O minimalizmie w edukacji domowej

Czy można być minimalistą edukującym trójkę dzieci w domu? O tym dowiecie się w gościnnym wpisie Kornelii, którą serdecznie witam na Drodze do prostego życia. Więcej fantastycznych, pisanych lekkim "piórem"przemyśleń Kornelii na temat edukacji domowej i idei "zero waste", którą praktykuje w swojej rodzinie, znajdziecie na jej własnym blogu "Kornelia O...". Zapraszam!

Minimalizm jest ostatnio modny. Modny, bo wygodny. Bo mniej znaczy więcej. Mniej znaczy taniej. Mniej znaczy łatwiej wybrać. Mniej znaczy mniej nosić (przechowywać, pilnować, sprzątać).

Osobiście zainteresowałam się minimalizmem, a właściwie dobrowolną prostotą (tak nazywa się ta filozofia życiowa), dzięki znajomemu z warszawskiej grupy edukacji domowej – Konradowi, założycielowi bloga „Droga do prostego życia”.

Decyzja o edukacji domowej wiąże się z decyzją o określonym stylu życia. Sama edukacja domowa JEST stylem życia. Może on oscylować między dwoma bardzo odległymi biegunami. Od całkowitej izolacji i życia w rytm natury w stylu „jesteśmy Amiszami” – do zagonionego życia miejskiego w stylu „żeby nic ciekawego nie przeoczyć”.

Oczywiście większość z nas, homeschoolersów, plasuje się gdzieś pośrodku, a ja chciałabym napisać dziś o tym, jak to wygląda w naszej rodzinie.

Mieszkamy w Warszawie (w sensie że nie w lesie ani na innym odludziu), więc, chcąc nie chcąc, od początku naszej przygody z edukacją domową uczestniczyliśmy w swoistym wyścigu szczurów.

Najpierw dlatego, że odchodząc ze szkoły chcieliśmy pokazać wszem i wobec, że nasze dzieci nie są gorsze (od tych szkolnych) – też chodzą na to i tamto. Bo dbamy przecież o ich socjalizację, o rozwój zainteresowań i pogłębianie wiedzy. Bo nie trzymamy dzieci pod kluczem (czy pod kloszem), tak jak to sobie wyobraża przeciętny obywatel nie mający zbyt wiele wiedzy o tym, czym jest edukacja domowa.

Po wtóre dlatego, że duże miasto oferuje dużo. Ilość muzeów, teatrów, domów kultury, klubów, znajomych i zajęć, które ci znajomi organizują, jest przytłaczająca. Właściwie mogłabym powiedzieć, że w początkach naszej edukacji domowej wpadliśmy z deszczu pod rynnę. Czyli zamiast jednostajnego codziennego chodzenia do szkoły, zafundowaliśmy sobie urozmaicone codzienne jeżdżenie w różne oddalone od siebie miejsca. Pośpiech, stanie w korkach i codzienne wygibasy związane z organizacją czasu stały się naszym chlebem powszednim. Nawet soboty – zwłaszcza soboty – mieliśmy zabiegane, bo wiele ciekawych zajęć, ze względu na dzieci szkolne, jest organizowanych w soboty.


Kiedy dowiedziałam się, że nasi znajomi edukatorzy domowi (rodzina Konrada, o którym wspominam na początku) praktykują dobrowolną prostotę, byłam na etapie, w którym czułam się jak skrzyżowanie szofera z kapralem. Z nadmiaru zajęć nie mieliśmy czasu zwyczajnie, spokojnie posiedzieć w domu. Poczytać, pograć w gry, powymyślać. Pozbyliśmy się szkoły, ale czasu wolnego zyskaliśmy niewiele.

Napisałam, że ilość propozycji ciekawego i kształcącego spędzania czasu jest w Warszawie przytłaczająca. Wahałam się, czy użyć tego słowa. Przytłaczająca? A jednak. Sprawdzam skrzynkę mejlową – propozycje zajęć. Wchodzę na fejsbuka – zaproszenia na wydarzenia. Jeżdżę po mieście – ciekawe miejsca, do których warto zajrzeć, krzyczą do mnie: „Chodźcie! Dawno was tu nie było!”. Spotykam się ze znajomymi – och, nie możemy się nagadać, fajnie byłoby się spotkać na dłużej! I tak dalej…

Z drugiej strony w domu z regału też coś do mnie krzyczy: „Dalej! Zagrajcie we mnie! Jeszcze mnie nie przeczytaliście! Pobawcie się mną! Dawno mnie nie używaliście!” (To ostatnie to akurat mikroskop.)

Najgorsze są oczywiście podręczniki, które wrzeszczą: „Dlaczego nie robicie moich zadań pisemnych! Są takie interesujące!”. Jasne – tylko do mnie wrzeszczą. Nie do dzieci, o nie.

Jak sami widzicie, życie w mieście i konto na fejsbuku nas, edukatorów domowych, nie rozpieszcza. Musiałam coś z tym zrobić i Konrad ze swoją dobrowolną (no tak, moja Mama miała „za komuny” przymusową) prostotą spadł mi z nieba. Zaczęłam czytać Leo Babautę i inne książki o minimalizmie (Mama mówi, rzecz jasna, że nie potrzebowała nic czytać żeby być minimaliską. Ha, ha, bardzo zabawne, prawda?).


Dobrze, dobrze, już poważnieję. Tak więc moim mottem stało się „Mniej znaczy więcej”. Bo żeby wybrać mniej, musimy zdecydować co jest najważniejsze, a wiedza o tym, co jest dla nas najważniejsze, jest bezcenna. Na przykład dla mnie najważniejsze jest, żeby mieć czas spokojnie popracować nad blogiem. Oj, przepraszam, miałam już spoważnieć. To jeszcze raz: Dla mnie najważniejsze jest, żebyśmy mieli czas dla siebie – i dla siebie samych, i dla siebie nawzajem. Ten czas jest ważny, bo pozwala na refleksję nad sobą i swoimi priorytetami, pozwala też na konstruktywną, kreatywną nudę, w której rodzą się pomysły. O, taka nuda to wciąż towar luksusowy.

Bycie minimalistą w edukacji domowej nie jest łatwe. Jest tak wiele aspektów, w których chcemy zaszaleć. Zajęcia, książki. Najtrudniej jest chyba przestać się martwić, że coś ważnego nas omija. Bo cóż z tego, że nie kupię czy nie zrobię kolejnej pomocy naukowej? Dzieci zrobią sobie same, jeśli będą potrzebowały. Albo nie zrobią. Nauczą się w inny sposób.

Co z tego, że nie zobaczymy jakiejś wystawy? Że zrezygnujemy z drugiego w tym miesiącu koncertu? Czy dzięki tej wystawie czy koncertowi będziemy lepiej rozumieć nasze dzieci? Czy sprawimy, że będą szczęśliwsze? Owszem, pewnie będą, ale czy na długo? A czy nie byłyby bardziej szczęśliwe, mając te atrakcje rzadziej? Czy nie bardziej by je doceniły?

Podobnie jak ja doceniam moje prywatne, próżniacze sposoby na odwyk od wielkomiejskiego zabiegania:

Poranna, godzinna lektura w piżamie i z kubkiem kawy.
Przedpołudniowy, dwugodzinny spacer po parku.
Poobiednia drzemka nad książką.
Popołudniowy seans przytulania i czytania na głos z dziećmi.


albo

Nieśpieszne zakupy na bazarku.
Trzygodzinne pieczenie ciasteczek z wycinaniem kształtów foremkami.
Budowanie zamku z klocków lego.
Gra w „Dragon’s Ordeal” (minimum cztery godziny z głowy).


albo

Snucie się w piżamie przez cały dzień, urozmaicane czytaniem komiksów o Calvinie i Hobbesie lub słuchaniem audiobooków.

albo

Cały dzień w Centrum Nauki Kopernik!
Cały dzień w ZOO!
Cały dzień na placu zabaw nad Balatonem (Warszawa – Gocław), z przerwą na lody.


Czy zauważyliście, jak płynnie przeszłam od moich ulubionych próżniaczych zajęć do ulubionych zajęć dzieci?

A czy zauważyliście, jak ładnie połączyłam minimalizm z próżniactwem? Nie wiem, co powiedziałby na to Leo Babauta, ale Tom Hodgkinson* na pewno by mnie pochwalił.

Minimalizm, prostota – pozwalają zachować równowagę i spokój.




 
*Zadeklarowany próżniak i wielbiciel starego wspaniałego świata, autor książek, m.in.: „Jak być leniwym” i „Jak być wolnym”.



Życiodajne rośliny: anginka


Tę roślinę znają wszyscy. Ja po latach odkryłam ją na nowo:  anginka, cytrynka, geranium – jak kto woli. Kojarzycie?
Pamiętam, że gdy byłam dzieckiem, mieliśmy mnóstwo tej rośliny w domu; mnie leczono nią zapalenie ucha, a babcia używała na bolące stawy.
Z czasem jednak dowiedziałam się o jej znacznie większych właściwościach. Lecimy!

- używana na komary (silne olejki eteryczne odstraszają owady)
- leczy paciorkowce i gronkowce
- reguluje krążenie krwi
- zmniejsza napięcie nerwowe w tym PMS
- pomaga na kłopoty ze snem (wystarczy wstawić do sypialni lub powdychać przez kilka minut)
- pomaga w reumatyzmie (okłady)
- używana jako dodatek do potraw (dżemów, słodkich kremów, herbaty)
- podobno obniża ciśnienie krwi

Olejek eteryczny z geranium pomocny w leczeniu chorób układu oddechowego, przeziębienia, kataru, kaszlu, grypy, zatok, trądziku, rozstępach, cellulitis.
Ponadto oczywiście świetnie odświeża powietrze, nadaje piękny zapach kosmetykom i ubraniom  w szafie.
Gdy tylko nabyłam wiedzę na temat ‘cytrynki’, bezzwłocznie postanowiłam ją nabyć, ale nie było to wcale prostym zadaniem! Po kilku telefonach, trafiłam w końcu na hurtownię kwiatów, która miała na stanie jeszcze kilka sztuk – pojechałam, kupiłam dwie; jedną dla teścia na urodziny, bo uwielbia takie zdrowotne nowinki.
A gdy dowiedziałam się, że Unia Europejska zakazała produktów z geranium (jak i ziołolecznictwa w ogóle) postanowiłam to cudo hodować na potęgę, rozdzielać nim znajomych i…. Wam też to polecam! :- )
Obecnie próbuję anginkę rozmnożyć, żeby było jej jak najwięcej.
Macie w domu to cudo? 

Iwona
Motyw Kobiety


Dziecięca twórczość i jak sobie z nią radzić

Wenus z Willendorfu versus rolki od papieru...
Dzisiejszy wpis powstał na prośbę Agaty, która napisała: Jestem zasypywana dosłownie tonami laurek, rysunków, ludzików z plasteliny i modeliny, itp. Rzeczy te są naprawdę piękne i wzruszające, ale objętość ich mnie przeraża; mamy do dyspozycji strych u teściów i tam to składuję, ale takich ilości niedługo strych też nie pomieści. Jak to wygląda u Was?

Radosna twórczość dzieci to naturalny, piękny i dłuuugi etap, który dla rodziców, zwłaszcza rodziców – minimalistów, może być nie lada wyzwaniem. Po okresie ekspozycji prac młodych i niezwykle płodnych twórców (i oddaniu im należnego hołdu, rzecz oczywista), powstaje zasadnicza kwestia, z którą boryka się zarówno przeciętnej wielkości galeria, jak i zwykła rodzina dysponująca ograniczoną powierzchnią wystawienniczą: co z tym fantem zrobić?

Poniżej przedstawiam w zarysie obieg dzieł sztuki w naszej rodzinie (z czwórką artystów):

1. Niewielkich rozmiarów karteczki, typu laurka czy liścik, wklejamy na bieżąco do naszego rodzinnego Niecodzienika. Co to  jest Niecodziennik dowiesz się tutaj.

2. Wstępnie rysunki wędrują do segregatora na kuchennym parapecie, zaś formy przestrzenne, jak na zdjęciu powyżej, do niewielkiego pudełka na regale.



3. Wielkoformatowe prace (wykonane zwykle dla celów szkolnych lub w ramach zajęć ED) z czasem wyrzucamy, niekiedy robiąc im zdjęcia. Zdjęcia robimy także pomysłowym konstrukcjom z klocków (raczej na wyraźne życzenie dzieci), czy też większym przedmiotom wykonanym np. z kartonów, dla których brakuje miejsca. O wykorzystaniu kartonów w zabawie pisałem tutaj.

4. Kiedy rysunki, figurki, itp. zaczynają „wychodzić”, to znak, że czas przejść do kolejnego etapu, czyli ostrej selekcji. Zwykle w fazie ekspozycji znajdują się już kolejne prace, więc co do tych odleżałych zarówno nam, rodzicom, jak i autorom łatwiej ocenić, czy mamy do czynienia z ponadczasowym dziełem sztuki, czy z seryjnym produktem kultury masowej ;)

Dla tych pierwszych mamy trzy miejsca docelowe:
-  pudełko na prace przestrzenne (wspólne dla wszystkich dzieci)


- pudełko na rysunki, karty pracy, rozpoczęte i niedokończone książki, itp. (każde dziecko ma własne)
-  teczka Pamiątki od dzieci dla rodziców, w której gromadzimy większe laurki, kartki urodzinowe, listy, jakie otrzymaliśmy od dzieci.



5. Na zakończenie: ciekawym, choć pracochłonnym, pomysłem jest wykonanie albumu rysunków dziecka z  pewnego, najlepiej kilkuletniego, okresu – wymaga to wyselekcjonowania kilkudziesięciu rysunków, które dziurkujemy, składamy i związujemy. Okładkę możemy wykonać samodzielnie z tektury oklejonej ozdobnym papierem, jak na załączonym zdjęciu (album obejmuje twórczość z 4 lat).






Jak radzicie sobie z twórczością dzieci? Macie jakiś własny system? 

Wyślij pączka!

W tym tygodniu przypada Tłusty Czwartek. Podobnie jak rok temu zachęcam do dbania o formę, zarówno fizyczną, jak i duchową. W miejsce zbędnych dodatkowych kalorii możemy wybrać pozytywną energię.

Nie neguję tradycji jedzenia pączków, zwłaszcza tych self-made, ale polecam Waszej uwadze pomysłową akcję Wyślij pączka do Afryki. Zamiast samemu zajadać się sklepowymi pączkami, możesz podzielić się nimi z głodnymi dziećmi. Można to zrobić wysyłając e-pączka (czyli kwotę, którą wydałbyś na pączki) za pośrednictwem strony: www.paczek.kapucyni.pl. Co ciekawe, autorem akcji jest kapucyn i misjonarz brat Benedykt Pączka :)

We wpisie Oszczędność o smaku pomarańczy pisałem:
Podczas gdy osoba rozrzutna do szczęścia potrzebuje nieumiarkowanej konsumpcji (sok z pięciu pomarańczy jest tylko preludium do wielkiego ciasta), osoba oszczędna będzie rozkoszować się zjedzeniem pojedynczej pomarańczy, ciesząc się jej kolorem, teksturą, zapachem, smakiem i innymi wrażeniami podniebienia. Oszczędni ludzie odznaczają się więc wysokim współczynnikiem czerpania radości z danej, pojedynczej rzeczy i nie potrzebują nadmiaru bodźców.

Radość podniebienia ze zjedzenia jednego pączka niewiele różni się od radości zjedzenia kolejnych pięciu, które będą tylko powtórką z rozrywki.

Namawiam zatem do umiaru w jedzeniu i wsparcia tej akcji!
My już w tym roku swojego e-pączka wysłaliśmy :)

***

Tłusty Czwartek to także dobra okazja do wspólnej twórczości kulinarnej. Niegdyś w polskich domach w ten dzień nie mogło zabraknąć smażonych na tłuszczu słodkich racuchów, blinów i pampuchów, pączków i chrustów, zwanych faworkami. Nie łudźmy się: upieczenie ich w domu - z dziećmi, w rodzinie, z przyjaciółmi - to nie to samo, co kupienie gotowców w sklepie.


Poniżej przykładowe linki z przepisami:





PĄCZKI


Dajcie znać, czy zjedliście e-pączka? Czy w tym roku robicie własne pączki, faworki lub inne słodkości? A może macie własne tradycje kulinarne w ten ostatni czwartek karnawału?





Na co zostaną przeznaczone środki zebrane z akcji Wyślij pączka do Afryki przeczytacie tutaj.
E-pączka wyślecie tutaj (moduł wpłat na dole strony). 

13 powodów, by chodzić

Co wspólnego mają wielkie umysły: Charles Dickens i Albert Einstein, Arystoteles i Thomas Jefferson Immanuel Kant i Aldous Huxley, Abraham Lincoln i Robert Louis Stevenson, Jane Austen i Henry David Thoreau? Każdy z nich lubił długie spacery. Ten ostatni nie podróżował, ale miał zwyczaj chodzić po okolicach rodzinnego Concord i obserwować życie jego mieszkańców. Bez jego wędrówek, które brano za próżnowanie, z pewnością  nie powstałyby jego najlepsze eseje. 

Obecnie na topie jest bieganie. Moda na ten sport nie mija, ale dzisiejszy post chciałbym zadedykować naszej poczciwej i niedocenianej aktywności, jaką jest chodzenie.

Chodzenie było naszym pierwszym środkiem transportu. Dobry spacer to jedna z niewielu aktywności, które nie generują wydatków, a jednocześnie są tak bardzo dla nas korzystne. To ćwiczenia bez siłowni lub drogiego sprzętu, to przemieszczanie się bez zanieczyszczeń, środek uspakajający bez leków, psychoterapia, relaksujący wypoczynek, to także sposób na wyjście, bycie aktywnym i doświadczanie świata. Mimo to rzadko chodzimy „dla chodzenia”, postrzegając je raczej jako przykrą konieczność. Dzieci nie chodzą do domu ze szkoły, a dorośli korzystają z samochodu, aby dotrzeć do sklepu za rogiem. Regularne, częste chodzenie jest tak proste, że łatwo je zignorować. Chodzenie? Tak, jest relaksujące, ale nie pociągnie za sobą tłumów. 

A nade wszystko nie utrać chęci chodzenia. (…) Nie znam żadnej myśli aż tak przytłaczającej, żeby nie można się było od niej uwolnić, chodząc. - Søren Kierkegaard

Długie lub krótkie, samotne lub wspólne z żoną i dziećmi, spacery, często raźnym, marszowym krokiem, należą do jednych z moich najbardziej regenerujących i odstresowujących zajęć. Odkąd pamiętam zbierałem myśli, podejmowałem decyzje, snułem plany, a nawet uczyłem się – chodząc. Obecnie mamy wymarzone warunki do pieszych wędrówek: mieszkamy 300 m od sosnowego lasu, w pobliżu ujścia Świdra do Wisły. Dodatkowo do spacerów mobilizuje mnie zawsze chętny do towarzystwa pies, z którym bez względu na pogodę wychodzę późnym wieczorem, a niekiedy także rano. 

Potrzebujemy chodzić więcej, gdyż rzadko chodzimy wystarczająco dużo. A jest ku temu naprawdę wiele powodów i każdy może wybrać swój własny:
  1. chodzenie jest tanie - w przeciwieństwie do jazdy na nartach, łyżwach, jazdy na rowerze, a także biegania spacery nie wymagają specjalnego, często drogiego, sprzętu
  2. jest proste - może być wykonane w dowolnym miejscu, w każdych warunkach pogodowych, w zwykłych ubraniach, w ciągu dnia, bez konieczności przebierania się i dodatkowego czasu na treningi
  3. jest mniej stresujące dla ciała i nie powoduje kontuzji
  4. poprawia wydolność organizmu: rozwija mięśnie, redukuje zbędne kilogramy, zapobiega chorobom serca i zaburzeniom krążenia, poprawia kontrolę poziomu glukozy we krwi, obniża i stabilizuje ciśnienie, wzmacnia kości
  5. jest korzystne dla naszego mózgu: poprawia pamięć, rozwija kreatywność i pomaga w nauce (podobno siedząc możemy uczyć się 10 minut, zaś  podczas chodzenia 40 minut, zainteresowanych odsyłam tutaj), nic dziwnego, że Arystoteles miał zwyczaj prowadzenia wykładów i dysput filozoficznych w trakcie przechadzek...
  6. wywiera duży wpływ na naszą psychikę, wycisza, redukuje stres i podnosi na duchu
  7. wzmacnia odporność
  8. nie zajmuje wiele uwagi, dlatego możemy skierować ją na sprawy wewnętrzne: rozwiązywanie problemów, szukanie rozwiązań i nowych idei
  9. chodzenie to "medytacja w akcji", może nauczyć nas uważności
  10. utrzymuje nas w kontakcie z naszym ciałem, odkrywamy jego potrzeby: dobrej, zbilansowanej diety i regularnych ćwiczeń
  11. pozwala dotrzeć do miejsc niedostępnych dla większości innych form transportu, podróżować w tempie, w którym możemy najlepiej ogarnąć zmysłami otaczający świat
  12. rozwija towarzysko, gdy akurat nie wybraliśmy samotności
  13. jest przyjemne - dostarcza sporą dawkę endorfin

Duchową pustynię odkryłem, obserwując samochody. Dla pielgrzyma każda minuta jest ważna, bo wkłada w nią siłę nóg. Ludzie w samochodach pędzą do czegoś, co może nigdy nie nastąpić. W ten sposób zabijamy czas i doprowadzamy do tego, że nas nie ma.


Spróbujmy odkleić się od komputera, biurka, samochodowego fotela lub miękkiej sofy. Nie musimy od razy wyruszać w drogę, jak zacytowany powyżej Marek Kamiński, który w drodze do Santiago de Compostela przez cztery miesiące szedł dziennie 40-50 km.

A oto przepis na spacery dla początkujących:
  • zacznij  od 10 -15 - 30 minut na raz, najlepiej codziennie
  • na weekend zaplanuj dłuższą wędrówkę
  • zarezerwuj czas na chodzenie - zwykle powinniśmy robić coś innego: ugotować obiad, wypełnić raport, rozmawiać przez telefon, zwracać uwagę na dzieci
  • obudź się 10 minut wcześniej, użyj tego ekstra czasu aby pospacerować
  • jeśli nie możesz chodzić na długie spacery, wykorzystuj krótkie przerwy w pracy lub powroty do domu, jadąc autobusem możesz wysiąść przystanek wcześniej
  • jeśli potrzebujesz większej dyscypliny i kontroli - możesz używać krokomierza i zapisywać przebyty dystans (niektórzy przyjmując za cel chodzenie np. 10.000 kroków dziennie)
  • znajdź własne tempo i rytm kroków
  • oddychaj płynnie, sapanie lub problemy z rozmową to znak, że należy zwolnić 
  • warto urozmaicać sobie trasy, niekoniecznie trzeba wracać do domu najkrótszą drogą 
  • spacerując w mieście wybierz wygodę w miejsce elegancji: wygodne buty zamiast wizytowych, plecak zamiast teczki lub torebki (buty/ubranie służbowe można zostawić w pracy - to moja metoda)
Człowiek spacerujący ma w sobie coś duchowego, co czyni go gotowym, by przyjąć z radością i otwartością każde nieoczekiwane spotkanie. - Franco Scaglia, Strażnik Wody
 
Każda pora roku jest odpowiednia, by zacząć chodzić. Nie zniechęcajmy się brzydką pogodą, pamiętając o powiedzeniu: „Nie ma złej pogody, jest tylko nieodpowiednia odzież.”
A jeżeli już koniecznie nie chcecie się ruszać, polecam książki Richarda Paula Evansa z cyklu Dzienniki pisane w drodze, których recenzję możecie przeczytać tutaj.


Jak tam u Was z chodzeniem? Czy chodzicie wystarczająco dużo? A może planujecie chodzić więcej w tym roku? Jak chodzenie wzbogaca Wasze życie? 

Wczesne wstawanie

Henry Thoreau poświęcił wiele uwag na temat wczesnego rozpoczęcia dnia, które traktował jako element reformy moralnej:

Każdy ranek zachęcał mnie radośnie, abym żył równie prosto i powiedziałbym – niewinnie jak sama Natura. Jutrzenkę wielbię podobnie żarliwie jak Grecy. A zatem wstawałem wcześnie i kąpałem się w stawie; ten z gruntu religijny obrzęd to jedna z najistotniejszych czynności, jakie wykonywałem. Wraz z rankiem powraca epoka herosów.

Czuwać to znaczy żyć. Jeszcze nigdy nie spotkałem człowieka, który byłby całkiem rozbudzony. Musimy się uczyć budzenia na nowo i przytomnego czuwania nie za pomocą środków mechanicznych, lecz przez oczekiwanie świtu.

Współczesny orędownik minimalizmu Leo Babauta jako jedno ze swoich życiowych osiągnięć wskazuje wczesne wstawanie:
In order to get my running in, I decided to start waking early. I did it slowly, and once I began waking early, I began to discover the joys of the quiet morning hours. I get so much more done in the morning — not work, but working on my goals.

Babauta  wstaje o godz. 4.30 i nazywa to "szczęśliwym kompromisem"!

Chcącym pójść w ślady Thoreau lub Babauty przytaczam za tym ostatnim kilka prostych wskazówek:

1. Nie rób drastycznych zmian - przesuwaj czas wstawania o 15-30 minut i przyzwyczajaj się przez kilka kolejnych dni przed kolejną zmianą

2. Pozwól sobie na wcześniejsze pójście spać, nawet jeżeli nie czujesz się zmęczony, poczytaj w łóżku książkę

3. Połóż swój budzik z dala od łóżka - trudniej go będzie wyłączyć

4. Wstając nie staraj się racjonalizować ponownego pójścia do łóżka

5. Raz w tygodniu pozwól sobie na dłuższy sen

6. Uczyń z wczesnego wstawania nagrodę - znajdź coś przyjemnego dla siebie, co stanie się częścią porannej rutyny jak np. czytanie książki przy filiżance kawy

7. Nie zmarnuj tej godziny czy dwóch, który zyskałeś na wczesnym wstawaniu

8. Ciesz się świtem, podziwiaj budzący się dzień! 

Przyznam się Wam, że  od pewnego czasu uważam wieczory za mocno przereklamowane… Po położeniu dzieci często nie mam sił na nic konstruktywnego. Mimo to, zamiast iść spać, zaczynam pisać, czytać, przeglądać internet i… zarywam noc. W tym roku zamierzam wygospodarować czas dla siebie (na pisanie, czytanie, modlitwę, itp.) wcześnie rano!


Niewiele należy oczekiwać od dnia (…) jeśli nie budzi nas własny duch, tylko jakiś sługa mechanicznie trącający nas łokciem, jeśli nie budzi nas – zamiast syreny fabrycznej – własna świeżo zyskana siła wewnętrzna i pragnienie działania, i, przy akompaniamencie falującej niebiańskiej muzyki, odurzający zapach powietrza. Jeżeli nie wstajemy rano po to, ażeby rozpocząć życie lepsze niż poprzedniego dnia.


***
Kto z Was, jak Babauta, zalicza poranne wstawanie do życiowych osiągnięć? O której godzinie wstajecie, a o której chcielibyście lub zamierzacie wstawać? A może wprost przeciwnie: bardziej cenicie sobie siedzenie do późna w nocy?

Zamiast kanapek

Większość z nas przez znaczną część dnia przebywa poza domem, w pracy. Nie należę do osób, które cały Boży dzień mogą pracować o pustym żołądku. Ewentualne próby kończyły się funkcjonowaniem na energetycznej rezerwie i kupowaniem pod koniec dnia śmieciowego jedzenia. Osobiście nie jadam „lanczu” na mieście, gdyż ceny zestawów obiadowych skutecznie mnie przed tym powstrzymują. 
Najrozsądniejsze wydaje się zjedzenie porządnego śniadania rano i zrobienie kanapek do pracy... Z tym porządnym śniadaniem to różnie bywa, podobnie zresztą z przygotowaniem drugiego śniadania. Poza tym jedzenie na okrągło kanapek to niezbyt ciekawa, złożona głównie z pieczywa, dieta

Czy istnieje jakaś alternatywa dla kanapek lub stołowania się na mieście?

Jakieś czas temu wpadłem na pomysł przełamania kanapkowej rutyny i przyrządzania małej przekąski domowym sposobem. Z poprzedniego dnia zostaje nam zawsze trochę jedzenia z obiadu i kolacji: może to być kasza gryczana, ryż, makaron, fasola, resztki sałatki lub surówki, kawałki mięsa, resztki sosu, który powędrowałby do zlewu. Można wykorzystać to, co akurat znajdziemy w lodówce. Wrzucamy to wszystko do średniej wielkości pojemnika/słoika układając warstwami, dodajemy trochę oliwy z oliwek, pokrojonych pomidorów, ogórków, papryki i innych warzyw, kawałek sera lub wędliny, doprawiamy do smaku przyprawami i gotowe! Powstaje z tego dość smakowita, wielopiętrowa  struktura, znacznie bardziej interesująca dla podniebienia (i pożywna) niż zwykła, zapychająca kanapka. Danie jest bardzo ekonomiczne, gdyż bazuje na resztkach, nie wymaga specjalnego przygotowania rano, przyrządza się je znacznie szybciej niż klasyczne kanapki.

Ale nie koniec na tym. Jak się okazuje opisany pomysł, który ja wykonuję dosyć topornie, można rozwinąć w prawdziwą sztukę kulinarną:












Już na pierwszy rzut oka wygląda smakowicie! Myślę, że to bardzo dobre, zdrowe rozwiązanie dla tych, którzy chcą połączyć walory domowego jedzenia z koniecznością przebywania przez większą część dnia poza domem, a przy tym mieć kontrolę nad tym, co jedzą. Rozwiązanie to wygląda na całkiem ekonomiczne i z pewnością trudno nim się prędko znudzić.

Tzw. "lunch w słoiku" może z powodzeniem wnieść do naszej kulinarnej rutyny powiew świeżości. Nie jest to miejsce na podawanie konkretnych przepisów. Te z pewnością znajdziecie w internecie (linki poniżej), ew. możecie wykazać się twórczą inwencją. Warto pamiętać jednak o kilku prostych zasadach:

1. Najważniejsza: dressing na dole, warzywa na górze. Trzymajcie jedno od drugiego najdalej jak to możliwe. Dzięki temu warzywa pozostaną kruche i świeże.

2.  Wszystko co gąbczaste i wchłonie  sos - gotowane ziarna, tofu, mięso, grzyby - układamy najbliżej dressingu tak, aby uzyskać pełniejszy smak. 

3. Aby nasze danie było bardziej treściwe spróbujcie dodać kurczaka, komosę ryżową, fasolę lub tofu posiekane w kostkę.

4. Nasz lunch w słoiku możemy trzymać spokojnie kilka dni w lodówce, dlatego można przygotować większą ilość (to kolejna przewaga nad kanapkami). 

5. Słoik staramy się wypełnić aż po same brzegi z lekka go dopychając, dzięki czemu zawartość nie będzie się przemieszczać i mieszać w czasie transportu, a przy tym oczywiście będzie bardziej pożywna.

6. Rozmiar słoika wybieramy stosownie do naszych upodobań - najlepszy jest 0,5L, ale głodomory mogą używać jeszcze większych. Spotkałem się także z pomysłem przygotowania małych słoików, które można z powodzeniem zabrać do torebki na zasadzie przekąski, zamiast np. batona. 

7. Jeśli chodzi o zawartość słoika, można kierować się zasadą "pół na pół": połowę miejsca przeznaczamy na przybranie, dressing, ziarna i białko, a połowę na warzywa. 

8. Są dwie metody jedzenia: można wysypać wszystko do półmiska - dressing rozleje się na wysypane warzywa - lub bezpośrednio ze słoika. Ponieważ jest wypełniony po brzegi, najlepiej na początek zjeść jedno lub dwa warzywa, potem ponownie zakręcić słoik nakrętką i solidnie wstrząsnąć zawartością, aby rozprowadzić dressing, a następnie możemy zabierać się do jedzenia!!!

9. Wprawdzie jest wiele gotowych przepisów, ale najlepszy jest styl dowolny - używajmy cokolwiek znajdziemy w lodówce, to wspaniały sposób na wykorzystanie pozostałości. Kluczem do sukcesu jest znalezienie dressingu, który najbardziej przypadnie nam do gustu, ponieważ to właśnie on nada smak wszystkiemu, co włożycie do słoika. Eksperymentujcie i odkryjcie, co najlepiej odpowiada wam i waszej rodzinie. Bo słoikowymi przysmakami można wyposażyć na drogę wszystkich domowników!  


Inspirację czerpałem ze stron:
http://backtoherroots.com/2013/04/09/salad-in-a-jar-101/
http://heartbeetkitchen.com/2014/recipes/healthy-eating-onthego-mason-jars/

Szczególnie dużo znajdziecie na Pinterest pod poniższym linkiem:
https://pl.pinterest.com/ritursula/lunch-in-the-jar/



Jak sobie radzicie z jedzeniem w ciągu dnia pracy? Macie jakieś własne pomysły kulinarne, aby było tanio, smacznie i zdrowo?

MINIMALIZM JAKO SZTUKA MÓWIENIA NIE

Minimalizm jest sztuką życia. Jest sztuka mówienia "nie" z uśmiechem, życzliwością, dobrym słowem: "nie, dziękuję". Minimalizm to umiejętność skupienia na tym, co ważne, a tego, co ważne, z definicji nie powinno być wiele. Jak bowiem cenne może być to, czego mamy w nadmiarze? 

Mam taką teorię, że sztuka życia to umiejętność wsłuchiwania się w jego wewnętrzną melodię. Jej tempo, linię melodyczną lub ... jej brak. Czasami słuchamy czyiś słów, wypowiedzi, zapewnień, obietnic, a kiedy patrzymy na tą osobę... nie słyszymy muzyki, ale sami staramy siebie przekonać, że ją słyszymy. Umiejętność powiedzenia "nie, nie kupuję tego" to dla mnie też przejaw minimalizmu. Takie zachowanie potrafi nam sporo zaoszczędzić... nerwów, czasu, rozczarowań. Polecam. :)

Z góry przepraszam za ten abstrakcyjny i pseudo-filozoficzny wywód. Jeśli to czytacie dziękuję, że przez niego przebrnęliście.  

Życzenia dla Was


Mamy już Nowy Rok : - ) I z tej okazji życzę każdemu Czytelnikowi, który natknie się na ten wpis…. Wszystkiego, czego potrzebuje.

Mam ważne słowo dla każdego z osobna – niech Was/nas  ono prowadzi przez cały rok :- )
Myślcie o końcu swojego życia. Nie zapominajcie, jaką misję i przeznaczenie macie jako stworzenia Boże. Jesteście jedynie tym, czym jesteście w Jego oczach, niczym więcej.
Nie pozwólcie, żeby doczesne zmartwienia i obawy albo presja zajmowanych urzędów przesłoniły wam życie duchowe albo zagłuszyły głos Ducha Bożego, który prowadzi was w waszej wielkiej misji, by ludzkość stała się jednością. Jeśli otworzycie się na Boga i Jego plan, wpisany w waszą duszę, Bóg otworzy się na was. Pamiętajcie, że opuszczając ziemski padół, nie zabierzecie ze sobą nic, coście otrzymali – ani przemijających symboli prestiżu, ani oznak władzy – a jedynie to, coście dali: pełne serce wzbogacone uczciwą służbą, miłością, poświęceniem i odwagą (Franciszek z Asyżu)

W skrócie: o miłość w życiu chodzi, o nic więcej : - )





Blogowe podsumowanie roku 2015

Za nami kolejny rok Drogi do prostego życia. Chciałbym zatem tradycyjnie zrobić niewielkie podsumowanie. Autorom, zwłaszcza nowym, dziękuję za inspirujące teksty, a Czytelnikom za to, że nas odwiedzacie i komentujecie. W tym roku utrzymaliśmy poziom publikacji, w całym roku powstało ponad 80 wpisów!

Cieszę się, że w tym roku Droga wystartowała w konkursie na blog roku 2014, co zmobilizowało nas do pracy i było okazją, by doświadczyć tak wielu oznak sympatii. Droga do prostego życia w kategorii "Lifestyle", w której startowało ponad 300 blogów, uzyskała 27 miejsce. Przy okazji konkursu szczególnie cieszyłem się z powstania cyklu wpisów "Moja historia", w którym Czytelnicy dzielili się swoją przygodą z minimalizmem. Pamiętajcie, cykl jest nadal otwarty!

Ciekawie zapowiadał się Minimalizm jako sposób radzenia sobie z rzeczywistością, będący adaptacją pracy magisterskiej poświęconej minimalizmowi ujętemu jako styl życia. Choć nie wyszliśmy poza pieszy odcinek mam  jednak cichą nadzieję na kontynuację, Karlo :)

Przez ten rok zmieniła się, rozrosła blogosfera w temacie minimalizmu i dobrowolnej prostoty. Wszystkim blogom kibicuję i jestem niezmiernie rad z tylu nowych projektów.

To także rok, w którym na stałe zagościły przydatne narzędzia stworzone przez Piotra: Agregat blogów minimalistycznych oraz Forum Miłośników Minimalizmu i Prostego Życia, które liczy obecnie 190 użytkowników. Zachęcam do ich używania, bo tworzą społeczność, w której możemy nawzajem sobie pomagać, a także wymieniać się poglądami na tematy wzniosłe lub całkiem przyziemne. Zachęcam do zapisania się i aktywnego udziału!

Wreszcie nie mogę pominąć także grudniowej perełki na rynku wydawniczym w postaci kolejnej książki Ani Minimalizm dla zaawansowanych, o której przeczytacie na jej blogu tutaj. Książki jeszcze nie czytałem, ale z pewnością warto do niej w nowym roku zajrzeć.

Co przed nami? W ostatnim wpisie dzieliłem się swoim pragnieniem prowadzenia bloga o chrześcijańskim minimalizmie. Chciałbym także kontynuować zarzucony cykl wpisów na podstawie książki K. Wagnera Proste życie.

Na koniec lista 10 najchętniej czytanych przez Was wpisów opublikowanych w 2015 r.:
1. Dokąd biegniesz, człowieku?
2. Więcej przestrzeni w domu? To możliwe!
3. O naszej walce z długami
4. Odłącz się od Matriksa
5. Moja historia: ZIARNO MINIMALIZMU
6. Bez czego da się żyć i z jakim skutkiem
7. Ruch małych domków - możliwy w Polsce?
8. Jak piec bez piekarnika?
9. Jak nie komplikować sobie życia
10. Nieszczęśliwe święta to nasz wybór


Drodzy Czytelnicy, napiszcie nam, jakie są Wasze noworoczne oczekiwania względem bloga, o jakich tematach chcielibyście czytać? Serdecznie zapraszam!

Wszystkim Autorom i Czytelnikom życzę pomyślności i sukcesów w upraszczaniu życia! Do zobaczenia w nowym roku :)

Chrześcijański minimalizm

Czy minimalizm potrzebuje dodatkowego określenia? Czy jest uniwersalny czy też da się wyodrębnić -choćby przez pryzmat wiary- różne jego odcienie? Jeśli jest tylko narzędziem, środkiem, a nie celem, to pytanie o cel (także ten ostateczny) nie jest chyba bez znaczenia? Dokąd zmierza minimalista w swoim życiu? Co go motywuje?

Zastanawiam się, dlaczego mówienie o minimalizmie/prostocie życia w kontekście chrześcijaństwa rodziło na tym blogu do tej pory tak wiele emocji i dyskusji?

Czy wierzący minimalista ponosi od razu odpowiedzialność za tych wierzących, którzy minimalistami się są? Czy to podważa jego przekonania?

Czy blog o minimalizmie dla wierzących byłby ciekawy i czy jest potrzebny?

Temat chrześcijańskiego minimalizmu był w sieci  rzadko poruszany. Znalazłem kilka fragmentów:

Czy apostoł Paweł był minimalistą? Mówi wszak, że nauczył się przestawać, albo jak ujmują to celnie inne tłumaczenia, być zadowolonym z tego, co posiada. Jeżeli tak, to w takim sensie w jakim minimalistą był Pan Jezus Chrystus, gdy stwierdził - "... cóż pomoże człowiekowi, choćby cały świat pozyskał, jeśli siebie samego zatraci lub szkodę poniesie?"
Ten chrześcijański minimalizm wynika z nadania ludzkiej osobie, ludzkiej duszy, ludzkiemu istnieniu wartości przekraczającej wszystkie możliwe do wyobrażenia zasoby świata. Prawdziwe życie ma sens nieporównywalnie większy od współczesnego "mieć". A praktyczny wymiar tego minimalizmu znajdziemy w słowach Jezusa "Jeśli kto chce pójść za mną". Ciężko jest wędrować z dobytkiem przekraczającym nie tylko 100, lecz nawet kilka rzeczy.
źródło

Oczywiście, ten życiowy minimalizm jest jakoś bliski chrześcijaństwu… Bliski, ale niekoniecznie z nim tożsamy… O ile nie jest tylko sprzeciwem dla samego sprzeciwu, czy wyłącznie sposobem na uwolnienie się jednostki od przymusu konsumowania coraz większej ilości produktów, o ile chodzi w nim o coś więcej niż tylko mądre decyzje życiowe, czy też zdrowy styl życia. Bo chrześcijaństwo wymaga od człowieka czegoś więcej niż tylko mądrego życia.  W chrześcijaństwie wcale nie chodzi o to, by WYGRAĆ SWOJE ŻYCIE tu i teraz…
Jednym słowem staram się jak najmniej od świata brać, nie dlatego, że nim gardzę, ale dlatego, że nastawiam się raczej na dawanie i kochanie. Zwalniam tempo życia, bo spieszę się kochać a miłość potrzebuje czasu i realizuje się w czasie. Redukuję moje potrzeby do minimum, bo pragnę zaspokajać potrzeby tych, których kocham. Nie kupuję zbędnych rzeczy, aby mnie nie zniewoliły i nie przysłoniły tego, co w życiu najważniejsze. Nie karmię duszy śmieciami, bo chcę wypełnić ją prawdziwymi Bożymi wartościami. Czasem rezygnuję z kariery, bo dla mnie największą karierą jest awansować do pracy z Bogiem…
źródło

Wzrost nadmiernej konsumpcji dóbr oraz coraz większy nacisk na ich promocję budzi obawę, że pewnego dnia społeczeństwo skonsumuje samo siebie. Paradoksem jest przecież, że produkty non-logo, jakim miało być Muji, stało się de facto na zachodzie cenną marką poszukiwaną przez bogatych snobów. Prostota i umiar tracą więc swój najgłębszy sens, gdy stają się skomplikowanym sposobem zwracania na siebie uwagi lub środkiem poprawiania sobie samopoczucia: jestem lepszy niż zwykły wyjadacz i konsument, którego po prostu nie stać na takie kosztowne umiarkowanie.
Nie ma wątpliwości, że ponowne odkrycie umiaru przez niektóre obecne trendy kulturalne jest pozytywnym zjawiskiem. Jednak bez odniesienia do trwałej antropologii mówiącej o naturze człowieka, o dobru i złu, odkrycie to jest powierzchowne. Umiar w wersji tradycyjnej nie jest wystawiony na niebezpieczeństwo takiej utraty tożsamości. A to dlatego, że dla uzasadnienia tej wartości nie ma obawy przed głoszeniem obiektywnej prawdy. Nie wynika to z jakiejś mody, ale z poznania natury człowieka i jego zmagań o prawe życie. Wiara dopełnia naturalne poznanie dobra przez człowieka. Umiarkowanie ma swoje dopełnienie w tajemnicy Krzyża. Zmagania z pożądaniem stają się sposobem, by miłować Boga i bliźniego.

źródło


Wydaje mi się, a nawet jestem pewien, że chrześcijański minimalizm może być połączeniem bardzo płodnym i głęboko motywującym  do prostego życia. Zbliża się koniec kolejnego roku na blogu. Ze swojej strony coraz chętniej skłaniam się do nowego projektu, który może wypełnić dotychczasową lukę wśród blogów minimalistycznych: bloga chrześcijanina i minimalisty w jednym.

Bylibyście nim zainteresowani? Liczę na Wasze (konstruktywne!) wypowiedzi.


Post...o poście

24 grudnia, zanim zasiądziemy do konkretnie zastawionego stołu, wiele osób pości. Cokolwiek to oznacza. Poczytałam trochę na ten temat, jak to się ma w tradycji katolickiej i okazuje się, że jest duży rozłam między ludźmi i zacięte walki na słowa, na forach.

Post uderza w coś, co jest dla nas najsilniejsze: łaknienie. Dlatego to tak trudne w leczeniu anoreksji czy bulimii; o ile można zrezygnować całkowicie (i trzeba) z alkoholu w leczeniu alkoholizmu, z jedzenia nie da się zrezygnować podczas leczenia zaburzeń odżywiania.
Kojarzycie scenę biblijną na pustyni, Szatan kontra...no właśnie. Ludzka słabość jak niemożność odmowy pożywienia? A okazało się, że nie samym chlebem żyje człowiek.

Warto sobie odpowiedzieć na pytanie PO CO pościć?
Jutro postanowiłam poprzestać na świeżo wyciśniętych sokach owocowo-warzywnych, aż do kolacji. Post nie jest mi obcy. Kiedyś pościłam regularnie, zazwyczaj nie jedząc kompletnie nic w ciągu 1-2 dni. Ostatnio pościłam serwując sobie jedynie śniadanie i niewielki obiad; żadnych słodyczy ani podjadania między posiłkami. Jeden plus jest taki, że wyraźnie schudłam po 10 dniach (dieta cud?) Drugi, znacznie większy….. to ten, o którym pisała Heidi Baker i mówiła Grażyna Dobroń w „Trójkowej”  Instrukcji Obsługi Człowieka; zyskałam duchowo. W końcu zrozumiałam, po co poszczę.

Może przytoczę słowa tych dwóch pań: Grażyna Dobroń opisała to tak: „Gdy poszczę, czuję się jak ukochane Boże stworzonko”. Z kolei Heidi Baker w swojej książce „Przynagleni miłością” pisze:
Poszczę by być bardziej głodna Boga.
Podzielam zdanie obu pań, bo to tak działa, ale musisz wiedzieć,  PO CO to robisz. Jeśli nie wiesz, dlaczego CHCESZ pościć, to po prostu pozostaniesz głodny i sfrustrowany.
Jeśli chcesz doznać świata duchowego bardziej niż tego, tak nam znanego i lubianego: cielesnego, post jest dla Ciebie.
I post jest zawsze na Twoją miarę; nie musisz głodować całą dobę. Wybierz formę postu, która najbardziej Ci odpowiada, która jest u Ciebie możliwa. To nie jest forma kary, samobiczowania. To chęć stania się bardziej istotą duchową, którą przecież jesteśmy, a nie cielesną. Dialog z Bogiem w Jego przestrzeni, jak i przy okazji…ze samym sobą.  Zyskujesz wreszcie właściwy obraz samego siebie. Teraz może być doskonały czas ku temu! Ja zachęcam bardzo.

Stopnie jałmużny

Jałmużna jest chyba najbardziej eksponowaną w Adwencie praktyką duchową, która ma nas przygotować na dobre przeżycie świąt. Okazji do dawania nie brakuje, ale ważne także, w jaki sposób to robimy...

Bardzo ciekawych przemyśleń na temat jałmużny dostarcza hebrajska cedaka (z grubsza odpowiednik dobroczynności), która oznacza udzielanie pomocy, wsparcia i darowanie pieniędzy ubogim, będącym w potrzebie lub na inne wartościowe cele.

Dawanie cedaki powinno odbywać się w sposób sekretny, a więc najlepiej, gdy otrzymujący pieniądze nie zna ofiarodawcy. Przypominają się słowa Jezusa: „Kiedy zaś ty dajesz jałmużnę, niech nie wie lewa twoja ręka, co czyni prawa, aby twoja jałmużna pozostała w ukryciu.

Cedaka to także specjalna puszka lub inny pojemnik, w których odkłada się monety dla ubogich. Jest tak ważna, że mówi się, iż to dom powinien być do niej przymocowany, a nie odwrotnie…

Duchowe korzyści wynikające z ofiarowania darowizny są tak ogromne (jałmużna zakrywa wiele grzechów), że faktycznie to żebrak wyświadcza przysługę swojemu dobroczyńcy.

Co ważne, dawanie ubogim jest obowiązkiem, którego nie wolno zaniedbywać nawet tym, którzy sami znaleźli się w potrzebie. W przeciwnym wypadku dosyć łatwo moglibyśmy się z tego obowiązku zwalniać.

Wreszcie w dawaniu cedaki wyróżnia się osiem stopni doskonałości:

- najniższy: gdy dajemy z niechęcią
-gdy dajemy mniej, niż powinniśmy, ale z radością
-gdy dajemy bezpośrednio temu, kto nas o to prosi
-gdy dajemy komuś, kto potrzebuje, ale o to nie poprosił
- gdy dawanie nie jest bezpośrednie; ten, kto dostaje - zna nas, ale my nie znamy otrzymującego
- gdy dający zna obdarowywanego, ale otrzymujący nie wie, kto był darczyńcą
- gdy nie znają się ani potrzebujący, ani obdarowujący, a pośredniczy np. organizacja charytatywna
- najwyższy: gdy nasza dobroczynność pozwala uniknąć biedy, zanim się ona pojawi, tzn. gdy nasze pieniądze przeznaczone będą nie na przysłowiowe ryby, ale na wędkę i - przede wszystkim - na naukę łowienia ryb a - jeszcze lepiej -  zakładania stawów rybnych :)

Jaki jest nasz stosunek do jałmużny? Na jakim stopniu są nasze jałmużny? - odpowiedzmy sobie sami.


O jałmużnie pisaliśmy także tutaj.

Nieszczęśliwe święta to nasz wybór

Idzie Boże Narodzenie. Czas, który powinien być magiczny, pełen radości i miłości. Jednakże słowem kluczowym jest tutaj „powinien”, gdyż często zdarza się, że jest to czas pełen nerwów, stresu, a nawet złości, zwłaszcza jeśli mamy do czynienia z małymi, średnimi, ale i starszymi, dziećmi. Czyli ogólnie mówiąc, jest to problem chyba każdego z nas.

Rodzice denerwują się, kiedy czują stres, są przytłoczeni i mają dość. Zamiast radości włącza się w nas autopilot nastawiony na przetrwanie sprawiający, że nie jesteśmy w stanie komunikować się z bliskimi, jakby to ująć, w pełni świadomie. Kiedy jesteśmy poddenerwowani, nie jesteśmy cierpliwi, wyrozumiali, a już z pewnością słowo „spokój” wydaje nam się odległe jak Honolulu.

Wszystkie znaki na niebie, ale i  naukowcy, mówią jedno: święta to jeden z najbardziej stresujących dla nas okresów, gdyż w ciągu roku staramy się nadgonić wszelakie niedoskonałości rodzicielskie popełnione w mijającym roku. Chcemy wszystkim wynagrodzić nasz brak czasu i kombinujemy na prawo i lewo, starając się stworzyć wyjątkową, niezapomnianą atmosferę. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że narzucamy na siebie ogromny ciężar, wywierający w nas presję trudną do okiełznania. A najgorsze, że jesteś już dorosła i wiesz, że nie ma Świętego Mikołaja, nikt nie zrobi nic za ciebie, jesteś z tym wszystkim sama bądź też czasem Twój partner stara się „pomóc”, co wcale nie polepsza sytuacji.

O tej porze roku chcemy być wyjątkowymi rodzicami, pieczemy ciasteczka, mamy grafik wypełniony ciekawymi wydarzeniami, latamy jak opętani po sklepie w poszukiwaniu wymarzonej zabawki, której nazwy wymówić nie potrafisz. Następnie dekorujemy, owijamy, wysyłamy dziesiątki kartek do ludzi, których imienia nawet byśmy nie pamiętali gdyby nie notes z adresami, jeździmy tam i z powrotem. Jesteśmy wszędzie i robimy wszystko w tej samej chwili. W ciągu trwania tego jednego miesiąca zrobisz więcej rzeczy niż przez cały rok mijający rok!

Sama dziwię się, że przez tak długi okres czasu dawałam radę ciągnąć cały ten cyrk. I jeszcze ta presja społeczeństwa, że mama powinna być idealna, zwłaszcza dla swoich dzieci i bliskich, a to pogrąża nas jeszcze bardziej każdego roku. Bo kupujemy więcej, co jedynie niszczy nasz budżet, więcej planujemy, co sprawia, że mamy coraz mniej czasu na sen, pracujemy tylko po to, by było wyjątkowo! Dlaczego chcemy, aby było wyjątkowo? To proste - bo zakodowano w nas informację, że nie powinniśmy zaprzepaścić tego czasu. Dlatego też chcemy być wszędzie i brać udział we wszystkim, bo co, jeśli stanie się coś wyjątkowego, a nas przy tym nie będzie? Wydaje nam się, że to tylko w tym miesiącu tworzymy wspomnienia.

Aby osiągnąć perfekcyjne święta czeka Cię dużo ciężkiej pracy, lecz taki jej nadmiar gwarantuje, poza idealnie przygotowaną wieczerzą, również problemy. Minimalizm podczas świąt polega na tym, by dosłownie nie przejmować się tym, jeśli coś nam nie wypali. Minimalizm podczas świąt to bycie obserwatorem, a nie prześladowcą pędzącym za chwilą. Jakże często popadamy w skrajność i chcąc żyć „tu i teraz” tak naprawdę żyjemy złudzeniem. Nasze listy zadań „na święta” bardzo często przybierają imponujące rozmiary, jesteśmy dosłownie wszechobecni w pracy, w domu, w życiu: pierniczki, przedstawienia, choinki, ręcznie robione ozdoby i tak dalej…

Jak wybrać to, co dla nas najważniejsze, kiedy wszystko jest ważne?



Znajdź swoje priorytety


Kiedy wszystko wydaje się nam kluczowe w „prawidłowym” celebrowaniu świąt oznacza to, że musimy się skupić. Weź głęboki wdech i zastanów się. Co jest dla Ciebie, tak naprawdę, najważniejszą częścią świąt? Jaka jest jedna, najważniejsza rzecz, której brak sprawi, że święta nie będą takie same? Co sprawia Ci najwięcej radości? Co jest twoim priorytetem?

Może jest to spotkanie przy rodzinnym stole i rozmowy? Może najważniejsza w tym okresie jest dla ciebie wiara? Może chcesz po prostu czuć się częścią rodziny. Jedna rzecz, pamiętaj!

Teraz zastanów się nad swoimi decyzjami. Czy faktycznie wieczorem w Boże Narodzenie musisz jeździć od domu do domu, jeśli najważniejsza jest dla Ciebie rodzina, ta najbliższa, czyli Twoje dzieci i mąż/żona? Czy faktycznie musisz wysyłać wszystkim kartki na święta? Czy rzeczywiście Twoje dzieci obrażą się, jeśli na stole będzie tylko 12 potraw w ilości, która wystarczy wyłącznie na jeden wieczór? Owszem, nie oznacza to, że masz siedzieć cały czas w domu, jednak zastanów się jak dane czynności wpływają na Twoją rodzinę. Czy Twoja pomoc w akcji charytatywnej przypadkiem zabiera Ci czas, jaki powinnaś spędzać ze swoimi dziećmi czy też z sobą?

Na koniec, naucz się mówić "nie". Co więcej, mów "nie" częściej niż "tak". W naszych czasach wręcz oczekuje się od nas odpowiedzi pozytywnej, jednak jeśli chcesz przeżyć spokojne święta, mów nie. Zwłaszcza, że o tej porze roku tyle osób coś od nas chce: chcą, abyśmy przyjechali do rodzinnego domu, chcą, abyśmy pomogli w przygotowaniu spotkań świątecznych w pracy, chcą, abyśmy pomogli w organizacji imprezy charytatywnej. Bardzo często dzięki naszej nieumiejętności mówienia nie mamy grafik wypełniony do granic możliwości. Dlatego jeśli ktoś prosi Cię o coś, a Ty nie jesteś przekonana do pomysłu, wahasz się: powiedz po prostu NIE!



Ewa Kozieł, Zielony Zagonek


Serdecznie zapraszam na blog Ewy, na którym znajdziecie wiele świątecznych inspiracji :)

Małe sukcesy




Posiłkując się tym pięknym tekstem Aleksandra von Schonburga możemy zapytać się samych siebie, jakie małe sukcesy odnieśliśmy w ostatnim czasie?

Sukcesy na miarę dobrowolnej prostoty, a więc nie cieszmy się z rzeczy kupionej na wyprzedaży... Cieszmy się z tego, że jej nie kupiliśmy :)
Ileż czystej radości możemy mieć nie tyle z naszych działań, ile z tego, że się od nich powstrzymaliśmy!

Jeszcze lepiej - uczynić krok wstecz i nauczyć się żyć bez czegoś, co jeszcze nie tak dawno wydawało się absolutnie niezbędne.

Kiedyś niezbędne wydawało nam się posiadanie telewizora, mikrofalówki w kuchni czy drugiego laptopa. Ostatnio wynegocjowaliśmy z rodzicami, że nie potrzebujemy na prezent projektora do filmów - wobec braku telewizora, i to o przekątnej wielkości sporej ściany, rzecz wydawała się absolutnie naszej rodzinie niezbędna. Kolejny mały sukces...
Od bardzo wielu lat każdej jesieni i zimy cieszę się z tego, że nie kupiłem nowego płaszcza w miejsce starego. Zakup prolonguję na kolejny sezon i ten nie-zakup przynosi mi rokrocznie dużo satysfakcji :)

Uczynić z nieposiadania czegoś powód do takiej samej - jeśli nie większej - radości jak nabycie nowej rzeczy...

Szczególnie w okresie nadchodzących świąt Bożego Narodzenia uważajmy, aby nie uszczęśliwiać siebie i bliskich na siłę o nowe gadżety - małe akty kapitulacji wobec konsumpcyjnej kultury. Jak wiele radości, przestrzeni i spokoju możemy sobie ofiarować, o ile zdecydujemy się na niematerialne dary w miejsce tych materialnych.


Może odnieśliście ostatnio jakieś małe sukcesy w umiejętności obycia się bez tego lub owego? Podzielcie się z nami!

List starego diabła do młodego nr 2

Jak w zeszłym roku miłośnikom, a mam nadzieję, że znajdę takich wśród czytelników bloga, prozy Clive'a Staplesa Lewisa przygotowałem kolejny, przedświąteczny list starego diabła do młodego… Dobrze czasem spojrzeć na siebie jako Pacjenta - z nieco innej (diabolicznej) perspektywy. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń oczywiście niezamierzone i przypadkowe :)



Mój drogi Piołunie,

Z okazji kolejnej rocznicy urodzin Syna Nieprzyjaciela, powodowany troską o pomyślny los naszego pacjenta, pragnę przypomnieć Ci o obowiązku zachowania wzmożonej czujności, która w połączeniu ze sprawdzonymi procedurami ma duże szanse zneutralizować zagrożenia wynikające z nikczemnych wysiłków przeciągnięcia jego duszy na stronę Księcia Jasności.

Nie muszę Ci przypominać dziejów naszej jakże uzasadnionej secesji, której powodem był absurdalny, pożałowania godny i urągający naszej wrodzonej inteligencji pomysł, aby Syn Nieprzyjaciela stał się człowiekiem. Zignorowanie przez nasze kierownictwo z pozoru drobnego incydentu w Betlejem zapoczątkowało szereg niefortunnych zdarzeń, a jego konsekwencje odczuwamy boleśnie już od ponad dwóch tysiącleci. Nie traćmy jednak nadziei i lekarstwa szukajmy w samej chorobie. Bo choć zgubnym dla naszych planów okazało się przyjęcie przez Syna Nieprzyjaciela ludzkiej natury, tak też wykorzystanie jej wszelkich zmysłowych ułomności u pacjenta może przechylić szalę naszego ostatecznego zwycięstwa.

Jeszcze dzisiaj odczuwam dreszcze na wspomnienie zakłócenia ciszy nocnej przez wojska Nieprzyjaciela, które doprowadziło do pobudzenia ze słodkiego snu Bogu ducha winnych pastuszków. Czy nie uważasz, że posuwanie się do tego rodzaju nadprzyrodzonych działań było po prostu zagraniem nie fair? Odrobiliśmy jednak lekcję i dlatego -niczym wytrawni anestezjolodzy- nie pozwólmy wybudzić pacjenta ze snu statecznej i próżnej samowystarczalności, która nie dopuści do niego jakże niebezpiecznej myśli, że jego biednej duszy może czegokolwiek brakować.

Jak pamiętasz Syn Nieprzyjaciela urodził się w ubogiej stajni, gdyż dla jego Rodziców nie było miejsca w gospodzie. Muszę przyznać, że nie była to z naszej strony najlepsza strategia (czyż nie lepszy byłby apartament w Sheratonie z prywatną opieką medyczną?), ale obecnie konsekwentnie trzymajmy się tego kierunku: powinieneś zadbać o to, aby mieszkanie pacjenta w tym okresie przypominało gwarną, uginającą się od jadła i napoju gospodę. Niech do głowy nie przyjdzie mu myśl jak bardzo jego syto zastawiony stół i worek prezentów nie mają najmniejszego związku z atmosferą tamtej -pozbawionej wygód i perspektyw- Nocy. Zadbaj przy tym o to, aby w wyobraźni pacjenta utrwalić cukierkowy obrazek bożonarodzeniowej szopki. Infantylizacja to zresztą sprawdzona metoda na odwrócenie jego uwagi od spraw zasadniczych: kolorowy celofan, trochę brokatu, mrugające światełka, anielskie włosy, lukrowane renifery i śnieg z waty wprawią go niezawodnie w jakże rozczulający i zwodniczy nastrój.

Pamiętaj, aby jego spontaniczne odruchy obezwładnić sidłami świątecznych zwyczajów jak karpia w galarecie. Powtarzalność gestów i cała ta materialność niech da mu złudne poczucie bezpieczeństwa i spełnienia, aby przypadkiem nie szukał go w okazywaniu miłości swoim bliskim. Spotkanie z rodziną przy wigilijnym stole to zresztą dobra okazja do wyjaśnienia innym jak bardzo się mylą, a jak bardzo rację ma nasz pacjent. Wzbudź przy tym jego czujność na drobne uszczypliwości, niewygodę lub lekko niedoprawione potrawy. W czasie dzielenia opłatkiem warto przypomnieć pacjentowi jak wiele musiał wycierpieć (a niekoniecznie przebaczyć), jednocześnie spuść zasłonę niepamięci na zadane przez niego krzywdy. Pozwoli mu to na wymianę zdawkowych życzeń z mglistym przekonaniem jak bardzo jest wyrozumiały dla słabości swoich bliskich.

Co się zaś tyczy zgubnej praktyki rozpoczęcia wigilijnej wieczerzy modlitwą i fragmentem Biblii, staraj się co do niej wywołać w umyśle pacjenta zdrowy odruch sceptycyzmu. Niech podejdzie do tego rodzaju anachronizmów z uczuciem zażenowania lub -przynajmniej- niecierpliwości. To wszak dobry moment, aby zasugerować mu myśl, co też dostanie pod choinkę.

Zadbaj o to, aby wyjątkowy nastrój wigilijnej wieczerzy, podczas której myśli pacjenta mogą zawędrować w rejony opanowane przez Nieprzyjaciela, skończył się zanim na dobre się zacznie. Wykorzystaj do tego choćby aktualne poglądy polityczne pacjenta i pozostałych biesiadników. Sprawdzonym rozwiązaniem będzie pomysł rozerwania (to odpowiednie słowo, nie uważasz?) biesiadników filmem „familijnym” w tak ulubionej przez nasze kierownictwo telewizji (jak wiesz nic tak skutecznie nie zapobiega zgubnej praktyce śpiewania kolęd).

Przede wszystkim zaś śmiało możemy pokładać nadzieję w materialności ciała pacjenta: jego skłonności do folgowania swojemu podniebieniu i wygodzie. Jak mówi stare przysłowie - „Przez żołądek do serca.” Wkrótce przejedzony i jakże senny, będzie zbyt leniwy, zajęty „świętowaniem” i zmęczony, aby na odgłos dzwonów wzywających na pasterkę (tą nierozważną porą mszy Nieprzyjaciel oddał nam nieocenioną przysługę) podjąć próbę przebudzenia się z duchowej drętwoty. Tak, możemy zaryzykować twierdzenie, że z naszą dzisiejszą wiedzą i praktyką betlejemska noc mogłaby wyglądać zupełnie inaczej. W każdym razie masz, mój drogi Piołunie, wszelkie niezbędne środki, aby Twój pacjent nie zadał sobie najmniejszego trudu podążenia za pastuszkami i mędrcami do ubogiego i cichego Betlejem. Życzę Ci zatem prawdziwie wesołych i spokojnych Świąt!

                                                                                  Twój kochający stryj, Krętacz


Zeszłoroczny list znajdziecie tutaj - serdecznie zapraszam!