Dobre prezenty

Święta już niebawem. Co prawda większość prezentów „załatwiam” już w listopadzie, ale wiem, że to właśnie teraz zaczyna się gorączka nie tyle poszukiwania prezentów, co wymyślania ich. Przyznaję, przed każdymi kolejnymi świętami myślę sobie zawsze jedno: No nie, w tym roku NIC nie wymyślę!
Pół biedy, gdy twoja rodzina, którą obdarowujesz, składa się ze współmałżonka tudzież dzieci – wiesz, kto, czego potrzebuje lub o czym marzy. Gorzej gdy do „listy” zalicza się więcej osób.

Nie lubię dawać ludziom tego, czego nie chcą, nie potrzebują, nie będą używać (i wiem o tym), nie docenią  - a daję to dlatego, że mnie się spodobało/ było w dobrej cenie/ nie było czasu na szukanie.  
A mimo to, jak co roku, odkryłam kilka fajnych rzeczy nadających się na prezenty. Oto one - może te pomysły przydadzą się i Wam?

Uwielbiam wszystko, co naturalne i użyteczne – ostatnio, czytając o soli, trafiłam na sklep kopalni soli i oto co znalazłam! Taka lampa (KLIK) uszczęśliwiłaby i mnie i -wiem- kilka innych osób w moim otoczeniu. Może w Waszym też?

Ramka nie-na-zdjęcia
Jak każdy zapewne wie, ramka na zdjęcia nie jest pomysłem najgorszym :- ) Ale ja znalazłam dla niej zupełnie inne zastosowanie! Jeśli macie w rodzinie jakiegoś sentymentalistę z wyobraźnią, taka ramka może okazać się dobrym pomysłem.

Kominek zapachowy + olejek eteryczny to mój kolejny pomysł. Dużo rozmawiam z ludźmi na temat zdrowego stylu życia, szkodliwości chemii gospodarczej  i wychodzę z założenia, że można zachęcić bliskich do zmian poprzez podarowanie czegoś, co można bezproblemowo wdrożyć w swoim domu, czyniąc go zdrowszym. Po lampie solnej, kominek jest całkiem niezłą opcją.

Osobiście
Rok temu wysłałam mojej przyjaciółce, która mieszka kilkaset kilometrów ode mnie, kalendarz na nowy rok….. z krzepiącymi cytatami, które własnoręcznie kilka godzin wpisywałam i wklejałam. Na każdy dzień roku jeden.
Dorzuciłam jej też woreczek (no, był to dość solidny zapas) z wyhodowanymi przez siebie, ususzonymi ziołami.

Frajda dla całej rodziny
Uwaga, uwaga: smartphone virtual reality viewer inaczej krótko: 3D Box. Czy ktoś z Was ma takie coś? Mój mąż zdecydował, że to będzie jego tegoroczny prezent. No i okej. Nie zadawałam zbędnych pytań. Po powrocie do domu gdzieś zniknął, nie odzywał się. Gdy poszłam sprawdzić do sąsiedniego pokoju, co się z nim dzieje, ten siedział na fotelu obrotowym i ruszał głową na wszystkie strony, na oczach mając pudło ;-) Nie jestem zbyt biegła w technologii, właściwie jestem sceptykiem, no ale w końcu zapytałam, co to właściwie jest? Odparł, że właśnie jest na dnie oceanu i wokół niego pływa rekin.
Ubrałam to no i zobaczyłam sama :- ) Słuchajcie…. Rewelacyjna sprawa i to już za 40 zł! Ja uruchomiłam akurat aplikację, która zaniosła mnie do kosmosu – krążyłam wokół planet, a głos spikerki opowiadał mi o tych wszystkich kosmicznych cudach :- ) Potem leciałam szybowcem wśród gór, a jeszcze później siedziałam w rollercasterze – koniec tego ostatniego był taki, że prawie spadłam z fotela w pokoju.
Plus tego taki, że może z tego korzystać cała rodzina – każdy po kolei. czyli jeden gadżet, a zabawa dla wszystkich na długie godziny. No i odkryłam czynnik edukacyjny. Uważam to za świetny prezent dla dzieci, które i tak są przesiąknięte technologią – mogą w końcu pobyć w jednej rzeczywistości na dłużej, eksplorując ją. Np. przez minutę przebywać tylko w kosmosie albo w ZOO. 3D Box ma mnóstwo możliwości i można mu dodawać stale nowe aplikacje.
Dzisiejszy świat jest oparty na obrazie. Nie ma sensu od tego uciekać, bo ten obraz może być i piękny, i wartościowy. Spodobał mi się ten 3D Box!


W ferworze poszukiwań prezentu dla 8-latki, natrafiłam na taką książkę: „101 rzeczy, które musisz zrobić, zanim dorośniesz” – książka jest co prawda dedykowana chłopakom, ale tym bym się nie sugerowała – są w niej naprawdę fajne eksperymenty i pomysły bez względu na płeć. Plus tego taki, że dziecko/dzieci ma szansę spędzić trochę czasu z rodzicem lub starszym rodzeństwem. 


Czy macie jakieś ciekawe pomysły na prezenty? Podzielcie się w komentarzu.

Iwona
Motyw Kobiety



Maksymalizm pożądany

Gdy odwiedzam kawiarnie raz po raz widuję taki obrazek: ona i on. Potrafią siedzieć naprzeciw siebie przez godzinę, dwie i nie odezwać się do siebie ani słowem. Można byłoby to wytłumaczyć zakochaniem odbierającym mowę, gdyby byli wpatrzeni w siebie. A oni są wpatrzeni. W telefon. Każdy w swój.

Od kilku lat mamy w Polsce nowy  termin: nieobecna matka. Wbrew pozorom to nie matka, która pracuje po 12 godzin w korpo. To może być matka siedząca w domu. Jest więc z dzieckiem cały czas. Fizycznie. Ale tak naprawdę nie ma jej dla niego. Godzinami rozmawia przez telefon z koleżankami, sprawdza pocztę, szuka wiadomości w Internecie, korzysta z aplikacji w telefonie.  Od czasu do czasu pacyfikuje kręcące się i żądne uwagi dziecko: Nie rób, nie dotykaj, usiądź, zjedz, podnieś…


Macie czasami tak, że otwieracie komputer w jednym celu i, nie wiadomo kiedy, tracicie główny cel z oczu? Ja niestety tak. Wiecie ile razy zaczynałam słuchać opowiadanie Virginii Wolf „To the Lighthouse”? Pięć. Pięć razy załączałam pierwszą część i wiedziałam z tego tyle, co nic. Po prostu nie mogłam się na tym skupić, bo jednocześnie robiłam masę innych rzeczy. Wydawało mi się, że w ten sprytny sposób zrobię trzy rzeczy jednocześnie – wszystkie tak samo dobrze. Nic z tego. W końcu postanowiłam „zmarnować” całe 50 minut słuchając tylko opowiadania. I było to niesamowite 50 minut. Ja po prostu byłam w tej latarni i czułam zapach morza.

Zatem: jeśli być to maksymalnie. W minimalizmie – robić jedną rzecz, być z jedną osobą, ale na 100 procent. Bo tak naprawdę, jakie nasze zaangażowanie, taka jakość naszego życia - praca, związki, pasje. Dziś wolę zrobić mniej, ale maksymalnie. Przeczytać jeden wartościowy tekst i przeżyć go, zamiast odhaczyć. Wynoszę z tego o wiele więcej niż kiedyś po pobieżnie przerobionych kilku czy kilkunastu. I z ludźmi….. wybieram być na 100 procent. Bo skoro robimy w naszym życiu miejsce dla minimalizmu, to przecież robimy je po coś – nie dla wszechogarniającej pustki. Wierzę, że robimy miejsce dla treści.


Potrzeby proste

Kolejna odsłona książki "Proste życie" K. Wagnera.

Czego potrzeba człowiekowi, aby żyć w możliwie najlepszych warunkach? Zdrowego pożywienia, zdrowego mieszkania, szat skromnych, powietrza, ruchu - odpowiada Wagner.

Pytanie, czego potrzeba do życia, uzależnione jest od naszych subiektywnych przekonań i przyzwyczajeń. Minimum dochodu, poniżej którego życie wydaje się nam niemożliwe, okazuje się możliwe dla tak wielu innych, mniej wymagających. Wagner zauważa, że tak niesłychane różnice w naszych potrzebach świadczą o wielkiej elastyczność w ich naturze i liczbie. Czy jest rzeczą pożyteczną, aby człowiek miał mnóstwo potrzeb i aby usiłował je zadowalać?

Skoro mamy zaspokojone podstawowe potrzeby, żyjąc w warunkach względnie znośnych, skąd pochodzi niezadowolenie tak wielu ludzi? Fakt, iż ci, którzy skarżą się najwięcej, mają właśnie najwięcej danych do zadowolenia, dowodzi, że szczęście nie jest związane z liczbą potrzeb i z naszą gorliwością w ich zaspakajaniu.

Ten, kto wysiłkiem energii nie dochodzi do ograniczenia swych wymagań, naraża się na niedostrzegalne staczanie po pochyłości pożądań. Człowiek, który żyje dla jedzenia, picia, ubierania się, bawienia, dostarczania sobie wszystkiego, czego może sobie dostarczyć, zsuwa się po pochyłości żądz i w miarę posuwania się traci siłę oporu. Puszczając wodze potrzebom i podtrzymując je, rozmnaża się je jak owady na słońcu. Tym, którzy mają miliony, brakuje milionów, tym, którzy mają tysiące, brakuje tysięcy. Potrzeby nasze, zamiast być ujarzmione, stają się niesforną, burzliwą tłuszczą, legionem dręczących nas tyranów.

Strzegąc prostoty w potrzebach unikamy tych wszystkich negatywnych objawów. Wstrzemięźliwość i umiarkowanie są najlepszymi stróżami zdrowia. Czy to idzie o pożywienie, czy o ubranie, mieszkanie, prostota w gustach jest źródłem niezależności i bezpieczeństwa. W miarę życia skromniejszego, zabezpieczamy lepiej przyszłość. Zmiana, choćby znaczna, położenia materialnego, nie wprowadzi nas w kłopoty bez wyjścia, ponieważ podstawą naszego życia nie będzie stół, zapasy, nasze nieruchomości i pieniądze. Nie będziemy się zachowywali jak niemowlę, któremu zabrano smoczek lub grzechotkę. Silniejsi, lepiej uzbrojeni, dający mniej atutów w ręce przeciwnika, będziemy jednocześnie pożyteczniejsi dla drugich. Mniej wymagając dla siebie, zachowamy bowiem środki, które mogą posłużyć dla dobra innych.

Zaspokojenie naszych podstawowych potrzeb na  poziomie względnego komfortu jest obecnie łatwiejsze niż kiedykolwiek. Mimo wszystko wydaje się, że do osiągnięcia materialnego dobrobytu brakuje nam ciągle tak wiele. Olbrzymia elastyczność potrzeb, którą zauważył Wagner, jest z jednej strony pułapką, w którą wciąga nas dzisiejszy konsumpcjonizm, z drugiej stwarza szansę wyjścia z błędnego koła poprzez świadomy wybór skromniejszych warunków życia. 

Inne wpisy z cyklu:
Mowa prosta
Myśl prosta
Duch prostoty
Życie utrudnione


Prawa prostoty: Redukuj

Okazuje się, że niektórzy próbują wyodrębnić prawa prostoty. John Maeda, profesor MIT, w książce "The Laws of Simplicity" formułuje 10 takich praw. Pierwsze z nich, to:

Redukuj, ale rób to rozsądnie.

To dosyć oczywiste prawo prostoty – im mniej rzeczy posiadasz, tym żyje się prościej. Prawda to? Niezupełnie. Redukując możemy pozbawić nasze życie funkcjonalności. Zatem redukuj rozsądnie, próbując znaleźć złoty środek między funkcjonalnością a prostotą. Kiedyś, w przypływie energii, pozbyliśmy się miksera, znacznie ograniczając funkcjonalność naszej kuchni. Cóż, po pewnym czasie pożyczanie miksera od znajomych okazało się na tyle niewygodne, że postanowiliśmy kupić nowy. Czy wy także wpadliście w podobne minimalistyczne pułapki? Pamiętajcie zatem, aby nie stać się ofiarą nadmiernego minimalizowania. Ale inny, pozytywny, przykład: kupując nową pralkę wybraliśmy celowo jak najprostszy model, wyposażony w dość niewiele funkcji w stosunku do innych pralek, które miały uwodzić mnóstwem opcji i możliwości. Stwierdziliśmy, nie bez podstaw, że nie chcemy za każdym razem zastanawiać się, jaki, z kilkudziesięciu, program chcemy akurat wybrać. Zatem ograniczenie funkcjonalności może w efekcie uprościć nasze wybory.

Redukcja to nie tylko eliminowanie, pozbywanie się przedmiotów. Jej odmianą jest ukrycie lub wydzielenie specjalnego miejsca. To bardzo dobry sposób na dość szybkie (i bardziej bezpieczne) osiągnięcie efektu prostego, pustego wnętrza, które np. tak podziwiamy u Japończyków. Okazało się, że w klasycznych, japońskich domach, a właściwie obok nich, znajdowało się osobne, specjalne pomieszczenie, w którym przechowywano… tak, te wszystkie, nieużywane w danej chwili, przedmioty. 

Ostatnio zastosowałem ten manewr sprzątając mieszkanie przed wizytą naszych znajomych. Im mniej przedmiotów na widoku, tym dane pomieszczenie – łazienka, kuchnia, pokój - robi się bardziej przestrzenne, proste i uporządkowane. Wystarczy pozostawić na widoku kilka niezbędnych w danej chwili przedmiotów, resztę zamknąć w szafkach, szufladach, przechowywać na strychu, itp. 

To także najlepszy patent na utrzymanie porządku w pokojach dzieci: chaos dziecięcych przedmiotów pomogą opanować duże pudła i szafki, do których wrzucamy drobnicę. Oczywiście ukrycie jest bronią obosieczną – może prowadzić do gromadzenia rzeczy, których nie potrzebujemy, a o których nawet zapomnieliśmy, że je w ogóle posiadamy, gdyż leżą sobie cicho w szafkach lub na strychu. Aby do tego nie dopuścić musimy stosować rozsądną redukcję.  

Jak szybko zrobić listę zakupów

W dniu 16 października przypada Światowy Dzień Żywności, podczas którego warto uświadomić sobie, jak dużo jedzenia wyrzucamy (w Polsce rocznie to 9 mln ton) i jak to ograniczyć. Bez wątpienia podstawowym narzędziem jest lista zakupów. 

Według badań najczęstsze przyczyny wyrzucania żywności to: przegapienie terminu przydatności do spożycia, zbyt duże zakupy, zbyt duże porcje posiłków, niewłaściwe przechowywanie żywności, zakup złego jakościowo produktu, produkt lub danie jest niesmaczne, brak pomysłów na wykorzystywanie resztek oraz brak listy na zakupy. 
(Raport "Nie marnuj jedzenia 2016" znajdziecie tutaj.)

Choć lista zakupów w raporcie pojawiła się na końcu, wydaje mi się, że to właśnie jej brak jest pierwszym ogniwem marnotrawstwa, u źródeł którego leży nasze nieopanowanie. Bez dobrze przemyślanej listy sprawunków ryzykujemy zakupy chaotyczne i przypadkowe, zdane na łaskę naszego widzimisię i umiejętnego marketingu. A to już krótka droga do zakupów przeładowanych, nieefektywnych i drogich, których nie zdążymy przejeść w terminie ważności. Nasze zachcianki okiełznać może właśnie lista zakupów, będąca rodzajem mapy, dzięki której nie zboczymy ze szlaku. Dzięki liście nie tylko racjonalnie wykorzystamy żywność i zmniejszymy wydatki na jedzenie, lecz także niewątpliwie zaoszczędzimy czas przeznaczony na zakupy.

Pomysł synchronizacji listy zakupów z planowaniem posiłków jest być może rozwiązaniem idealnym, ale w praktyce często nazbyt skomplikowanym i pracochłonnym. W metodzie tej sporządzenie listy zakupów poprzedza staranne zaplanowanie posiłków na najbliższy tydzień, a następnie zebranie i posegregowanie składników wszystkich zaplanowanych potraw. Wyobrażam sobie, że takie sztywne trzymanie się planu na dłuższą metę może być stresujące i męczące.  




Jak uczynić proces tworzenia listy zakupów mniej zniechęcającym i prostszym?  Otóż dzięki liście podstawowych produktów spożywczych stworzenie listy zakupów trwa tylko chwilę. 

Metoda ta zakłada, że w oparciu o pewną, uzupełnianą w czasie tygodniowych zakupów, bazę produktów używanych przez nas w kuchni jesteśmy w stanie przygotować takie posiłki, na jakie akurat będziemy mieli danego dnia ochotę, a które nie wymagają wyjątkowych składników. Prostota systemu opiera się być może na pewnej stałej puli potraw, co oczywiście nie oznacza, że od czasu do czasu na stole nie pojawia się coś nowego. 

Kluczem tej metody jest specjalna, spisana przez nas, i od  czasu do czasu aktualizowana, lista podstawowych produktów spożywczych. Pobieżne przejrzenie takiej "master list" pomaga nam ustalić, czego nam brakuje i o czym powinniśmy pamiętać przy sporządzaniu listy zakupów. Wystarczy krótkie porównanie jej z aktualną zawartością lodówki i szafek, aby szybko sporządzić listę cotygodniowych zakupów. 




Naszą listę podstawowych produktów zamieściłem poniżej. Nie obejmuje ona wszystkich produktów i raczej namawiam Was do spisania własnej, opartej na Waszych kulinarnych nawykach. Ewentualnie może posłużyć za gotową listę zakupów, o ile skreślimy z niej produkty, które jeszcze posiadamy. Link do ściągnięcia tabeli, którą możecie zaadoptować do własnych potrzeb, znajdziecie tutaj.

Kliknij, aby powiększyć

Temat listy zakupów nie jest nowy. Chętnie przeczytam o Waszych doświadczeniach w komentarzach. Zapewne niektórzy korzystają ze specjalnych aplikacji na smartfony. Może coś ciekawego zaproponujecie?


W temacie wyrzucania żywności:
Naleśniki z marchewką czyli obiad z resztek
Marnowanie żywności
Oszczędzanie jedzenia

Kosmetyki minimalisty

Ponieważ na rynku pojawiło się wiele kosmetyków dla mężczyzn (kremy, odżywki, wody takie i śmakie, dezodoranty 48, a może i 72 h), ze swej strony przedstawiam dwa, których używam. Są proste i naturalne w składzie, tanie, nie podrażniają i nie zawierają szkodliwych substancji. Zainteresowanym dodam, że mydło świetnie sprawdza się jako szampon. Innych kosmetyków nie posiadam, bo nie potrzebuję. Ewentualnie jako krem doskonale spisuje się olej kokosowy, którego na co dzień używamy w kuchni.
Z racji brody odpada mi także znaczna część męskich dylematów, o których Artur pisał w poście O męskim goleniu.





O szarym mydle ciekawie napisała Kornelia na swoim blogu tutaj. Zerknijcie. 


Dziennik wdzięczności

Źródło
Swego czasu napisałem o trzech krokach prowadzących do wdzięczności (wpis znajdziecie tutaj.) Ogólny wniosek był taki, że to wdzięczni ludzie stają się ludźmi szczęśliwymi, nie zaś ludzie szczęśliwi - ludźmi wdzięcznymi. 

Okazuje się, że za powyższym stwierdzeniem stoją poważne badania naukowe, a praktyczną formę przybiera ono w ćwiczeniu polegającym na prowadzeniu tzw. dziennika wdzięczności. 

Badania pokazują, że prosty akt odnotowania w zeszycie rzeczy, za które jesteśmy wdzięczni, może przynieść nam imponujące korzyści: lepszy sen, mniej symptomów chorobowych i więcej wspomnianego na wstępie szczęścia...

Pisanie dziennika  wdzięczności ma nas niejako nakłonić do okresowego doszukiwania się w swoim życiu tego, za co możemy być wdzięczni. Chodzi o to, aby zapisać kilka, najlepiej pięć, rzeczy, których doświadczyliśmy w minionym tygodniu, za które odczuwamy wdzięczność. Piszemy zwięźle, jednym zdaniem, począwszy od spraw prozaicznych, poprzez te bardziej wysublimowane, na nieprzemijających kończąc. 

Aby prowadzenie dziennika wdzięczności zakończyło się powodzeniem warto pamiętać o kilku wskazówkach:

Nie opieraj się na uczuciach. Pisanie dziennika jest bardziej efektywne, jeśli przede wszystkim podejmiemy decyzję, że chcemy być bardziej wdzięcznymi, a przez to bardziej szczęśliwymi, osobami.

Skupienie się na pojedynczej rzeczy przynosi więcej korzyści niż pobieżna lista zbyt wielu spraw.

Skupienie się na ludziach, którym jesteśmy wdzięczni ma większy wpływ niż koncentracja na materialnych rzeczach.

Spróbuj odejmować, a nie dodawać. Jedna z metod stymulacji wdzięczności polega na zastanowieniu się, jak wyglądałoby nasze życie bez poszczególnych błogosławieństw, bardziej niż wyliczanie tych rzeczy.

Delektuj się niespodziankami. Staraj się zapisywać te wydarzenia, które były nieoczekiwane lub zaskakujące, gdyż to potęguje wdzięczność.

Nie przesadzaj. Pisanie okazjonalne (raz, dwa razy na tydzień) jest bardziej korzystne niż robienie tego codziennie. Cóż, okazuje się, że szybko przyzwyczajamy się do pozytywnych wydarzeń, zwłaszcza jeśli stale się na nich koncentrujemy.  


Patrząc na powyższe uwagi, kluczem do doświadczania wdzięczności jest nakłonienie siebie do zwracania uwagi na dobre rzeczy, które w innym wypadku uważalibyśmy za coś oczywistego. Łatwo bowiem wpaść w swego rodzaju stan odrętwienia, w którym nie dostrzegamy stale napływającego dobra w naszym życiu.

Dlaczego ta praktyka ma tak dobry wpływ na nasz umysł i ciało? Tłumaczenie myśli na konkretny język – poprzez czynność pisania – czyni nas bardziej świadomymi tego, co myślimy, pogłębiając tym samym ich wpływ. Pisanie dziennika wdzięczności pomaga organizować myśli, integrować je, pomaga zaakceptować własne, często trudne, doświadczenia i umieścić je w nowym, wyzwalającym kontekście. Stąd też jego działanie terapeutyczne.

Oczywiście tak naprawdę nie ma jednego sposobu na prowadzenie dziennika wdzięczności. Najważniejszą rzeczą jest ustalenie nawyku zwracania uwagi na zdarzenia, które pobudzają nas do wdzięczności. 


Informacje na temat dziennika wdzięczności znalazłem na stronach:
http://greatergood.berkeley.edu/article/item/tips_for_keeping_a_gratitude_journal
https://en.wikipedia.org/wiki/Gratitude_journal

Oczywiście działają także internetowe dzienniki wdzięczności:

http://thnx4.org/  (po angielsku) 
https://www.facebook.com/DziennikWdziecznosci/about/?entry_point=page_nav_about_item

Ze swej strony polecam jednak metody konwencjonalne: zeszyt i długopis.

Mowa prosta

Kolejny wpis na podstawie książki K. Wagnera "Proste życie" (z 1905 r.!). Poprzedni - Myśl prosta znajdziecie tutaj.

Żyjemy w nieustannym przepływie informacji, poglądów i opinii. Bombarduje nas język reklam. Przyzwyczailiśmy się do słowotoku polityków, nieustannej paplaniny radiowych i telewizyjnych zagadywaczy. Korzystamy z dobrodziejstw mediów społecznościowych, jednocześnie w tym galimatiasie słów sami gubimy sens i wartość tego, co chcemy powiedzieć. W rezultacie przestajemy ufać słowom.

Lekarstwem na kryzys słowa ma być wg Wagnera mowa prosta. Dla zreformowania życia w duchu prostoty należy czuwać nad tym, co i w jaki sposób mówimy i piszemy.

1. Szczerość

Kiedy trzeba najpierw sprawdzać i badać intencje każdego, wychodzić z zasady, że wszystko, co się mówi i pisze, ma za cel podawanie złudzenia zamiast prawdy, życie komplikuje się niesłychanie.

Wagner słusznie zauważa, że udoskonalenie sposobów informacyjnych miało przynieść więcej korzyści w poznawaniu ludzi i świata. Mimo to współczesnym z najwyższym trudem przychodzi poznanie własnych spraw i czasów. Nie ma słów nietykalnych dla ludzi ożywionych tylko żądzą utrzymania się przy swoim zdaniu i przedstawieniu go jako najlepsze. Ile prądów niezdrowych i sztucznych, głosów fałszywych, zjadliwych interpretacji, faktów i poglądów. W miarę większego czytania dzienników, mniej jasno widzi się rzeczy. W polityce, finansach, w nauce, sztuce, w literaturze, w religii, wszędzie są odwrotne strony, żądła i sieci. Jest prawda na pokaz i druga dla wtajemniczonych.

2. Prosty styl

Niebezpieczeństwo pięknych słów stanowi to, że żyją własnym życiem. Precz z figurami retorycznymi, wykrętami i matactwem. Nie może być bardziej silnego i przekonywującego jak prostota. Prawda tylko przekonać może - być prawdziwym, wstrzemięźliwym w wyrażaniu swoich uczuć i przekonań tak prywatnie, jak publicznie, nie przekraczać nigdy miary, wyrażać wiernie to, co czujemy.

3. Opanowanie

Pismo nasze jest pismem ludzi wzburzonych i rozprzężonych; pióro naszych przodków biegło po papierze spokojnie i pewnie. Tutaj stoimy wobec jednego z rezultatów życia nowoczesnego, tak skomplikowanego i złożonego, które nas niecierpliwi, morduje, wprowadza w gorączkę. Niewierni tłumacze własnych wrażeń, możemy tylko tą przesadą paczyć umysły bliźnich i nasze własne. Pomiędzy ludźmi przesadzającymi nie wiadomo, czego się trzymać. Podrażnienie charakterów, dysputy gwałtowne i jałowe, sądy powierzchowne, niczym nieuzasadnione - oto rezultaty nieumiarkowania w języku.

Powyższy opis niezwykle dokładnie charakteryzuje sposób, w jaki funkcjonują dzisiejsze media i internet. Korzystajmy ze współczesnych narzędzi komunikowania się, ale róbmy to w sposób, który chociaż trochę przywróci wartość słowom i zaufanie do siebie nawzajem. Warto także pamiętać o zaletach milczenia, bo jak mówi Wagner oszczędzając na wrzawie, zyskamy na sile.


Poprzednie wpisy z tego cyklu:
Myśl prosta
Duch prostoty
Życie utrudnione

Samowystarczalni i niedostępni

Podobno przeciętny Polak ma  6 bliskich osób, więc, odliczając partnera życiowego i jedno dziecko, zostają rodzice i teściowie? No i JAK bliscy są ci bliscy? I jaką rolę odegrał tu …. rozwój technologii?

Taka refleksja naszła mnie ostatnio, gdy oglądałam powtórki kultowego serialu „Beverly Hills 90210”, jeśli pamiętacie. Cokolwiek by nie wywinęli Brenda i Brandon, rodzice i tak zawsze się o tym dowiadywali. A działo się tak z jednej, głównej przyczyny: stacjonarnego telefonu! Ileż to rozmów podsłuchali rodzice – i przez to, lub dzięki temu, życie rodzeństwa potoczyło się inaczej. Dzisiaj to nie ma racji bytu; młodzież ma swoje telefony, swoje komputery, swoje telewizory, prywatne adresy, swoje sekrety w sieci, do których rodzice już nie muszą mieć dostępu. Ma namiastkę dorosłości, w której nie potrafi się poruszać.

Lubię prywatność i te wszystkie możliwości, ale wiem, że to tworzy nowe pokolenie, które będzie myślało w określony sposób. Młodzi ludzie przenieśli się do sieci na dobre. Kontakt z rodzicami i tak mają utrudniony, bo oni dużo pracują i tak naprawdę nie chcą mieć domowych problemów na dokładkę. Nie chcą wysłuchiwać o trudnościach, bo nowe czasy stworzyły nowe problemy, a oni - rodzice najczęściej mają stare myślenie (swoich rodziców) i nie chcą się mierzyć z nowymi problemami kolejnego pokolenia.

Popatrzmy też na inne aspekty: nie wpadamy do sąsiada pożyczyć szklanki mąki (i tak prawdopodobnie jest na diecie bezglutenowej ;-)) nie potrzebujemy już usług ksero (jest w drukarce) wypłacania pieniędzy z banku (bankomaty), ani nawet wywoływania zdjęć – ograniczamy kontakt z drugim człowiekiem do minimum. W Japonii są restauracje, w których nie ma żywej obsługi, za to robot podaje nam zamówione jedzenie na talerz.

A ja mam wrażenie, że jak kiedyś człowiek wychodził do ludzi i musiał się z nimi zmagać, ale uczestniczył w prawdziwym życiu, tak teraz człowiek, zostając ze sobą samym, zmagać musi się sam ze sobą. 

Iwona
Motyw kobiety 


Rodzina w rytmie slow

Mam przed sobą książkę "Rodzina slow" Bernadetty Noll wydaną nakładem Edycji Świętego Pawła. Jak zwykle w przypadku książek o rodzinie sprawdzam, czy autor/autorka wie, o czym pisze. W tym wypadku książkę napisała mama czwórki dzieci, zatem podejście do tematu nie jest samym tylko snuciem teorii na temat rodzicielstwa.

Książkę napisało samo życie i -jak wnoszę z lektury- zmagania samej autorki z codziennością. To jej olbrzymia zaleta. Cóż, podczas lektury odniosłem wrażenie, że jako rodzice przeżywamy dość uniwersalne problemy i przejawiamy identyczne potrzeby, dlatego książka podpowiada rozwiązania, które pomogą każdej bez wyjątku rodzinie, jak głosi podtytuł książki, zwolnić, odbudować więzi i doświadczyć większej radości.

Książka jest niezwykle praktycznym ujęciem tematu. Po krótkim rozdziale przybliżającym samą ideę slow, znajdziecie w niej 75 wskazówek, jak wspólnie zwolnić tempo życia. Temat życia rodzinnego wielokrotnie pojawiał się na blogu, nic dziwnego zatem, że pewne rozwiązania proponowane przez autorkę, jak choćby idea dziennika rodzinnego, wyjść sam na sam czy dnia bez wydawania, to wypisz wymaluj odkrycia, którymi dzieliliśmy się na Drodze do prostego życia. Książka dostarcza jednak mnóstwa świeżych pomysłów na rodzinne zwolnienie, na które dotąd nie wpadłem. Niektóre z nich z pewnością wykorzystam.

Jak podkreśla Bernadette, życie bez pośpiechu nie polega na tym, że przez cały czas nic nie robisz, choć zdarzają się i takie popołudnia, kiedy jest to dokładnie to, czego ci trzeba i co ostatecznie wybierasz. Podejście slow skupia się raczej na jakości relacji z otoczeniem i na uważnej obecności w tymże procesie. Wszystkie proponowane w książce rozwiązania mają na celu realizowanie tego założenia w praktyce.

"Rodzina slow jest wyrazem wiary, że życie rodzinne może być czymś w rodzaju studni, a nie studzienki kanalizacyjnej. Rodzina może być miejscem, do którego przychodzimy się napełnić, kopalnią pomysłów i inspiracji, miejscem, w którym szukamy pocieszenia i swobody, i w którym odnajdujemy swoje najlepsze i najprawdziwsze ja."

Kilka przykładów?
"Błyskawiczny atak" jako sposób na rodzinne porządki, wieczór kalendarzowy poświęcony synchronizacji zadań, biwak w domu, slow wagary, czasowa rezygnacja z zasad, tabela potrzeb wszystkich domowników, wyspa marzeń, kolacja w kooperacji, zabawa "jak pusta może być wasza spiżarnia?", ustalenia czasu dla całej rodziny bez ekranu, święta  w stylu slow, niech odejdzie stare, zanim przyjdzie nowe (jako sposób na pozbywanie się zabawek), rodzinna tablica ogłoszeń, zwariowany piątek (gdy na kilka godzin rodzice i dzieci zamieniają się rolami), DEAR (Drop Everything and Read), w końcu... "nie zamiataj ryżu, zanim nie wyschnie".

O co chodzi z tym ryżem?
Nie próbuj zamiatać mokrego ryżu z kuchennej podłogi, bo będzie się po niej ciągnął, będzie się przyklejał do szczotki i rozsmarowywał na drewnie. Po prostu poczekaj. Pobaw się na podłodze w salonie, wyjdź pospacerować na zewnątrz, pobądź z rodziną. Jeśli nie poczekasz, aż wszystko wyschnie, i zrobisz to teraz, będzie to trwało trzy razy dłużej. To, jak wskazuje Bernadette, wspaniała metafora dla idei slow: Nie wybieraj walki. Nie dodawaj sobie pracy. Zatrzymajmy się na chwilę, a odpowiedzi przyjdą same. Odejdźmy na bok, nie dając się ponieść chwilowej frustracji, a w pozostawionej w ten sposób przestrzeni odkryjemy rozwiązania.

Idea rodziny slow przypomniała mi nasz wpis o rodzicielstwie na wolnych obrotach. Zainteresowanych odsyłam tutaj, a także do zakładki RELACJE, gdzie znajdziecie wiele innych ciekawych inspiracji.

Rowerowe Leszno

Dawno się do Was nie odzywałem, dawno sobie także nie zafundowałem żadnej wycieczki... a jak Wy? Jeszcze praca czy już urlopy i letni wypoczynek?

Dziś odwiedziłem Leszno i zaglądnąłem do centrum.

Zaskoczyło mnie bardzo zagęszczenie rowerów i rowerzystów, obfitość stojaków na rowery przed sklepami oraz instytucjami publicznymi. Atmosfera w mieście jest ewidentnie rowerowa, zresztą sami to oceńcie.

Zdjęcia można kliknąć i powiększyć.








Jak wygląda sytuacja z ruchem rowerowym w Waszych miastach? Czy także panuje tam tak sprzyjająca atmosfera? Czy są budowane ścieżki rowerowe?

Napiszcie ;-)

Pozdrawiam Czytelników z Leszna i okolic!!! ;-)



Remigiusz, autor bloga "Oszczędzanie" 

Lepiej mniej w magazynie "Charaktery"

Mam przed sobą nowe, czerwcowe wydanie magazynu "Charaktery" poświęcone prostocie. Spojrzenie na nią z różnych perspektyw - wcześniej jako zjawiska kultury w miesięczniku Znak (o czym pisałem tutaj), obecnie w ujęciu psychologicznym - wydaje się inspirujące i godne uwagi.

Wiesław Łukaszewski zastanawia się nad różnymi sposobami rozumienia tytułowej "Prostoty życia". Czy jest ona wyłącznie organizowaniem życia wokół najprostszych potrzeb, obojętnością wobec wszystkiego, uproszczonym czarno-białym postrzeganiem świata, obroną przed trudnymi pytaniami? Czy też jest sztuką bardziej skomplikowaną: prostotą pragmatyczną lub moralno-filozoficzną? Słusznie autor zauważa, że "życie rzadko jest proste na początku, ale może - choć nie musi - stać się harmonijne jako wynik naszych poczynań." Jaką wersję prostoty wybierzemy?

Dalej bardzo dobry, dotykający wielu aspektów prostoty, wywiad Magdy Brzezińskiej z psychologiem i psychoterapeutą Anną Srebrną "Lepiej mniej. Droga do życia po prostu". Rozpoczyna się on od dowcipu o robieniu kotletów na cały tydzień jako metafory wynaturzonej ascezy. Prostota ma być przede wszystkim stanem optymalnym, realizującym postulat brytyjskiego psychoanalityka Donalda Winnicotta bycia wystarczająco dobrym, który sprowadzająca się do pytania: czy czegoś nie mam już po prostu "wystarczająco"? W rozmowie podkreślono wartość dobrego kontaktu z samym sobą, harmonii rozumianej jako pewien życiowy balans, doceniania rzeczywistości z jej drobnymi radościami. Powodów zagracania naszego życia Anna Srebrna doszukuje się w zazdrości, zachłanności, lęku przed śmiercią i przemijaniem. Z drugiej strony słusznie zauważa, iż "można się w tych zabiegach okołoprostotowych zagalopować i zabałaganić swoje życie właśnie quasi-upraszczaniem." Czy postulat prostego życia nie brzmi zbyt bajkowo i utopijnie? Czy ktoś, kto mieszka w centrum Warszawy, pracuje w korporacji, może prowadzić proste, harmonijne życie? Rozmowę kończy przywołanie ciekawej maksymy: Omnia mea mecum porto - wszystko co mam, noszę ze sobą. "Nasze spotkanie jest jak mała wyprawa, na która zabieramy do plecaka tylko to, co najpotrzebniejsze. I taką samą wyprawą jest każdy dzień. Przyglądamy się, co na ten dzień ze sobą zabierzemy, co jest niezbędne: jakie myśli, emocje, relacje, rzeczy, sprawy."

W tekście "Chciwość i głód" psycholog i psychoterapeuta Michał Czernuszczyk na przykładzie bohatera "Wilka z Wall Street" i historii pacjenta Paula Wachtela, amerykańskiego klinicysty, zastanawia się nad tą przypadłością trawiącą świat, a która kryje się w cieniu naszej nieświadomości. Wskazuje, że chciwość jest rodzajem nieuświadomionego głodu, łaknienia, które nigdy nie zostaje zaspokojone, na poziomie fizjologicznym przypomina zaś mechanizm uzależnienia, ze wszystkimi tego konsekwencjami, takimi jak wzrost tolerancji na bodziec. Czy w naszym poczuciu mamy wystarczająco dużo? Ile trzeba mieć, by być zadowolonym? Co różni osoby, które potrafią cieszyć się tym, co mają, od tych, które nigdy nie mają dość? Autor definiuje chciwość jako ciągłe niezadowolenie z tego, co osiągnęliśmy, zaś kluczem do jej zrozumienia ma być poczucie bezwartościowości, wobec którego kultura podsuwa uniwersalne lekarstwo w postaci pieniędzy. "Wierzymy, że dzięki nim zdobędziemy akceptację, prestiż, bezpieczeństwo, wolność i miłość. Łudzimy się, że większe zarobki, kolejne zakupy przyniosą wreszcie upragnione poczucie spełnienia." Artykuł kończy pytanie, czy można żyć inaczej? Pewną odpowiedź znajdujemy w doświadczeniu autora, które polegało na obserwacji życia mnichów w klasztorze benedyktyńskim. Nieuchronna wydaje się tutaj jednak konfrontacja z poczuciem pustki i ograniczoności ludzkiego istnienia. Czy jesteśmy na nią gotowi?

Ponadto w numerze przeczytamy krótkie teksty o tym jak zmienia nas pieniądz (a nawet samo myślenie o nim), jak uprościć czas i miejsce,  o lekcji płynącej ze zmywania oraz o tym, że obierając prostotę możemy zrobić miejsce dla relacji (mojego autorstwa). Mam nadzieję, że zachęciłem Was do lektury!


Ze spisem treści nowego numeru "Charakterów", dostępnego w wersji papierowej lub e-wydaniu, można zapoznać się na stronie wydawnictwa tutaj.

Wyprzedaż garażowa

Niedawno wzięliśmy udział w wyprzedaży garażowej. Impreza traktowana jest przez mieszkańców naszej rodzinnej miejscowości jako atrakcja towarzysząca świętowaniu różnych wydarzeń (ostatnio dnia dziecka), a organizowana przez władze miejskie. Wpisowe to trzy używane książki, które wędrują na regały „wolnej biblioteczki”, znajdującej się w pobliskim ośrodku sportu i rekreacji (to kolejny świetny pomysł), z której każdy może zabrać interesujący go tytuł.

Przygotowywaliśmy się metodycznie, gromadząc w kartonach wszystko to, co nieprzydatne, a co mogłoby odzyskać skrywaną w sobie wartość i użyteczność: książki, dużo książek, muszle, szklane kulki, ręcznie robioną lub nienoszoną biżuterię, monety, gry, zabawki, puzzle, płyty CD z osłuchaną muzyką… „Każda potwora znajdzie swego amatora” – sprzedała się i nielubiana lampa, i zaginiona w akcji rura do odkurzacza. Wyprzedaż to mobilizacja biznesowej żyłki u naszych pociech, a często proces rodzicielskiej mediacji: pod młotek poszły kucyki pony, małe figurki, sterowany samochód, lalki. A nie. Lalki jeszcze nie poszły, gdyż przywiązanie do nich okazało się zbyt silne... Spróbujemy za rok, bo - możemy być pewni - jakimś cudem artefaktami zapełnią się kolejne pudła.

Wyprzedaż to dla mnie nie tylko okazja do pozbycia się przedmiotów. To dziewięć godzin spędzonych „pod wielkim dachem nieba” na prażącym słońcu, możliwość przedzierzgnięcia się w sprzedawcę roku, potargowania się z przymrużeniem oka, przede wszystkim zaś okazja do towarzyskiej rozmowy ze znajomymi i nieznajomymi (pozdrowienia dla szczęśliwego Filozofa wierzącego w statystykę) i podpatrywania zachowań najmłodszych konsumentów: jedne dzieciaki krążą jak po orbicie, rozglądają się, analizują, aby w końcu kupić praktyczny plecak lub przepiśnik, inne bez chwili wahania sięgają po błyskotki: na topie były szklane kulki i muszle. Zdarzali się mali twardzi negocjatorzy ze znawstwem w dziedzinie samochodowego transmitera, którym z przyjemnością dawaliśmy rabat, a także osoby z wizją (Jaka będzie cena, gdybym kupiła wszystkie muszle?). Był też godny naśladowania przykład przedsiębiorczości: bizneswoman z warkoczykami, która przyszła pod koniec wyprzedaży z niewielkim pudełkiem i z poważną miną wyłożyła na stół swój dziecięcy asortyment.

Pod koniec nasze ceny spadały na łeb, na szyję, bo przecież wyprzedaż musi zakończyć się totalnym sukcesem! Wreszcie zrobiliśmy dział „oddam za darmo”, co nasi stali mali klienci przywitali z dużym zadowoleniem. Książka religijna dla mamy, kabel od magnetofonu dla taty – bezcenne.

Bilans zysków i strat okazał się korzystny za sprawą z góry przyjętej zasady (złamanej tylko raz), że nasze dzieci mogą kupić tylko jedną rzecz. Jamnik-pluszak, piłka na gumce i zepsuty robot za złotówkę (który zdecydował się jednak ożyć) to rozsądna cena za dzień pełen wrażeń!


Zaczęło się od małp

Znacie Jane Goodall? Większość ludzi kojarzy nazwisko tej pani z szympansami. I nie będzie to błąd – Jane Goodall dokonała wielu odkryć w dziedzinie szympansiego życia. Na przykład jako pierwsza odkryła, że szympansy posługują się narzędziami. Jako pierwsza, dokonując kolejnych badań, nadała szympansom imiona.
Ale to dopiero początek jej działalności, którą trzeba już nazwać życiową misją. Bo 300 dni w roku spędzonych na podróżach „dla świata” to już nie tylko hobby.

Życie Jane” – film włączyłam od niechcenia i tak zostałam, przez prawie 2 godziny, nie mogąc nadziwić się, dlaczego tak mało wiem o tej wspaniałej kobiecie.
Zaczęło się od małp, a nie skończyło do tej pory :- )

Jane wyjechała do Afryki po raz pierwszy w 1957 jako 20-kilkulatka. Od dziecka pragnęła wyjechać z Londynu do Afryki, by obserwować dzikie zwierzęta, zainspirowana małpką-przytulanką, którą dostała od ojca. Gdy przyjechała do Tanzanii o szympansach nie wiedziała kompletnie nic. Do tej pory pracowała jako sekretarka. O Afryce miała jedynie marzenie. I los jej wyszedł naprzeciw ;- )
Nic właściwie nie zapowiadało, że Jane obierze inny kierunek niż szympansy i obserwowanie fauny i flory, jednak zapoznawszy się ze sposobem traktowania zwierząt, a później i przyrody, Jane opuściła dżunglę i zajęła się projektem globalnym, który zaczęli tworzyć ludzie mający to samo pragnienie co ona: sprawić, by nasza Ziemia – jedyne miejsce do życia jakie mamy, stała się miejscem przyjaznym dla wszystkich stworzeń. Jane Goodall zauważyła, że dzieci i ich wrażliwość są kluczem do tego przedsięwzięcia. Tak powstała organizacja Roots & Shoots , która obecnie działa w 130 krajach świata – a zaczęła się w jednej afrykańskiej wiosce, z 12 zapaleńcami.
Z czasem rozpoczęła również program TACARE.
Jane, odwiedzając obóz dla uchodźców w Tanzanii, wpadła na pomysł, by nauczyć ludzi hodowli kur – w ten sposób oduczyła ich polowania na małpy i zabijania ich.

Do rezerwatu Pine Ridge, w Północnej Dakocie, gdzie młodzi ludzie częściej popełniają samobójstwo niż spotykają się ze sobą, Jane wniosła coś wielkiego: nadzieję. Ta idea, którą Jane Goodall codziennie zamienia w czyn, stała się jej celem nadrzędnym: nieść ludziom całego świata nadzieję.

Bardzo zachęcam Was do obejrzenia filmu „Życie Jane” – to, co opisałam, to jedynie skrót, który jeszcze nie ma czynnika inspirującego. Ale poznanie życia Jane G., jej sposobu myślenia o życiu człowieka i każdej istoty na Ziemi…. jest wielką inspiracją do rozpoczęcia zmian począwszy od swojego podwórka.
 
Skoro jesteśmy najinteligentniejszymi istotami na kuli ziemskiej, to dlaczego ją niszczymy?”(Jane Goodall)







O minimalizmie w edukacji domowej

Czy można być minimalistą edukującym trójkę dzieci w domu? O tym dowiecie się w gościnnym wpisie Kornelii, którą serdecznie witam na Drodze do prostego życia. Więcej fantastycznych, pisanych lekkim "piórem"przemyśleń Kornelii na temat edukacji domowej i idei "zero waste", którą praktykuje w swojej rodzinie, znajdziecie na jej własnym blogu "Kornelia O...". Zapraszam!

Minimalizm jest ostatnio modny. Modny, bo wygodny. Bo mniej znaczy więcej. Mniej znaczy taniej. Mniej znaczy łatwiej wybrać. Mniej znaczy mniej nosić (przechowywać, pilnować, sprzątać).

Osobiście zainteresowałam się minimalizmem, a właściwie dobrowolną prostotą (tak nazywa się ta filozofia życiowa), dzięki znajomemu z warszawskiej grupy edukacji domowej – Konradowi, założycielowi bloga „Droga do prostego życia”.

Decyzja o edukacji domowej wiąże się z decyzją o określonym stylu życia. Sama edukacja domowa JEST stylem życia. Może on oscylować między dwoma bardzo odległymi biegunami. Od całkowitej izolacji i życia w rytm natury w stylu „jesteśmy Amiszami” – do zagonionego życia miejskiego w stylu „żeby nic ciekawego nie przeoczyć”.

Oczywiście większość z nas, homeschoolersów, plasuje się gdzieś pośrodku, a ja chciałabym napisać dziś o tym, jak to wygląda w naszej rodzinie.

Mieszkamy w Warszawie (w sensie że nie w lesie ani na innym odludziu), więc, chcąc nie chcąc, od początku naszej przygody z edukacją domową uczestniczyliśmy w swoistym wyścigu szczurów.

Najpierw dlatego, że odchodząc ze szkoły chcieliśmy pokazać wszem i wobec, że nasze dzieci nie są gorsze (od tych szkolnych) – też chodzą na to i tamto. Bo dbamy przecież o ich socjalizację, o rozwój zainteresowań i pogłębianie wiedzy. Bo nie trzymamy dzieci pod kluczem (czy pod kloszem), tak jak to sobie wyobraża przeciętny obywatel nie mający zbyt wiele wiedzy o tym, czym jest edukacja domowa.

Po wtóre dlatego, że duże miasto oferuje dużo. Ilość muzeów, teatrów, domów kultury, klubów, znajomych i zajęć, które ci znajomi organizują, jest przytłaczająca. Właściwie mogłabym powiedzieć, że w początkach naszej edukacji domowej wpadliśmy z deszczu pod rynnę. Czyli zamiast jednostajnego codziennego chodzenia do szkoły, zafundowaliśmy sobie urozmaicone codzienne jeżdżenie w różne oddalone od siebie miejsca. Pośpiech, stanie w korkach i codzienne wygibasy związane z organizacją czasu stały się naszym chlebem powszednim. Nawet soboty – zwłaszcza soboty – mieliśmy zabiegane, bo wiele ciekawych zajęć, ze względu na dzieci szkolne, jest organizowanych w soboty.


Kiedy dowiedziałam się, że nasi znajomi edukatorzy domowi (rodzina Konrada, o którym wspominam na początku) praktykują dobrowolną prostotę, byłam na etapie, w którym czułam się jak skrzyżowanie szofera z kapralem. Z nadmiaru zajęć nie mieliśmy czasu zwyczajnie, spokojnie posiedzieć w domu. Poczytać, pograć w gry, powymyślać. Pozbyliśmy się szkoły, ale czasu wolnego zyskaliśmy niewiele.

Napisałam, że ilość propozycji ciekawego i kształcącego spędzania czasu jest w Warszawie przytłaczająca. Wahałam się, czy użyć tego słowa. Przytłaczająca? A jednak. Sprawdzam skrzynkę mejlową – propozycje zajęć. Wchodzę na fejsbuka – zaproszenia na wydarzenia. Jeżdżę po mieście – ciekawe miejsca, do których warto zajrzeć, krzyczą do mnie: „Chodźcie! Dawno was tu nie było!”. Spotykam się ze znajomymi – och, nie możemy się nagadać, fajnie byłoby się spotkać na dłużej! I tak dalej…

Z drugiej strony w domu z regału też coś do mnie krzyczy: „Dalej! Zagrajcie we mnie! Jeszcze mnie nie przeczytaliście! Pobawcie się mną! Dawno mnie nie używaliście!” (To ostatnie to akurat mikroskop.)

Najgorsze są oczywiście podręczniki, które wrzeszczą: „Dlaczego nie robicie moich zadań pisemnych! Są takie interesujące!”. Jasne – tylko do mnie wrzeszczą. Nie do dzieci, o nie.

Jak sami widzicie, życie w mieście i konto na fejsbuku nas, edukatorów domowych, nie rozpieszcza. Musiałam coś z tym zrobić i Konrad ze swoją dobrowolną (no tak, moja Mama miała „za komuny” przymusową) prostotą spadł mi z nieba. Zaczęłam czytać Leo Babautę i inne książki o minimalizmie (Mama mówi, rzecz jasna, że nie potrzebowała nic czytać żeby być minimaliską. Ha, ha, bardzo zabawne, prawda?).


Dobrze, dobrze, już poważnieję. Tak więc moim mottem stało się „Mniej znaczy więcej”. Bo żeby wybrać mniej, musimy zdecydować co jest najważniejsze, a wiedza o tym, co jest dla nas najważniejsze, jest bezcenna. Na przykład dla mnie najważniejsze jest, żeby mieć czas spokojnie popracować nad blogiem. Oj, przepraszam, miałam już spoważnieć. To jeszcze raz: Dla mnie najważniejsze jest, żebyśmy mieli czas dla siebie – i dla siebie samych, i dla siebie nawzajem. Ten czas jest ważny, bo pozwala na refleksję nad sobą i swoimi priorytetami, pozwala też na konstruktywną, kreatywną nudę, w której rodzą się pomysły. O, taka nuda to wciąż towar luksusowy.

Bycie minimalistą w edukacji domowej nie jest łatwe. Jest tak wiele aspektów, w których chcemy zaszaleć. Zajęcia, książki. Najtrudniej jest chyba przestać się martwić, że coś ważnego nas omija. Bo cóż z tego, że nie kupię czy nie zrobię kolejnej pomocy naukowej? Dzieci zrobią sobie same, jeśli będą potrzebowały. Albo nie zrobią. Nauczą się w inny sposób.

Co z tego, że nie zobaczymy jakiejś wystawy? Że zrezygnujemy z drugiego w tym miesiącu koncertu? Czy dzięki tej wystawie czy koncertowi będziemy lepiej rozumieć nasze dzieci? Czy sprawimy, że będą szczęśliwsze? Owszem, pewnie będą, ale czy na długo? A czy nie byłyby bardziej szczęśliwe, mając te atrakcje rzadziej? Czy nie bardziej by je doceniły?

Podobnie jak ja doceniam moje prywatne, próżniacze sposoby na odwyk od wielkomiejskiego zabiegania:

Poranna, godzinna lektura w piżamie i z kubkiem kawy.
Przedpołudniowy, dwugodzinny spacer po parku.
Poobiednia drzemka nad książką.
Popołudniowy seans przytulania i czytania na głos z dziećmi.


albo

Nieśpieszne zakupy na bazarku.
Trzygodzinne pieczenie ciasteczek z wycinaniem kształtów foremkami.
Budowanie zamku z klocków lego.
Gra w „Dragon’s Ordeal” (minimum cztery godziny z głowy).


albo

Snucie się w piżamie przez cały dzień, urozmaicane czytaniem komiksów o Calvinie i Hobbesie lub słuchaniem audiobooków.

albo

Cały dzień w Centrum Nauki Kopernik!
Cały dzień w ZOO!
Cały dzień na placu zabaw nad Balatonem (Warszawa – Gocław), z przerwą na lody.


Czy zauważyliście, jak płynnie przeszłam od moich ulubionych próżniaczych zajęć do ulubionych zajęć dzieci?

A czy zauważyliście, jak ładnie połączyłam minimalizm z próżniactwem? Nie wiem, co powiedziałby na to Leo Babauta, ale Tom Hodgkinson* na pewno by mnie pochwalił.

Minimalizm, prostota – pozwalają zachować równowagę i spokój.




 
*Zadeklarowany próżniak i wielbiciel starego wspaniałego świata, autor książek, m.in.: „Jak być leniwym” i „Jak być wolnym”.



Życiodajne rośliny: anginka


Tę roślinę znają wszyscy. Ja po latach odkryłam ją na nowo:  anginka, cytrynka, geranium – jak kto woli. Kojarzycie?
Pamiętam, że gdy byłam dzieckiem, mieliśmy mnóstwo tej rośliny w domu; mnie leczono nią zapalenie ucha, a babcia używała na bolące stawy.
Z czasem jednak dowiedziałam się o jej znacznie większych właściwościach. Lecimy!

- używana na komary (silne olejki eteryczne odstraszają owady)
- leczy paciorkowce i gronkowce
- reguluje krążenie krwi
- zmniejsza napięcie nerwowe w tym PMS
- pomaga na kłopoty ze snem (wystarczy wstawić do sypialni lub powdychać przez kilka minut)
- pomaga w reumatyzmie (okłady)
- używana jako dodatek do potraw (dżemów, słodkich kremów, herbaty)
- podobno obniża ciśnienie krwi

Olejek eteryczny z geranium pomocny w leczeniu chorób układu oddechowego, przeziębienia, kataru, kaszlu, grypy, zatok, trądziku, rozstępach, cellulitis.
Ponadto oczywiście świetnie odświeża powietrze, nadaje piękny zapach kosmetykom i ubraniom  w szafie.
Gdy tylko nabyłam wiedzę na temat ‘cytrynki’, bezzwłocznie postanowiłam ją nabyć, ale nie było to wcale prostym zadaniem! Po kilku telefonach, trafiłam w końcu na hurtownię kwiatów, która miała na stanie jeszcze kilka sztuk – pojechałam, kupiłam dwie; jedną dla teścia na urodziny, bo uwielbia takie zdrowotne nowinki.
A gdy dowiedziałam się, że Unia Europejska zakazała produktów z geranium (jak i ziołolecznictwa w ogóle) postanowiłam to cudo hodować na potęgę, rozdzielać nim znajomych i…. Wam też to polecam! :- )
Obecnie próbuję anginkę rozmnożyć, żeby było jej jak najwięcej.
Macie w domu to cudo? 

Iwona
Motyw Kobiety


Dziecięca twórczość i jak sobie z nią radzić

Wenus z Willendorfu versus rolki od papieru...
Dzisiejszy wpis powstał na prośbę Agaty, która napisała: Jestem zasypywana dosłownie tonami laurek, rysunków, ludzików z plasteliny i modeliny, itp. Rzeczy te są naprawdę piękne i wzruszające, ale objętość ich mnie przeraża; mamy do dyspozycji strych u teściów i tam to składuję, ale takich ilości niedługo strych też nie pomieści. Jak to wygląda u Was?

Radosna twórczość dzieci to naturalny, piękny i dłuuugi etap, który dla rodziców, zwłaszcza rodziców – minimalistów, może być nie lada wyzwaniem. Po okresie ekspozycji prac młodych i niezwykle płodnych twórców (i oddaniu im należnego hołdu, rzecz oczywista), powstaje zasadnicza kwestia, z którą boryka się zarówno przeciętnej wielkości galeria, jak i zwykła rodzina dysponująca ograniczoną powierzchnią wystawienniczą: co z tym fantem zrobić?

Poniżej przedstawiam w zarysie obieg dzieł sztuki w naszej rodzinie (z czwórką artystów):

1. Niewielkich rozmiarów karteczki, typu laurka czy liścik, wklejamy na bieżąco do naszego rodzinnego Niecodzienika. Co to  jest Niecodziennik dowiesz się tutaj.

2. Wstępnie rysunki wędrują do segregatora na kuchennym parapecie, zaś formy przestrzenne, jak na zdjęciu powyżej, do niewielkiego pudełka na regale.



3. Wielkoformatowe prace (wykonane zwykle dla celów szkolnych lub w ramach zajęć ED) z czasem wyrzucamy, niekiedy robiąc im zdjęcia. Zdjęcia robimy także pomysłowym konstrukcjom z klocków (raczej na wyraźne życzenie dzieci), czy też większym przedmiotom wykonanym np. z kartonów, dla których brakuje miejsca. O wykorzystaniu kartonów w zabawie pisałem tutaj.

4. Kiedy rysunki, figurki, itp. zaczynają „wychodzić”, to znak, że czas przejść do kolejnego etapu, czyli ostrej selekcji. Zwykle w fazie ekspozycji znajdują się już kolejne prace, więc co do tych odleżałych zarówno nam, rodzicom, jak i autorom łatwiej ocenić, czy mamy do czynienia z ponadczasowym dziełem sztuki, czy z seryjnym produktem kultury masowej ;)

Dla tych pierwszych mamy trzy miejsca docelowe:
-  pudełko na prace przestrzenne (wspólne dla wszystkich dzieci)


- pudełko na rysunki, karty pracy, rozpoczęte i niedokończone książki, itp. (każde dziecko ma własne)
-  teczka Pamiątki od dzieci dla rodziców, w której gromadzimy większe laurki, kartki urodzinowe, listy, jakie otrzymaliśmy od dzieci.



5. Na zakończenie: ciekawym, choć pracochłonnym, pomysłem jest wykonanie albumu rysunków dziecka z  pewnego, najlepiej kilkuletniego, okresu – wymaga to wyselekcjonowania kilkudziesięciu rysunków, które dziurkujemy, składamy i związujemy. Okładkę możemy wykonać samodzielnie z tektury oklejonej ozdobnym papierem, jak na załączonym zdjęciu (album obejmuje twórczość z 4 lat).






Jak radzicie sobie z twórczością dzieci? Macie jakiś własny system? 

Wyślij pączka!

W tym tygodniu przypada Tłusty Czwartek. Podobnie jak rok temu zachęcam do dbania o formę, zarówno fizyczną, jak i duchową. W miejsce zbędnych dodatkowych kalorii możemy wybrać pozytywną energię.

Nie neguję tradycji jedzenia pączków, zwłaszcza tych self-made, ale polecam Waszej uwadze pomysłową akcję Wyślij pączka do Afryki. Zamiast samemu zajadać się sklepowymi pączkami, możesz podzielić się nimi z głodnymi dziećmi. Można to zrobić wysyłając e-pączka (czyli kwotę, którą wydałbyś na pączki) za pośrednictwem strony: www.paczek.kapucyni.pl. Co ciekawe, autorem akcji jest kapucyn i misjonarz brat Benedykt Pączka :)

We wpisie Oszczędność o smaku pomarańczy pisałem:
Podczas gdy osoba rozrzutna do szczęścia potrzebuje nieumiarkowanej konsumpcji (sok z pięciu pomarańczy jest tylko preludium do wielkiego ciasta), osoba oszczędna będzie rozkoszować się zjedzeniem pojedynczej pomarańczy, ciesząc się jej kolorem, teksturą, zapachem, smakiem i innymi wrażeniami podniebienia. Oszczędni ludzie odznaczają się więc wysokim współczynnikiem czerpania radości z danej, pojedynczej rzeczy i nie potrzebują nadmiaru bodźców.

Radość podniebienia ze zjedzenia jednego pączka niewiele różni się od radości zjedzenia kolejnych pięciu, które będą tylko powtórką z rozrywki.

Namawiam zatem do umiaru w jedzeniu i wsparcia tej akcji!
My już w tym roku swojego e-pączka wysłaliśmy :)

***

Tłusty Czwartek to także dobra okazja do wspólnej twórczości kulinarnej. Niegdyś w polskich domach w ten dzień nie mogło zabraknąć smażonych na tłuszczu słodkich racuchów, blinów i pampuchów, pączków i chrustów, zwanych faworkami. Nie łudźmy się: upieczenie ich w domu - z dziećmi, w rodzinie, z przyjaciółmi - to nie to samo, co kupienie gotowców w sklepie.


Poniżej przykładowe linki z przepisami:





PĄCZKI


Dajcie znać, czy zjedliście e-pączka? Czy w tym roku robicie własne pączki, faworki lub inne słodkości? A może macie własne tradycje kulinarne w ten ostatni czwartek karnawału?





Na co zostaną przeznaczone środki zebrane z akcji Wyślij pączka do Afryki przeczytacie tutaj.
E-pączka wyślecie tutaj (moduł wpłat na dole strony).