak prędko nie nadarzyć. Lepiej nie zostawiać jej na łaskę i niełaskę przypadku.

Nieużywane instrumenty muzyczne rozstrajają się, fałszują i raczej nie zagrają razem melodii miłej dla ucha. Jeżeli nie rozmawiamy ze sobą o sprawach głębszych niż odebranie dzieci z zajęć, zrobienie zakupów lub omawianie planów na weekend, może i staramy się oboje zagrać jakąś melodię jak najlepiej, ale dźwięki nie chcą się składać w harmoniczne brzmienie. My także potrzebujemy co jakiś czas dostroić się do siebie, gdyż zmieniamy się, ulegamy różnym prądom, odpływając często w przeciwnych kierunkach.

Przez kilka dobrych lat staraliśmy się znaleźć raz w miesiącu czas na nasz "dialog małżeński". 

Dialog nie jest: odbijaniem pałeczki, rozrachunkiem małżonka, trybunałem, zebraniem sprawozdawczym.

Dialog jest: chwilą wspólnych odkryć, budowaniem jedności, drogą w głąb wspólnego życia, dopasowaniem dwóch odrębnych spojrzeń na życie i ludzi.

Przede wszystkim należy wziąć kalendarz i takie "spotkanie" zaplanować. Trzeba zarezerwować sobie 2-3 godziny czasu, poprosić o opiekę nad dziećmi. Najlepiej wyjść z domu, znaleźć ciche i spokojne miejsce. Jeżeli nie mamy opieki nad dziećmi, możemy dialog przeprowadzić wieczorem, gdy będą już spały. Robimy sobie dobrej herbaty, zapalamy świecę. Siadamy.

Jednym z plusów praktykowania dialogu jest towarzysząca codziennym napięciom i nieporozumieniom świadomość, że przyjdzie dzień, w którym będziemy mogli się spotkać i spokojnie daną sprawę sobie wytłumaczyć. Zapobiega to robieniu uwag "na gorąco", z kolei sprawy błahe z czasem odchodzą w cień i przestają być warte omówienia. Z mętliku spraw wyłaniają się te zasadnicze, wymagające rozmowy. I to w chwili, gdy jesteśmy pozytywnie do siebie nastawieni. Aby nie zapomnieć tego co kluczowe, warto zapisywać sobie "tematy" na dialog w zeszycie.

 O czym by tu powiedzieć? 


- możecie zapytać. Oczywiście zejście w głąb wymaga czasu i treningu, zwłaszcza, gdy tak naprawdę dawno ze sobą nie rozmawialiśmy.

> życie osobiste: opowiedz o tym, czym aktualnie żyjesz, co ma dla ciebie znaczenie, jakie przeżywasz trudności. Chodzi o prawdziwe odkrycie ciągle "na nowo" tej drugiej osoby, z szacunkiem i czujną uwagą.

> ty i ja: gdzie jesteśmy, jeśli chodzi o naszą jedność pod względem fizycznym, uczuciowym, intelektualnym, duchowym?

> my i nasze dzieci: czy zauważamy jakieś problemy, czy mamy dla nich czas, co chcemy zmienić w życiu naszej rodziny?

> bieżące problemy, które "zebraliśmy" w ostatnim miesiącu.


Zdaję sobie sprawę, że takie umawianie się na rozmowę może spotkać się z zarzutem, zwłaszcza u młodych par, braku spontaniczności. Ale, jak pisałem na początku, dobre okazje rzadko się nadarzają.

Ostatnia uwaga: z pewnością nie należy prowadzić dialogu jako "wyrównania rachunków". Nie płyńmy na fali elokwencji, ale weźmy pod uwagę, że druga osoba nie zawsze jest w stanie wszystkiego wysłuchać, tak jak nie zawsze jest zdolna wszystko wypowiedzieć. Bądźmy dla siebie wyrozumiali i delikatni.


Na koniec chcę Wam powiedzieć, że już dawno nie mieliśmy takiego spotkania przy filiżance herbaty. Wpis Doroty i przypomnienie sobie cennej, choć zarzuconej od dłuższego już czasu, praktyki dialogu uprzytomniły mi, że najwyższy czas umówić się z Żoną na "poważną rozmowę". Nieważne przy tym, kto będzie grał pierwsze skrzypce ;)


Polecam także wpis Lista ulubionych zajęć we dwoje.

O tym co przed nami

Ostatnio jeden z Autorów bloga zapytał mnie jak go sobie dalej wyobrażam ?


Zacząłem się nad tym zastanawiać. Na początku lutego blog obchodzić będzie 4 urodziny. Tak więc okres niemowlęcy, raczkowania i stawiania pierwszych kroków mamy niewątpliwie za sobą. Na blogu mogliście przeczytać bardzo wiele wpisów odnoszących się do idei dobrowolnej prostoty. Wkładam sporo pracy, aby materiał ten systematyzować (stąd pomysł zakładek i archiwum), w miarę możliwości redagować, urozmaicać zdjęciami, czuwać nad poprawnością językową.

Jednocześnie, czego pewnie nie wiecie, staram się chronić blog przed działaniami komercyjnymi  - właściwie stale usuwam linki podszywające się pod komentarze przekierowujące na strony biznesowe, odmawiam prośbom opublikowania tekstów „sponsorowanych”, a także zamieszczania linków do ciekawych stron, ale ociekających reklamami  – już dawno założyłem, że blog jest miejscem, w którym dbamy nawzajem o dobrą, wolną od marketingowych wpływów, atmosferę.


Jedyną korzyścią, jaką czerpię z pisania bloga, jest świadomość, że inspirujemy siebie nawzajem do prostszego, mniej zabieganego i zagmatwanego, a bardziej satysfakcjonującego życia.


Ktoś zapytał mniej jak mogę ciągle pisać o dobrowolnej prostocie, skąd biorę tematy? Mogę odpowiedzieć, że z jednej strony wpisy publikują także inni Autorzy bloga, każdy kolejny jest dla mnie miłą niespodzianką :) Z drugiej - dobrowolna prostota jest bardziej procesem niż punktem docelowym.
Ciągle też uczę się nowych rzeczy, także od strony technicznej, odkrywam możliwości różnych narzędzi, w tym mediów społecznościowych, które chciałbym bardziej wykorzystywać. Nie chcę, abyśmy pisząc lub czytając bloga, wszyscy z czasem posnęli.

Pamiętam radość i entuzjazm, jakie towarzyszyły mi przy okazji odkrywania dobrowolnej prostoty i chciałbym, żeby ta idea była ciągle żywa, rozkwitająca, radosna i lekka. Aby dawała powietrza w płuca, kopa do zmian, poczucie wiatru we włosach i pod skrzydłami oraz chęć do przełamywania schematów.


Dlatego pozwólcie, że będę nieco eksperymentował z formą i treścią, szukał nowych rozwiązań i środków dla propagowania voluntary simplicity. Aby ta idea nie skostniała w dywagacjach, dzieleniu włosa na czworo, ale była przede wszystkim pociągającą, dającą codzienną, pozytywną energię do zmian, inspiracją.

Jedną ze zmian jest inna szata graficzna bloga. W jakiś sposób zdjęcie tytułowe jest symboliczne i od razu przykuło moją uwagę. Chłopiec (mniej więcej w wieku bloga?) z dużym przejęciem pokazuje paluchem na coś, czego sami na razie nie widzimy. Może jakiś niewielki punkt na horyzoncie? A może dalszy kierunek?

Wiele robimy w życiu dla siebie, ale jeszcze więcej potrafimy zrobić dla dzieci. To one, dzięki naszej zmianie, będą mogły, już teraz lub kiedyś, żyć życiem bardziej prostym, zrównoważonym i pięknym.

Niby więc poprzedzamy przyjście naszych dzieci, ale tak naprawdę to one idą przed nami, inspirują nas do lepszej wersji samych siebie, pokazują palcem to, czego czasem -z poziomu swoich „dorosłych” spraw- nie dostrzegamy. One same dają nam siłę do zmian.


Mam nadzieję, że taki będzie także dalej nasz blog...


Wkrótce opiszę kilka nowych pomysłów. Myślę także o wzięciu udziału w konkursie na Blog Roku 2014 r. Co Wy na to? Czego życzylibyście sobie więcej/mniej na blogu? Jakieś prośby do innych Autorów? A może inni Autorzy zabiorą głos?

O inwestycjach bardzo osobiście

Prawie dwa lata nic tu nie publikowałam, witam więc po przerwie:)

Trochę się u mnie zmieniło od tego czasu. Po pierwsze - urodziłam drugie dziecko:) W kwestii światopoglądowej - dużo rozmyślałam o związkach, zwłaszcza o moim małżeństwie, ale też o stałych związkach z mojego otoczenia. Jak się tak rozglądam to niestety nie jest kolorowo - z jednej strony rozwody, rozwody ... Moje miasto w skali całego kraju ma najwyższy procent rozwodów rocznie. W pewnym momencie postanowiłam nawet, że wszystkie moje znajome, koleżanki będę wpisywać do telefonu z nazwiskiem panieńskim, bo przestałam się orientować w tych ciągłych zmianach nazwisk ...

Z drugiej strony - mnóstwo par, które łączy wspólne gospodarstwo domowe, dzieci, kredyt - poza tym zdają się sobie być zupełnie obcy ... to takie smutne. W tym wszystkim znalazło się kilka perełek, u których miłość - dojrzała, przerabiająca kryzysy na swą korzyść, oparta na zaufaniu i podejrzewam ... ciężkiej pracy - wciąż po wielu latach trwa. Jak oni to robią?

Z mojego doświadczenia na pewno podpisać się mogę pod stwierdzeniem Stephena R. Coveya, że "kochać to czasownik". Jestem przekonana, że brak konkretnych działań, rytuałów, wspólnego czasu tylko we dwoje (a nie mam tu na myśli wspólnego oglądania tv:), może zabić z czasem najgłębsze uczucie. Dla nas takimi działaniami stał się np. kurs tańca, wspólne czytanie na głos, wyjścia we dwoje wieczorem, gdy uda nam się zorganizować opiekę do dzieci, masowanie sobie nawzajem stóp.

Jakkolwiek sielankowo to brzmi ... sielanką nie jest:), bo stały związek to nie sielanka (jak dla mnie - może macie inne doświadczenie?). Zaczęło się od tego, że zostawiliśmy nasz związek "samopas" kilka lat temu, zajmując się - on zarabianiem, ja dziećmi i wszystkim innym dookoła - tylko nie sobą nawzajem. To doprowadziło do kryzysu bliskości i bardzo bolesnej pustki między nami. Nie chcieliśmy tak żyć.

Postanowiliśmy spróbować raz jeszcze. Brakowało nam na to czasu (dzieci, praca), siły, a wydanie niemałej kwoty na terapię, mając z tyłu głowy, że mieszkamy w wynajmowanym mieszkaniu, wydawało się takie nierozsądne ... Jednak zainwestowaliśmy nasz czas, energię i pieniądze w to, żeby przekuć ten kryzys w pozytywny zwrot w naszym związku. I jak dotąd jest to moja najlepsza życiowa inwestycja:)

Ostatnio założyłam na fb stronę o nazwie "Bliskość w stałym związku", która ma służyć wymianie doświadczeń, przemyśleń, dzieleniu się inspiracjami na temat pielęgnowania uczucia w związkach - zapraszam do zaglądania i udziału.

Lalka doskonała...

Ciąg dalszy lektury Momo Michaela Ende... (poprzedni wpis znajdziecie tutaj)

Ponieważ Momo, odwiedzając swoich dawnych przyjaciół, weszła w paradę szarym panom, ci podrzucają jej lalkę, która "nie wyglądała jak dziecko, tylko jak elegancka młoda dama lub figura z wystawy sklepowej." Momo kompletnie nie potrafiła bawić się tą lalką, która powtarzała w kółko trzy zdania:

 - Dzień dobry. Jestem Bibigirl, lalka doskonała.

- Należą do ciebie. Wszyscy ci mnie zazdroszczą.

- Chcę mieć jeszcze więcej rzeczy.

"Gdyby lalka nic nie mówiła, wtedy Momo mogłaby odpowiadać zamiast niej i wywiązałaby się całkiem miła pogawędka. A powtarzając ciągle to samo, Bibigirl udaremniała próbę rozmowy." Po chwili ogarnęło Momo nieznane jej uczucie - NUDA. Wkrótce pojawia się szary pan, który próbuje nauczyć Momo zabawy lalką, gdyż "taką fantastyczną lalką nie można się bawić tak jak innymi lalkami, to chyba jasne."

I tu zaczyna się fragment, który być może będzie Wam coś przypominał:
- Po pierwsze - powiedział - potrzebuje wielu ubrań. Jest tu na przykład olśniewająca suknia wieczorowa. 
Wyciągnął ją i rzucił dziewczynce.
- A tu futro z prawdziwych norek. A tu jedwabny szlafrok. A tu strój tenisowy. I kombinezon narciarski. I kostium kąpielowy. I strój do jazdy konnej. Piżama. Koszula nocna. Druga sukienka. I jeszcze jedna. I jeszcze jedna. I jeszcze jedna... Ale po paru dniach też ci się to znudzi, nie uważasz? No cóż, w takim razie musisz mieć dla swojej lalki więcej rzeczy.
- Jest tu na przykład prawdziwa mała torebka z wężowej skóry z małą szminką i puderniczka w środku. Jest tu mały aparat fotograficzny. Jest rakieta tenisowa. Jest telewizor dla lalek, który działa jak prawdziwy. A tu bransoleta, naszyjnik, kolczyki, rewolwer dla lalek, jedwabne pończoszki, kapelusz z piórem...

- Jak widzisz - podjął szary pan - to całkiem proste. Trzeba tylko mieć coraz więcej  i więcej, wtedy człowiek nigdy się nie nudzi. Ale może myślisz, że doskonała Bibigirl pewnego dnia będzie miała WSZYSTKO i że wtedy znowu zrobi się nudno. Nie, moja mała, nie ma obawy! Na tę okoliczność mamy bowiem dla niej odpowiedniego towarzysza. 

Szary pan wyciągnął z bagażnika inną lalkę...
- To jest Bubiboy! Dla niego też jest całe mnóstwo akcesoriów. A jeśli to wszystko, wszystko się znudzi, to jest jeszcze przyjaciółka Bibigirl, która ma własne wyposażenie, pasujące tylko na nią. A do Bubiboya jest jeszcze odpowiedni przyjaciel, który także ma przyjaciół i przyjaciółki. Widzisz więc, że nigdy nie ma miejsca na nudę, bo zabawę można ciągnąć bez końca i zawsze jeszcze pozostaje coś, czego możesz sobie życzyć. 

- Wtedy twoi przyjaciele nie będą ci już w ogóle potrzebni, rozumiesz? Będziesz mieć przecież dość rozrywek, kiedy wszystkie te piękne rzeczy będą należeć do ciebie i będziesz ich dostawać coraz więcej, prawda? Przecież chcesz tego? Chcesz mieć tę fantastyczną lalkę? Koniecznie chcesz ją mieć, prawda?

Jakoś dziwnie łatwo powyższe fragmenty książki (opublikowanej w 1973 r.) odnieść nie tylko do współczesnych zabawek, lecz do produktów oferowanych dorosłym... To przecież całkiem proste: trzeba tylko mieć coraz więcej  i więcej, wtedy człowiek nigdy się nie nudzi. Bo zabawę można ciągnąć bez końca i zawsze jeszcze pozostaje coś, czego możesz sobie życzyć.



Fragmenty Momo w przekładzie Ryszarda Wojnakowskiego

Jak piec bez piekarnika?

Oglądając filmy o niekonwencjonalnych projektach mikromieszkań trafiłam na pomysł zastąpienia piekarnika garnkiem żeliwnym. Nota bene pomysłodawca na zmywarkę już się zdecydował :)
W domu, w którym aktualnie mieszkam, piekarnik z kolei nie działa. Odpowiedź na problem wydaje się być prosta: kupić nowy.


źródło
Poza słynnym modelem MPM (około 400 zł), który pieści stopy i masuje plecy, we wszelkiej maści dyskontach są też dostępne bardziej podstawowe modele (około 130 zł). Niby jest to lepsze rozwiązanie niż kupno wersji pełnowymiarowej, w której trzeba by piec 4 pizze na raz, aby nie marnować energii. Problem polega na tym, że przeprowadzka z takim sprzętem przypomina mi taszczenie telewizora kineskopowego z mieszkania do mieszkania...

Kombiwar halogenowy

źródło
Przeciętny model to wielkie bydlę, tak jak piekarnik wolnostojący. Da się go kupić wprawdzie o pojemności 3,5 litra, ale wymaga to wiele szukania. Najłatwiej chyba nabyć na aliexpress...
Plusy to zdecydowanie szybkość pieczenia (czasem 2 razy szybciej) i energooszczędność porównywalna do mikrofalówki. No i myje się sam...
Minusy? Okrągły kształt powoduje, że zajmuje więcej miejsca w szafce, a światło halogenowe zabija wartości odżywcze (głównie witaminę B2 i D).


A może prodiż?


źródło

Właściciel domu od czasu do czasu pożycza mi prodiż. Działa jak keksówka lub tortownica (w zależności od kształtu), tyle że ma wmontowaną grzałkę. Zakochałam się w tym urządzeniu z miejsca, ponieważ:
-rozgrzewa się migiem, bo jest wykonane z aluminium (chyba żaden inny metal nie nagrzewa się tak szybko), a mi bardzo zależy na szybkim gotowaniu
-jest lekki i mały (szczególnie model a la keksówka), więc w kuchni zajmuje mało miejsca i nie jest uciążliwy przy przeprowadzkach
- to urządzenie "wszystko w jednym" - nie wymaga dokupowania brytfanek lub blach do pieczenia, które również zajmują miejsce, dodatkowo świetnie trzyma wilgoć, dzięki czemu przykładowo kaczka (słynna z tego, że wychodzi sucha) w moim wydaniu jest idealnie delikatna....

Jest jedno "ale": bezpieczeństwo :( Aluminium jest uznawane za przyczynę parkinsona i alzheimera. Na rynku są też dostępne modele pokryte teflonem, ale on też do najbezpieczniejszych nie należy. Wersji z powłoką ceramiczną nie wymyślono, a szkoda...

To może wspomniany żeliwny garnek z angielska zwany francuskim/holenderskim piekarnikiem?

źródło
Oto Pyrex czyli miłość Poznaniaka ;)

Można kupić modele "czysto żeliwne" z powłoką emaliowaną lub ceramiczną. Jak to jest, że żeliwne garnki poleca się anemikom, a w tych z odpryśniętą emalią nie można gotować, bo żelazo przedostaje się do jedzenia? Podobno w takim garnku można też smażyć, czyli mogłabym pozbyć się patelni.
Ten sposób ma jednak tę samą wadę, co piekarniki gazowe, czyli brak przewidywalnej temperatury pieczenia. Należę do osób, które robią jedzenie według przepisu, w związku z totalnym brakiem orientacji w temacie. Coś mi jednak mówi, że pewnie mogłabym z tym jakoś żyć.
Obawiam się też, że pieczenie w nim zajmie dużo czasu, bo żeliwo będzie się wolno nagrzewać (wie ktoś coś o tym?).


Przeszukując Googla znalazłam taki patent:


www.fauziaskitchenfun.com

Jak widać na zdjęciu, chodzi o pieczenie tym razem w zwykłym garnku. Na dno kładziemy kratkę, a na niej stawiamy formę do pieczenia i przykrywamy to wszystko pokrywką. Niby tu też brak przewidywalności temperatury, ale zawsze można użyć pokrywki z termometrem. Boję się jednak, że ciasto nie będzie chciało w takich warunkach rosnąć, a kurczak zrumienić... Kusi mnie to bardzo, bo zwykłe garnki są uniwersalne, a to oznacza mniej naczyń. Wkrótce postaram się spróbować.

Ciekawa jestem, przy czym pozostanę :)

Autor: Amy, minimalizm w praktyce